XVI. Ziemia jeden. Cztery (c.d.)

Wróciłem także rano. Ani zmęczony, ani wypoczęty, lecz jakby mniej zadowolony ze świata i światów. A przede wszystkim totalnie zniechęcony. Niczego dla siebie nie oczekiwałem i nic mi się nie chciało. Nie istniała rzecz, która mogłaby mi się udać. Miałem gdzieś park, drzewa, ptaki, niebo i ziemię. Nie cieszyła mnie wizja przemądrzałych rozmówek z Jałowcem, romantycznego wieczoru, ani zmysłowej nocy.

Nie ma sensu. Nie warto.

Heleny nie było. Mruknąłem coś pod nosem i samotnie ruszyłem w stronę drzwi, nad którymi, gdy podszedłem bliżej, zaświeciła się seledynowa strzałka.

Trzeci pawilon instytutu wyglądał z zewnątrz tak samo jak dwa pierwsze, a jego wnętrze różniło się od nich jedynie znowu nieco większą ilością zainstalowanej aparatury. No i z boku, pod oknem, umieszczono zielonkawy stolik otoczony fotelami. Ale centralne miejsce wciąż zajmowała ambulatoryjna leżanka.

— Długo pana nie było — przywitał mnie Kobra.

— Zabłądziłem. Poszedłem za fałszywym śladem — oświadczyłem. — No, to bierzmy się do nadrabiania zaległości — wyciągnąłem się na leżance.

— Niech pan stamtąd zejdzie.

Wyprostowałem się.

— Co to znaczy? — spytałem, zawiedziony. — Nie będzie drzemki? Żadnej hipnozy, żadnego kasku z pajęczyną drucików? Marzyłem, że wyjdę stąd znowu trochę bardziej cudotwórczy, a przy okazji młodszy.

— Zatem marzył pan o sobie samym — doktor Iwo pokiwał głową. Broda mu zachrzęściła, jakby ktoś usiadł na wiązce chrustu. — Ja także marzyłem… w swoim czasie — wyznał niespodziewanie… — Byłem zapalczywym smarkaczem, pełnym wewnętrznego ognia… — chrząknął i umilkł. Proszę, jak się rozkleił. Zaraz. On się rozkleił? Chwileczkę. Nie ma hipnozy, nikt nie włącza aparatury, ale ten trzeci pawilon nie jest przystankiem na pustkowiu. Ktoś tu z kogoś chce zrobić durnia.

— Moje marzenia — podjął z zadumą Jałowiec — dotyczyły jednak społeczności. Nie jednostki.

— Ach, ta odwieczna przepychanka! — zawołałem z uczuciem. — Niby człowiek nigdy nie był istotą samotną, a jednak konflikt między jednostką a społecznością wlecze się przez wszystkie wieki, jak treści tragedii Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa. Jakiś mędrek nazwał go konfliktem człowieka prawdziwego z człowiekiem rzeczywistym — mówiłem dalej tym samym tonem. — Ta definicja odnosiła się wprawdzie do ściśle określonych warunków historycznych, ale czyż one potem uległy aż tak radykalnej zmianie? — zeskoczyłem z leżanki i zaśmiałem się. — Ja — stuknąłem się palcem w pierś — miałem być prawdziwy, a oddziaływać na rzeczywistych. Tymczasem klapa. Marzenia się potłukły. Trzeba zaczynać od nowa.

— Toteż zaczynamy. Właściwie, już zaczęliśmy — powiedział Jałowiec, wreszcie swoim normalnym, oschłym głosem.

— I nie masz się z czego śmiać — o, jeszcze jedna nowość.

— Tak, mówiliśmy sobie po imieniu — wyjaśnił z przekąsem.

— Zgodziłeś się kiedyś na ten eksperyment, który teraz trzeba powtarzać. Sam tego chciałeś. Uczyniliśmy wszystko, co jest w stanie zrobić nauka… nie tylko nasza, by uaktywnić twój mózg. Jak najwięcej jego uśpionego potencjału. W porównaniu z innymi ludźmi jesteś geniuszem… Powinieneś być geniuszem.

— Po co? — spytałem ciekawie. Geniusz musi być ciekawy. Przynajmniej dopóki się czymś nie wykaże. Potem może sobie darować.

— Mózg człowieka oddziałuje na otoczenie. Dzisiaj wiemy, że to oddziaływanie obejmuje całą Ziemię i sięga w kosmos. Gdybym to powiedział sto lat temu, rzeczywiście okrzyknięto by mnie… no, w najlepszym razie zwariowanym parapsychologiem.

— Gdy tymczasem jest pan… przepraszam, gdy tymczasem ty jesteś po prostu psychofizykiem — stwierdziłem niewinnie.

— Czy nie lepiej było zrobić coś ze swoim własnym mózgiem?

— Nie słyszałem o chirurgu, który by potrafił sam sobie wyciąć woreczek żółciowy — wtrącił ironicznie Kobra.

— To chyba oczywiste — doktor Iwo prześliznął się nad kwestią własnego mózgu — że geniusz oddziałuje silniej niż człowiek przeciętnie inteligentny. A ty, poprzez pewne specjalistyczne zabiegi, otrzymałeś jeszcze system wzmocnień… czysto biofizycznych — podkreślił z naciskiem.

Spojrzałem na Helenę, ale chabrowe oczy znowu patrzyły w podłogę.

— Jasne — oświadczyłem z przekonaniem. — No dobrze. Więc chodzę sobie to tu, to tam, obnoszę po świecie swój genialny mózg i zarażam innych. Tylko, czym mianowicie zarażam? Co ja propaguję?

— Powrót od idei mrowiska do idei gniazda — rzekł Jałowiec. — Indywidualną tożsamość jednostek włączonych w światową sieć komputerową. Wartości w miejsce zjawisk. Zrobiliśmy przecież z Ziemi dom obłąkanych. Giniemy — zupełnie jakbym mieszkał nad knajpą i codziennie musiał wysłuchiwać tego samego refrenu tej samej pijackiej piosenki.

— Ale jesteś ty. Dysponujesz możliwościami, których nawet my, współautorzy eksperymentu, nie ogarniamy myślą, ani wyobraźnią. Stanowisz szansę — o, właśnie. Cholera. — Skąd wiesz, skąd ktokolwiek wie — nagle zaczął się zapalać — że akurat teraz, w mijającym dniu, tygodniu, roku, nie dojrzewa w ludziach synteza wartości etycznych? Czy nie kiełkuje gotowość koniecznego podporządkowania się rozsądkowi? A jeśliby przypadkiem tak było, to ty, z twoimi predyspozycjami, możesz odegrać rolę decydującą. Radykalnie skrócić drogę od stadium kiełkowania do stadium rozkwitu. Miałeś przejść przez piekło, żeby je zniszczyć — chyba się zagalopował. Nie pierwszy raz. Nie szkodzi. Jak na geniusza, jestem beznadziejnie niedomyślny. Tak mi wygodniej.

— I co? — mruknąłem. — Nie przeszedłem?

— I tak i nie — znowu ta jego enigmatyczna dialektyka.

— To znaczy, przeszedłem, tylko niczego nie zniszczyłem — podsumowałem.

— Dajmy na to.

— Spartaczyliście robotę — stwierdziłem. — Spostrzegłem, że Helena gwałtownym ruchem prostuje głowę i spogląda na mnie z niemą wymówką. Uśmiechnąłem się do niej i mówiłem dalej: — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że siedzi we mnie nielichy geniusz. Czystej wody brylant, zaraźliwy, aż miło pomyśleć. Gdyby tak zabłysnął… Ba! — uniosłem ręce. — Niestety, umieściliście go za głęboko. Nie dotrze do niego najdrobniejszy odprysk światła, żeby mógł ożyć. A tymczasem geniusz także potrzebuje światła. Rzekłbym nawet, że bardziej niż ktokolwiek inny i niż cokolwiek innego. Czyli, fiasko.

— Jeszcze nie — Jałowiec ponownie zachrzęścił brodą.

— Jeszcze nie. To prawda, co powiedziałeś o tym brylancie, chociaż porównanie… — wzruszył ramionami. — Ale niech będzie. Tylko, że on nie potrzebuje światła stąd — pokazał okno — a z wewnątrz — wycelował palec we mnie. — Ty sam musisz mu go dostarczyć. Może coś przeoczyliśmy. Może nie otworzyliśmy wszystkich torów i wyjść… znasz przecież podstawy informatyki nie gorzej od nas. Jednak my nie rezygnujemy, więc i tobie nie wolno rezygnować. — Nie wolno? Za kogo on się uważa? Za nadinspektora? — Pewnie się dziwisz, dlaczego ci to wszystko mówię. Otóż po zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że poprzednio powiedzieliśmy ci za mało. Że, być może, nieco więcej wiedzy, czy też samowiedzy, wspomoże twoją podświadomość. Mam na myśli znajomość problemów, nie wspomnienia. Niewykluczone, że ta znajomość dostarczy ci brakujących impulsów, albo wzmocni istniejące. Wszak nasze cele są wspólne. Spróbuj się zmobilizować, przynajmniej w obszarze zależnym od twojej woli. Pamiętaj, posiadasz niewiarygodne możliwości. Od dziecka byłeś poddawany ciągłej stymulacji, nieprzerwanemu działaniu na przedmózgowie — okropność, ten ich język. Cóż, skoro biedak inaczej nie umiał. — Potem przyszła kolej na twoje geny mozaikowe… przypominam, bez skalpeli. Dalej na system nerwowy i cały mózg. Na tych trzydzieści bilionów neuronów w korze i na ilość synapsów, równą ilości gwiazd. Wiesz o topologii bioprzestrzeni wszystko, lub prawie wszystko, co wiedzą nasi najwybitniejsi specjaliści. Jednak my tu na Ziemi nie orientowaliśmy się dotąd, jak zmienia się przestrzeń w obrębie pola biologicznego i co należy uczynić, aby zmiany były pożądane, znaczące, oraz trwałe.

— A teraz się orientujecie — zakpiłem. — Nauczyli was dwaj samotni wędrowcy.

Przyjął to spokojnie.

— Teoretycznie — rzekł. — W praktyce coś zawodzi. Ale jesteśmy pozytywistami. Bądź nim także… nie tracąc pogody ducha. Chwilowo masz wmontowany utrwalacz uczuć przyjemnych… a przede wszystkim, i to już nie chwilowo, system wzmacniaczy, o których wspominałem. Oraz blokad. Te ostatnie są niezbędne z uwagi na specjalizację lewej i prawej półkuli. Posiadasz wszelkie przesłanki, by oddziaływać na otoczenie, bliskie i najdalsze, jak Słońce na układ planetarny, od Merkurego po aphelia komet. Lepiej, bo celowo. W psychice człowieka jest zakodowany ślad ewolucji poczynając do Big — Bangu. To, u takiego osobnika jak ty…

— …powoduje, że może wpływać na tę ewolucję, jeśli się pamięta o zaczerpniętej z innych światów umiejętności przekształcania struktury czasoprzestrzeni — wpadłem mu w słowo. — Rozumiem teraz, dlaczego znikam na dole.

— Tak. To znaczy, tak było za pierwszym razem — rzekł Jałowiec. Znowu powiedział więcej, niż zamierzał, a ja znowu postanowiłem udawać, że nie dosłyszałem. — Teraz twoja rola jest inna. Na razie. Potem, jeśli sprawy ułożą się pomyślnie… nie uprzedzajmy faktów — ocknął się. — Pamiętaj o swoim mózgu, o swoim poczuciu moralności i mocy oddziaływania. To na dzisiaj wystarczy. Wykorzystaj te wiadomości. Pomóż.

Przeszedłem się po zielonkawej wykładzinie od leżanki do okna i z powrotem. Następnie powoli zbliżyłem się do stolika i oparłem na nim obiema rękami. Utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie pod chmurą brwi doktor Iwo powinien mieć oczy.

— Przykro mi — powiedziałem. — Nie uważam, bym cokolwiek od was otrzymał. Ja dzisiejszy. Daliście mi furę wiadomości, lecz ani krzty wiedzy, nie wspominając już o samowiedzy. Posłuchaj z kolei ty mnie. Nie zamierzam płacić długów, bo ich nie zaciągałem. Nie pamiętam. Kto jak kto, ale wy nie możecie mieć o to do mnie pretensji. Całkiem inna rzecz, że nie życzę sobie wspomnień. Tu poszliście mi na rękę. Zabroniliście mi rozpamiętywać, by wysiłek umysłowy nie odbił się ujemnie na moim samopoczuciu. Poza tym przecież pamięć przeszkadza. Teraz obudziliście się i apelujecie do mojej świadomości. Iście naukowa niekonsekwencja. Nieważne. Wbrew temu, co przed chwilą powiedziałem, coś jednak wam się ode mnie należy. Niechcący, bo niechcący, ofiarowaliście mi bardzo wiele. Cieszą mnie chwile. Każda chwila, a to podobno rzadkość. Dobrze mi z tym, co we mnie drzemie i się nie ujawnia… dopóki się nie ujawnia. Niech to sobie będzie jakiś tajemniczy utrwalacz, wzmacniacz, blokady, pal sześć. Nic mnie nie obchodzi, czy noszę w sobie skrzydlatego demona, czy czarodziejski brylant, jak długo demon trzyma skrzydła zamknięte, a brylant nie błyszczy. Jeśli to się zmieni… ale masz rację. Nie wybiegajmy w przyszłość, która zapewne nigdy nie nadejdzie. Bawię się i chcę się bawić. To udało wam się nad podziw. No i jeszcze coś. Jestem dobry. Nie mam na przykład nic przeciwko temu, żeby inni bawili się tak samo jak ja. Oczywiście, gdzie indziej. Posunąłbym się nawet do tego, by im w tym dopomóc… gdyby mnie to nic nie kosztowało. Pójdę dalej za tymi zielonymi strzałkami, żeby nie robić wam przykrości, bo nie lubię robić przykrości nikomu. Więcej, mogę świadomie pragnąć pomyślnego zakończenia mojej misji, dokładnie, jak tego pragniecie. Ale nie spodziewajcie się, że uczynię coś ponad to. Pomijając wszelkie inne niezliczone przyczyny, człowiek, z pamięcią, albo bez pamięci, jest zawsze tworem historii. Pozdrowienia z dołu, kolego doktorze.

— Znowu żartujesz — zauważył cierpko Jałowiec. Helena wygięła wargi, jakby zaraz miała się rozpłakać.

— Przestanę żartować… nie obiecuję, że na długo, ale przynajmniej dopóki stąd nie wyjdę — rzuciłem lekko — jeśli mi powiesz prawdę. Dlaczego wciągałeś mnie w tę rozmowę? Przecież sam nie wierzysz, że jakaś aptekarska dawka rzekomej samowiedzy przeobrazi mnie w archanioła z ognistym mieczem w dłoni?

— Podjąłem jeszcze jedną próbę — burknął. — A poza tym mylisz się. Gdybym nie wierzył… zresztą, dajmy temu spokój. Zapamiętaj o co cię prosiłem i co mówiłem, bo mówiłem szczerze. Natomiast masz słuszność, że istniał jeszcze pewien uboczny powód, dla którego zacząłem tę rozmowę akurat dzisiaj i tutaj. Mianowicie, i tak nie moglibyśmy kontynuować eksperymentu zgodnie z planem. Spodziewamy się kogoś. Ten ktoś przybędzie do ciebie i musisz się z nim zobaczyć. Po prostu wykorzystaliśmy czas oczekiwania. Jednak wróćmy do tego, co przed chwilką ode mnie usłyszałeś. Twierdzisz, że przekazując ci dodatkową porcję wiadomości trudziłem się na próżno? Albo kłamiesz, albo jest to z twojej strony bezwiedny odruch samoobrony… jeśli istotnie chcesz się tylko bawić, w co na razie wolę powątpiewać. Spójrz na siebie. Nie zauważyłeś, że się zmieniasz? Że już się zmieniłeś?

— I ty powiadasz, że jesteś pozytywistą! — zaśmiałem się, odrobinę za głośno. — Bierzesz swoje życzenia za rzeczywistość! — niech to szlag trafi, miał rację. Zmieniałem się. I do tej chwili o tym nie wiedziałem. Że akurat on musiał mi otworzyć oczy. A, tam. W porządku. Złote wahadełko przesunęło się w jedną stronę, przesunie się z powrotem. Minęło południe. Wkrótce słońce znowu zajdzie za drzewa. Niech tylko jak najprędzej pojawi się ten ktoś, na kogo czekamy.

— Kto tu ma przyjść? — spytałem.

— Przedstawiciel Rady. Z miejscowej agentury — zaznaczył, żebym się zbytnio nie puszył. Przecież mógłby się do mnie pofatygować sekretarz generalny we własnej osobie.

Umilkłem. Na dworze zerwał się niezbyt silny wiatr. Tu nic nie było słychać, ale zobaczyłem, że za oknami korony drzew kładą się łagodnie na bok, prostują i znowu kładą, jakby chciały sobie coś w sekrecie powiedzieć. Ale kiedy jedno drzewo pochylało się ku drugiemu, to drugie właśnie szukało powiernika po przeciwnej stronie. Lubiłem wiatr, jednak jak dotąd, przeżyłem go jedynie we śnie. W tych dzikich górach, za którymi urzędował staruszek z medalami. Śmieszne, że zapamiętałem ten sen. Potem usiłowałem rozmawiać z ludźmi, a oni zachowywali się niczym teraz te drzewa.

Oderwałem oczy od okna. Bzdury. Bzdury, bzdury, bzdury.

Od tego momentu nie czekaliśmy już dłużej niż pięć minut. Drzwi się otworzyły i wszedł postawny mężczyzna w lekkim, błękitnym ubraniu, skrojonym na wzór mundurowych kompletów porucznika Arona oraz sędziów ze sztabu nad oceanem. Był w średnim wieku, przystojny, opalony i sprawiał wrażenie bardzo męskiego.

— Czołem! — rzucił w powietrze. Ani myślał pozdrawiać każdego z osobna, jakby to zrobił byle cywil. Zignorował nawet Helenę. Z satysfakcją stwierdziłem, że ona go także. Chociaż z jej strony mógł to być jedynie objaw onieśmielenia. Miała osobliwą jak na dzisiejsze czasy inklinację do usuwania się z pierwszego planu. A przecież potrafiła delikatnie wyszemrać coś takiego, że człowiek otwierał gębę jak karp na widok opłatka. Tym lepiej. Jeszcze godzinka, dwie, i znowu postaram sieją sprowokować, żeby potem ze skruchą zanieść ją do łóżka. Dziewczyna jak marzenie. Oczywiście, nie marzenie Jałowca, Kobry, czy kogoś w tym rodzaju. Oni nie mają bladego pojęcia, o czym warto marzyć. I niech sobie gadają, co im ślina na język przyniesie. Ja swoje powiedziałem: może światu żyje się nienadzwyczajnie, ale mnie dobrze. Reszta jest chodzeniem po parku, wytyczonymi ścieżkami. I śpiewem ptaków przez cztery pory roku.

— Kolega Halny? — przybysz zainteresował się wyłącznie mną. Skinąłem głową. Podszedł bliżej, stanął przede mną i przybrał oficjalną pozę.

— Z upoważnienia Rady wręczam panu nominację na inspektora drugiego stopnia. Gratuluję — wyprostował dłoń i podał mi znaczek tożsamości, na pierwszy rzut oka taki sam jak ten, który już nosiłem pod bluzą. Czymś jednak musiały się różnić. Naturalnie, wiedziałem czym. Przecież inspektorskie znaczki istniały niezależnie od tego, czy wiązały mnie z nimi osobiste wspomnienia, czy nie. Specjalna łączność, specjalne udogodnienia komunikacyjne, klucz do części tajnych akt i niektórych zastrzeżonych komputerów z ich bębnami pamięciowymi, ciężkimi od powszednich sekretów Miasta. Słowem, świetlisty rąbek władzy, niby srebrna powieka księżyca, unosząca się po zaćmieniu. Upajające. Tylko że spośród rzeczy, przed którymi wszystko się we mnie cofało, myśl o władzy była mi bodaj najmniej sympatyczna. To znaczy władzy, jaką ja ewentualnie miałbym posiadać i sprawować. Trzeba nieustannie budować góry pozorów. I nie wolno się śmiać, gdy ktoś udaje, że jest tobą zachwycony. Pewnie, że przyjmę ten znaczek. Widzę po minach wysłannika Rady, a także Jałowca i Kobry, że chwila jest uroczysta. Gdy jako inspektor okażę się śmierdzącym leniem, sami mnie wyrzucą i zostawią w spokoju.

Wziąłem znaczek i teraz z kolei ja trzymałem go przed sobą na płasko otwartej dłoni. Był wyposażony w uszko, lecz łańcuszek należało sobie kupić za własne pieniądze. Władza jest oszczędna.

— Przypominam hasło — odezwał się urzędowy gość. — Brzmi ono: dobro zwycięża.

Zachowałem powagę. Był to najtrudniejszy moment w ciągu całego dnia, pełnego ziemskich i kosmicznych wrażeń.

— Moje zadanie? — rzuciłem obojętnie. Nawet jeśli powinienem je znać, mogę się przecież upewnić, w chwili gdy otrzymuję zasłużony awans, najprawdopodobniej w nagrodę za mój wyczyn w sąsiedztwie krateru Autolikosa.

— Na razie tutaj — przedstawiciel Rady rozejrzał się z niesmakiem po zielonkawym wnętrzu. Mocny dialog. Taki więcej inspektorski. Postanowiłem zachować styl.

— Oddelegowany? — wskazałem podbródkiem Jałowca.

— Tak. Czołem — odwrócił się na pięcie i wymaszerował.

Kiedy zniknął za drzwiami, zdjąłem z szyi łańcuszek, rozpiąłem go, zamieniłem znaczki, po czym nowy umieściłem na piersi pod bluzką, a stary wsunąłem do kieszeni. Miałem nadzieję, że jeszcze się przyda. Następnie łypnąłem srogo na Helenę.

— Za mną! — zakomenderowałem. Na progu odwróciłem się.

— Jeśli jeszcze raz powiesz, że się zmieniłem, od razu cię zamknę — zagroziłem Jałowcowi.

— Jest to proces trudny, powolny i przebiegający ze stałymi nawrotami — wyręczył starszego współpracownika Kobra. — Ale się zmieniasz.

— Ciebie nie zamknę — machnąłem ręką. — Inspektorzy drugiego stopnia zaczynają od doktorów wzwyż.

— Widzę, że dobrze się czujesz w nowej roli — rzekł dopiero teraz Jałowiec. Trochę mi popsuł zabawę.

— Odnoszę niejasne wrażenie, że ta rola nie jest dla mnie zupełnie nowa — odpowiedziałem. — Ale w ogóle czuję się znakomicie. Bywajcie. Czołem.

W rzeczywistości czułem się dziwnie. Coś jak prawoskrętny DNA na angielskiej autostradzie.


Niestety dzisiaj słońce stało jeszcze za wysoko, bym mógł, nie narażając się na protesty Heleny natychmiast zejść ze ścieżki i ruszyć w stronę bliskiej memu sercu polany, przez którą, jak tak dalej pójdzie, w końcu jednak wydepczę własną dróżkę. Ale na razie polana musiała poczekać.

Przeszliśmy jakieś trzydzieści metrów, gdy nagle dziewczyna stanęła i zwróciła ku mnie zaczerwienioną twarz.

— To nieprawda, że pan chce się tylko bawić! — zawołała cicho, lecz głosem tak przejmującym, że mnie dreszcz przebiegł po skórze.

Pan.

Chciałem się roześmiać. Chciałem ją pogłaskać po włosach, przytulić i pocałować. Chciałem wzruszyć ramionami i pójść dalej, nie oglądając się na nią. Chciałem powiedzieć coś niesłychanie dowcipnego. Sam nie wiem, co chciałem. Kiedy się wreszcie odezwałem, mój głos zabrzmiał tak, jakbym uczył się mówić, po ciężkiej operacji krtani.

— Są różne rodzaje zabawy — wymamrotałem. Zaczerpnąłem powietrza i dodałem: — Czytałem o ludziach, którzy najlepiej się bawią, dobrze spełniając swoje obowiązki — nie po raz pierwszy zauważyłem, że nie lubię kłamać. Nie z powodu jakichś tam zasad. Po prostu kłamstwo wymaga wysiłku. Kłóci się z dobrym samopoczuciem. Należy do smutków, lęków i trosk. Nie do hasania myślą i ciałem po arkadyjskich rezerwatach. Co innego przemilczeć to czy tamto. To tak. To z niczym się nie kłóci i bywa wygodne jak puchowy śpiwór w namiocie, osłoniętym od wiatru. Ale teraz nie mogłem się w nim zaszyć. Oby pękł ten cały Jałowiec, z jego społecznikowską pasją, jego zafajdanymi eksperymentami i z jego gadaniem. Do diabła z Kobrami, ginącymi światami, zbuntowanymi zbawcami i sędziami, ilu ich jest od centrum wszechświata do najodleglejszych kwazarów. Do diabła z tym facetem, który ponoć wylądował kiedyś u stóp księżycowych Apeninów. Do diabła ze słońcem, ciągle stojącym wysoko nad horyzontem, jakby ten dzień nigdy nie miał się skończyć. Bezwiednie przejechałem dłońmi po policzkach i powiodłem nieprzyjaznym wzrokiem po koronach drzew. Po raz pierwszy nie wiedziałem, co zrobić.

Ale wyjście się znalazło. Inspektor Halny zawsze znajdzie wyjście. Tym razem samo czekało na niego, trzy kroki dalej.

Nie patrząc w stronę Heleny przeszedłem te trzy kroki i zniknąłem.

Загрузка...