XIII. Beta jeden (c.d.)

Wróciłem w fatalnej formie. Pewnie leciałem jak głupi z Maratonu do Aten, nie wiedzieć po co, bo nic by im się nie stało, gdyby sobie trochę na dobrą wiadomość poczekali. Co innego po klęsce, ostrzec, że Datys i Artafernes stoją już niemal pod murami. Później nikt jakoś nie ruszył biegiem spod Termopil, choć wtedy istniały bez porównania bardziej uzasadnione powody do pośpiechu. Albo walczyłem pod Dien Bien Fu, obojętnie, po której stronie. Lub też budowałem Kanał Sueski. Pot zalewał mi oczy i ściekał z nosa, bluza i spodnie lepiły mi się do ciała, kolana mi drżały, z trudem łapałem powietrze, charcząc i poświstując przy każdym oddechu niczym pompa ze sparciałą uszczelką. Zatoczyłem się na trawnik i usiadłem. Nigdy więcej nie pójdę na dół.

Ba, łatwo powiedzieć.

Powoli przychodziłem do siebie. Właściwie, wcale nie powoli. Przeciwnie, nienormalnie szybko. Widać uzyskano mnie w tym pierwszym pawilonie krzyżując młodego goryla z Feniksem, a w drugim dodano po kilka genów pobranych od Prometeusza, Liczyrzepy i doktora Fausta. Serce przestało mi się wyrywać przez gardło. Pulsowanie w skroniach przeszło w daleki, gasnący dźwięk dzwonów. Płuca odzyskały swoją pojemność. Wierzchem dłoni otarłem oczy i zobaczyłem Helenę. Naturalnie, spała, ale nie na łóżeczku. Tym razem nikt o nią nie zadbał. Sama musiała sobie przytaszczyć fotel z dużego pokoju w moim domu i koc z sypialni. Odniosę ten fotel na miejsce, i to zaraz. Wyszliśmy rano, ale teraz znowu zbliża się wieczór. Jeszcze jeden dzień bez strzałek. Jeszcze jedna noc u mnie. W porządku.

Wstałem, odkleiłem bluzkę od pleców, uśmiechnąłem się i zacząłem iść w jej stronę. W tym momencie pochwyciłem jakiś ruch za sobą. Obejrzałem się i ujrzałem obcego mężczyznę, wychodzącego, a jakże, zza tego przeklętego ostrokrzewu. Skinął na mnie. Położyłem palec na ustach i zawróciłem. Nie chciałem budzić dziewczyny w obecności jakiegoś przybłędy. W dodatku przybłędy nie stąd. Nie z tej Ziemi.

Odgadłbym to nawet, gdybym dotąd nie miał żadnego towarzyskiego doświadczenia w wyższych kosmicznych sferach. Jechało od niego obcością jak chłodem z gradowej chmury. Ten nie był złoty. Był szary. No, szary, z nieznaczną domieszką fioletu. Powiedzmy stalowy. Tak jest, stalowy. Nie miał szarawarów, tylko proste, sztywnawe spodnie. Jego bluzka też przypominała krojem raczej rynnę, aniżeli kloszowe domina mieszkańców Alfy. I była stalowa. Wszystko miał stalowe. Absolutnie wszystko, nie wyłączając barwy oczu, cery i strzyżonych najeża włosów. Pewnie tam, skąd przybywał, świeciło stalowe słońce i rosła stalowa trawa. Poza tym był kwadratowy. Miał kwadratową głowę z kwadratową fryzurą, jeśli przycięte w sześcian liście jukki można nazwać fryzurą. Kwadratowe ramiona i korpus. Nóg nie mógł mieć kwadratowych, ale wyglądały jak kwadratowe. Gdyby ktoś chciał go toczyć przed sobą po ziemi, musiałby go przewracać z boku na bok niby blaszany kufer.

Kiedy do niego szedłem, cofał się powoli coraz dalej, najpierw za ostrokrzew, a następnie, przez trawnik, do najbliższej kępy krzaków. Dopiero tam stanął i przybrał pozycję świadczącą, że gotów jest mnie powitać. Ubiegłem go. Przypomniałem sobie pierwsze słowa, jakie usłyszałem od mojego poprzedniego kosmicznego interesanta i powiedziałem:

— Dobro zwycięża.

W kwadratowej twarzy odbiło się zdziwienie. Sprawiało to wrażenie, jakby ją nagle nagwintowano. Nie odrzekł: dziękuję — ale był tego bliski. Spytał:

— Gdzie byłeś? Co ci się stało? — mówił jak Złoty. Automatyczni tłumacze wszędzie mają taki sam głos. Z tym, że on nie nosił kolczyków. Jego tłumacz tkwił wpięty w klapę bluzy.

Uśmiechnąłem się niedbale.

— Bawiłem chwilę na dole — zwierzyłem mu się. — Nic mi się nie stało. Nie masz czegoś do picia? — skoro i z nim byłem w zażyłych stosunkach, mogłem go prosić o drobną przysługę. Spodziewałem się małego wykładu na temat fotosyntezy, zakończonego przeprosinami. Ku mojemu zdziwieniu kiwnął skrzynkowatą głową i powiedział:

— Woda i jedzenie są w pojeździe — pokazał miejsce nieco powyżej nas. Niczego tam nie dostrzegłem. — Pójdziemy od razu?

Aż tak strasznie nie chciało mi się pić. Ostatecznie do domu też miałem niedaleko.

— Momencik — zatrzymałem go. — Lecimy do ciebie, tak?

— A tu, do tego parku, wrócimy dokładnie w chwili, w której go opuścimy?

— Oczywiście. U was ludzie nie potrafią sobie jeszcze wyobrazić siebie w więcej niż trzech wymiarach. Rzadko czterech. Ale ty przecież wiesz, że struktura przestrzeni jest n — wymiarowa…

— …i że to — wpadłem mu w słowo — dotyczy również czasu. Wiem. Ja umiem sobie wyobrazić siebie w nieskończonej ilości wymiarów, a także bez wymiarów. Naturalnie, jesteś Inspektorem?

Znowu trochę się zdziwił.

— Tak.

Czułem się już zupełnie dobrze. Ubranie mi przeschło i przestałem się pocić. Nadchodzący wieczór niósł powietrzem orzeźwiające tchnienie.

— Znasz Złotego? — spytałem. Zawahał się.

— Chyba domyślam się, o kim mówisz — rzekł z ociąganiem. — Zetknęliśmy się tutaj… przypadkiem — w jego mechanicznym głosie zabrzmiał ton przymusu. — Pomagaliśmy trochę paru miejscowym naukowcom…

— Dwóm — uściśliłem.

— Dwóm — przyznał. — W pewnych zabiegach, dotyczących…

— Wiem, czego — przerwałem. — A raczej kogo. Jemu już dziękowałem. Teraz dziękuję tobie. Gdyby nie ty, nie mógłbym wsiąkać w przeszłość jak samotna łza dziecka w suchą piaskownicę. Ile razy jeszcze będę dziękować? To znaczy, ile światów pomagało Jałowcowi i Kobrze?

— Jałowcowi i…

— No, tym dwóm miejscowym luminarzom nauki?

— Tylko on i ja. O ile mi wiadomo, w ogóle nikt, poza nami, z jakiejkolwiek gwiezdnej cywilizacji, nie odwiedził dotąd tej Ziemi. Ale tego, naturalnie, nie mogę być pewny. Natomiast ja, i, jak go nazywasz, Złoty, spotkaliśmy się kiedyś w tym właśnie instytucie, gdzie wówczas…

— Mniej więcej dwadzieścia lat temu — wtrąciłem. — Odebrałeś impuls, zwiastujący pojawienie się nadziei.

Przytaknął i ciągnął:

— …gdzie wówczas pewien stosunkowo młody psychofizyk, z takim czarnym zarostem…

— Dzisiaj jest siwy — poinformowałem go z żalem. — Wygląda jak sucha gałąź srebrnego jałowca.

— Wiem. A więc to stąd Jałowiec — rzekł obojętnie. — Otóż nawiązaliśmy z nim kontakt i…

— Nie musisz kończyć — przerwałem znowu. — Wyobrażam sobie, że był zachwycony. Nagle, najzupełniej nieoczekiwanie, po raz drugi zmądrzał o ileś tam tysiącleci rozwoju. Więc powiadasz, że ty i Złoty wyczerpujecie listę moich kosmicznych znajomości?

— Tak. Przylatujemy od czasu do czasu, zawsze w to samo miejsce, do tych samych ludzi, i zawsze po…

— Po mnie.

— Tak.

— Przysługa za przysługę. Wy pomogliście im, a oni przymykają oko na fakt, że mnie sobie pożyczacie. Muszę ci jednak coś wyznać. Przybywacie tu w zbożnym zamiarze wykorzystania mojej skromnej eksperymentalnej osoby w nie mniej zbożnym celu uczynienia czegoś dla waszych społeczności, czy tak?

— Tak. — Może w jego języku w ogóle nie istniało słowo: nie? U nas też tacy byli. Dawni Celtowie. Jedni jedyni. Musiało być przyjemnie mieć do czynienia z ich dziewczynami. Dużo im z tego przyszło. To znaczy Celtom w ogóle, nie ich dziewczynom.

— Ale nie mam robić nic konkretnego, tylko oddziaływać? — kontynuowałem.

— Tak.

— Właśnie. Otóż czuję się w moralnym obowiązku ostrzec cię, że nie zauważyłem, abym na kimś wywarł piorunujące wrażenie. Ani tu, ani na Alfie… to jest, w ojczyźnie Złotego, gdzie miałem już przyjemność przebywać i skąd miałem jeszcze większą przyjemność wrócić… w ostatnim momencie. Czeka cię rozczarowanie.

Stalowe oczy wpatrywały się we mnie przez dłuższą chwilę. Wreszcie usłyszałem zgoła ludzkie westchnienie.

— Od samego początku wynik eksperymentu wydawał się niepewny, a nawet wątpliwy. Jednak nie mogliśmy przeoczyć bodaj najniklejszej szansy. Zawiedliśmy się… Jednak obecnie szansa zaistniała znowu…

Zamachałem ręką. Tylko nie to. Tych bajdurzeń o rzekomej szansie miałem już więcej niż dosyć. Żeby złagodzić nieuprzejmy gest uśmiechnąłem się do niego najładniej jak umiałem. W dodatku całkiem szczerze. Witaj, kolego. Jesteśmy w domu. Że też od razu nie przyszło mi to do głowy.

— Zbuntowany inspektor z… będę nazywać twoją Ziemię Betą — powiedziałem. — Z Bety. Nie reprezentujesz zorganizowanej grupy, ale jest was garstka szlachetnych zapaleńców, gotowych na wszystko. Agent o dwóch obliczach. Usiłujesz ratować swoją cywilizację gwałcąc obowiązujące u was prawa i narażasz się władzy. Robisz to jednak z czystym sumieniem, bo jesteś przeświadczony, że jeśli nie dojdzie do przewrotu, twój świat czeka nieuchronna zagłada.

Cofnął się o krok.

— Ty pamiętasz? — mruknął. — Mówiono mi…

— Nie wierz im — wydąłem wargi. — Każdego wystawią do wiatru. A szczególnie cięci są na inspektorów. Ale pociesz się, nie pamiętam. Po prostu gdzieś kiedyś słyszałem, że choć wszechświat z jego wszystkimi krzywiznami i całą enwymiarową strukturą jest nieciągły, nieliniowy i co tam jeszcze, to przecież życie rozwija się wszędzie podobnie, czego najlepszy dowód stoi właśnie przede mną, bo widzę u ciebie nie macki, tylko nogi i ręce liczące po pięć palców każda, głowę, twarz, brzuch… nie wnikajmy w szczegóły. A już życie rozumne! No więc skoro tak, wystarczy raz spotkać jednego zbuntowanego inspektora, żeby potem w każdym następnym, z każdej innej planety, bezbłędnie odnaleźć to samo gwałtowne zapotrzebowanie na szansę. Dobrze. Sam pozbędziesz się złudzeń. Ja jestem za miękki, żeby odmówić. Chodźmy do tej twojej wody. Rzeczywiście chce mi się pić.

Zaprowadził mnie trzy metry dalej. Tam podał mi rękę i pociągnął, świat zamknął się wokół mnie, jakbym wpadł do jaskini. Ale nie zobaczyłem żadnych kryształów. Niczego nie musiałem oglądać od spodu.

Ciemność trwała krótko. Nagle oblało mnie słońce. W porównaniu z naszym słabe, szarawofioletowe, ale bądź co bądź świeciło.

Rozejrzałem się. Dachy. Ma się rozumieć, stalowe i kwadratowe. Wąskie prześwity, ukazujące szarą perspektywę szarych budowli, przetykanych małymi szarymi skwerkami, na których rosły płaskie drzewa. Te ostatnie przypominały… szczerze mówiąc, nic mi nie przypominały. Ale ponieważ w obcym świecie nigdy nie ma niczego, co nie musiałoby przypominać czegoś innego, więc przypominały mi równo odcięte i pionowo wbite w ziemię rybie ogony. Nie jestem ichtiologiem, ani nawet wędkarzem. Czemu nie miałoby być ryb z takimi ogonami? A jeśli nie dziś, to kiedyś, kiedy morza i oceany zamieszkiwały miliony najrozmaitszych stworzeń?

Po lewej ręce też były dachy, tylko jakby ustawione na długiej szachownicy. Placyk, dom, placyk, dom, szare pola stykające się po przekątnych. Na prawo jakiś kwadratowy park. Głębiej wzgórza. Wzgórza były normalne, ale niskie i zajmowały bardzo niewielki obszar. Dalej na prawo zaczynały się zakłady przemysłowe. Jeden bezkresny ołowiowy step, poprzecinany jedynie równo rozmieszczonymi pęknięciami, zbiegającymi się w odległej perspektywie w nitkowatą gwiazdę. Oczywiście, szarą. Tam był już horyzont. Ciągnęły się te zakłady w nieskończoność. Jeśli już, to wolałbym oglądać tutejsze widoki z lecącego przeźroczystego dzwonu. Ale u Stalowych panowały inne zwyczaje. Staliśmy obaj na płaskim dachu, górującym nad całą okolicą. Prócz nas nie było tu nikogo i niczego. Mroczny pojazd, bryła ciemności, w której wnętrzu przybyłem z Ziemi, zniknęła. Lub też włożyła czapkę niewidkę, jak w parku, za krzakami.

Nie podobała mi się Beta, ale w końcu nie mój świat, nie dla moich wesołych oczu i w ogóle nie mój interes. Skoro im się podoba…

Zaraz. Zupełnie zapomniałem, że nie wszystkim…

— Co się u was właściwie dzieje? — zagadnąłem. — Widzę przecież, że macie przemysł, macie trochę, hm, monotonne, lecz znakomicie rozwinięte budownictwo i na pewno nie wstydzicie się swoich inżynierów. A zatem nie kładziecie tamy twórczej pomysłowości badaczy i uczonych. Więc czemu uganiasz się za jakąś efemeryczną szansą, tak daleko stąd?

Położył sobie dłoń na głowie. Dłoń musiał mieć już naprawdę stalową, jeśli te jego włosy nie przebiły mu jej na wylot, jak igły jeżowca z Morza Czerwonego.

— Twórcza pomysłowość — powtórzył z goryczą. — Twórcza pomysłowość. Jesteś w królestwie geometrii i matematyki stosowanej… nie matematyki. Arytmetyki. Jedynym prawem jest tutaj absolutna racjonalizacja, służąca wykorzystaniu natury dla konkretnych potrzeb. Takich, które można zważyć, zmierzyć i opisać przy użyciu ustalonych wzorów. Rzecz tylko w tym, że te lawinowo rosnące potrzeby, precyzyjnie wmontowane w strukturę społeczną, same nie są naturalne. A już tragicznie nienaturalny jest psychologiczny przymus ich zaspokajania. Wszystko postawiliśmy na technikę i ekonomię. Rozumiesz? My istotnie nie wstydzimy się inżynierów. Wstydzimy się kapryśnych zachcianek i chaotycznej fantazji naszych przodków. Tolerujemy nauczycieli, zapoznających dzieci z alfabetem, ale nie mamy literatury, poza fachową i popularyzatorską, która propaguje treści wybrane, wyselekcjonowane i przesiane przez sito Głównej Komisji Rozwoju. Nie znamy historii, ponieważ historia zawiera wiadomości o katastrofach, nieszczęściach i zagrożeniach. Pamięć przeszkadza w budowie świata niezawodnego.

— Pamięć przeszkadza — mimo woli mruknąłem pod nosem. — No pewnie — powiedziałem głośniej. — W pamięci nawarstwiają się najrozmaitsze niepotrzebne rzeczy. Nie samo złoto, piękno i radość. A z niepotrzebnych rzeczy łatwo wysnuwać niepotrzebne wnioski. Chyba rozumiem wasz punkt widzenia. Świat niezawodny. Wcale nieźle. Ale w takim razie przeciw czemu ty się buntujesz?

— Przeciw śmierci — każdy to samo. Daję słowo, jakaś kosmiczna epidemia. Wprawdzie mnie rzeczywiście Beta przypomina trochę stary i smutny cmentarz, ale za to ja na pewno nie żyję w niezawodnym świecie.

— Hm — wyraziłem wątpliwość.

— Słuchaj dalej — rzekł. — Nie mamy filozofów, ani filozofii. Nie mamy idei. Zamiast niej narzuciliśmy sobie obowiązującą ideologię, której podporządkowaliśmy wychowanie, stosunki społeczne, obyczaje i prawo. Mówisz: twórcza pomysłowość. Bez nauk humanistycznych, poezji i marzeń, bez życia duchowego. Bez sztuki i artystów. Owszem, istnieje plastyka użytkowa, muzyka arytmetyczna i geometria zdobnicza, jednak są one legalne tylko wówczas, gdy nie pozostawiają pola dla subiektywnych uczuć, gdy afirmują i ilustrują zastany porządek, nie wnosząc indywidualnych poszukiwań, choćby w jak najbardziej praworządnych intencjach. Kiedy musi upaść cywilizacja techników i ekonomistów, z których żaden, nigdy, nie zazna chwili szaleństwa? Po ilu wiekach? My trwamy w złudnym ładzie już dwa stulecia. I giniemy bez ratunku. Niemożliwe, żebyś tego nie rozumiał!

— Rozumiem, że trochę tu u ciebie nudno — powiedziałem pojednawczo — ale rozumiem też, że malujesz swój świat w przesadnie ciemnych barwach. Bo gdyby rzeczywiście nie było ratunku, to nie buntowałbyś się. Po co? Ostatni akt protestu, rzucony w otchłań pozbawioną uszu, przed śmiertelnym skokiem z kwadratowego dachu? Mimo twoich tęsknot do filozofii i poezji nie wyglądasz mi na osobnika przywiązującego wagę do symbolicznych, bohaterskich, lecz absurdalnych gestów.

— Nie wiem, czy nie jest za późno, ale nie roztrząsam tego. Szukam ocalenia — odparł. — Szukam…

— Szansy, tak, tak — przerwałem, bo wyglądało na to, że zaraz znowu zacznie mówić o Jałowcu i o mnie. — Masz nadzieję uprzedzić los i przeprowadzić zamach stanu, w wyniku którego nastąpi totalna humanizacja życia. Powinieneś przy okazji zajrzeć na Alfę. Dwa na słońcach swych przeciwne bogi, a religia w gruncie rzeczy ta sama. Gra jedną kartą. Jednak gdybym teraz zaczął coś przebąkiwać o banałach, to ani chybi dowiedziałbym się, że nie wszystkie nekrologi są jednakowo banalne. Niech i tak będzie — uśmiechnąłem się przyjacielsko. — No, co miałem zobaczyć, to, zdaje się, już zobaczyłem i usłyszałem, co miałem usłyszeć. Kiedy odchodzi najbliższa ciemność na Ziemię?

— Kiedy zechcesz — rzekł ponuro. — Lecz nie zobaczyłeś ludzi. I, co ważniejsze, oni nie zobaczyli ciebie.

Ludzi. No tak. Właściwie, co mi zależy. Potem będę myślał, że to przeze mnie uciekła mu ostatnia szansa. Mogę mu ofiarować godzinę złudzeń, temu zbolałemu racjonaliście, marzącemu o marzeniach. Przecież do Heleny nie wrócę przez to ani sekundę później. Tam, koło mojego domu, dzień wciąż ma się ku rozkosznemu końcowi. Do licha, całkiem nie najgorzej mi się żyje. Spojrzałem na Stalowego jak kochająca babcia na nieco natarczywego wnuka.

— No to do roboty! — zawołałem. — Idziemy szukać człowieka. Zapalaj latarnię!

— Chodź za mną — ruszył ku przeciwległej krawędzi dachu. Od jednolicie szarej powierzchni odcinał się tam niewielki ciemniejszy kwadrat. Wszedł na niego i pokazał mi miejsce obok siebie. Kiedy je zająłem, kwadrat umknął mi spod nóg. Było to coś bardzo zbliżonego do lądowania z porucznikiem pilotem Aronem. Jakaś winda, ale raczej nie osobowa.

Zamiast wewnątrz budynku, na najniższej kondygnacji, znaleźliśmy się od razu przed nim. Wąskie, proste ulice, z przecznicami w jednakowych odstępach. Szerokie chodniki. Pomiędzy nimi a ścianami domów pasy stalowej trawy. Szare okna patrzyły z szarych murów jak oczy ślepców. Na Alfie nawet najgłębsze cienie były odmianami złotego światła. Tu najjaśniejsze miejsca wyróżniały się jedynie tonacją cienia.

Nad jezdnią, na wysokości metra, spokojnie przeleciał pojazd, zbudowany z dwóch zlepionych podstawami ostrosłupów. Chodnikami, zawsze gęsiego, posuwali się w tym samym tempie tacy sami Stalowi. Zachęcony przez mojego towarzysza włączyłem się wraz z nim w jeden z tych reumatycznych korowodów. Przedtem otrzymałem od niego płaskie pudełeczko, które, podobnie jak on, wpiąłem w klapę bluzki. Gdyby otaczający nas teraz przechodnie rozmawiali, mógłbym ich odtąd rozumieć. Ale nie rozmawiali. Nikt też nie zwrócił uwagi na mój kolorowy strój, chorobliwie nieszarą cerę, oraz wadliwą konstrukcję mojego ciała. A co się tyczy zbawiennego oddziaływania, to z całą pewnością nie oddziaływałem na nich bardziej niż oni na mnie.

Dwie przecznice dalej skręciliśmy w boczną uliczkę. Był to właściwie odkryty tunel, przypominający trochę przedwieczny rów strzelecki o pełnym profilu, a trochę główną nitkę znacznie bardziej przedwiecznego kanału Tarkwiniusza Pysznego, z bezsensownie ociosanymi ścianami. Jak kosmos kosmosem tajniacy lubują się w zaułkach.

Zanim zapuściliśmy się w tę uliczkę, mój przewodnik stanął i gestem dał mi znak, żebym zrobił to samo. Przez chwilę wpatrywał się badawczo w mroczną perspektywę, jakby sprawdzał, czy nie nadciąga fala ścieków, która nas porwie i poniesie do Tybru. Widać to, co zobaczył, czy raczej czego nie zobaczył, ponieważ przecinkowaty zaułek był pusty jak droga do nieba w czasach powszechnej koniunktury, nie przekonało go w dostatecznym stopniu, bo powiedział:

— Poczekaj tu na mnie. Muszę zajrzeć w jedno miejsce. To zaledwie parę kroków. Zaraz wrócę.

Gdy zniknął mi z oczu, rozejrzałem się wokół siebie. Wzdłuż domów stojących przy głównej ulicy ciągnął się skwerek, miarowo poprzerzynany dróżkami prowadzącymi do jednakowych bram. Rosła na nim trawa i nic więcej. Ale miejscowi esteci zadbali o to, by brak płetwowatych drzew wynagrodzić mieszkańcom cieszącą oczy parkową architekturą. Na przykład, na prostokątnym trawniku znajdującym się najbliżej mnie, umieszczono kilkanaście ślicznych, identycznych sześcianów. Chyba były to niewielkie, oszlifowane głazy. W równych odstępach sterczały spomiędzy nich smukłe prostopadłościany wysokie mniej więcej na dwa metry. Wodziłem wzrokiem po tym osobliwym ogródku, aż dotarłem do sześciennej bryły spoczywającej niemal u moich stóp.

Wtedy nagle poczułem nieprzepartą potrzebę przesunięcia tej kostki, żeby powstał przynajmniej jeden wyłom w zbyt regularnym szeregu. Schyliłem się, złapałem obiema rękami krawędź kamienia i przewróciłem go na prawy bok. Nie zdążyłem się jeszcze wyprostować, kiedy kątem oka zobaczyłem, że coś wystrzeliło w moim kierunku. Powietrze przeciął szary wąż, zakończony rozchyloną obręczą. Ułamek sekundy później ta obręcz zamknęła się na mojej szyi. Znieruchomiałem w półprzysiadzie, nie wiedząc, czy czeka mnie powolne duszenie, czy też szybka i elegancka dekapitacja. Lecz obroża ani drgnęła. Zdołałem sobie jednak uprzytomnić, że nie ściska mnie zbyt mocno. Właściwie wcale mnie nie ściskała. Ale o tym, bym mógł przez nią przesunąć głowę, nie było co marzyć.

Lekko zezując widziałem idących chodnikami Stalowych. Nie mogli nie zauważyć, co mi się przytrafiło. Nikt jednak nawet na mnie nie spojrzał. Pewnie. Dlaczego mieliby się interesować obcym wandalem, którego dosięgła karząca dłoń sprawiedliwości. A może zbyt śpieszyło im się do fabryki, gdzie musieli jeszcze jeden drucik połączyć z jeszcze innym drucikiem, lub do sklepu, by kupić coś, w czym druciki już zostały połączone inaczej. Gdybym zawołał, uznaliby to pewnie za nowe, bezprzykładne pogwałcenie dobrych manier. W całym tym ołowianym mieście panowała ołowiana cisza.

Obróciłem się ostrożnie wokół własnej osi, jeśli półrozwarty zygzak posiada coś takiego jak oś i spojrzałem w stronę, z której przyszedł atak. Zobaczyłem, że najbliższy z wysokich prostopadłościanów otworzył klapę, umieszczoną w jego boku i że to właśnie stamtąd wychynęło długie jak żuraw ramię, zakończone sztywną obręczą. Automat. Robot. Wreszcie coś wprost z życia. Na obcej planecie powinny na człowieka napadać potwory, a jeśli ktoś trafi trochę gorzej, to w ostateczności roboty. Wszystko się zgadza. Alfa po prostu stanowiła wyjątek. Tam atakowali mnie ludzie, a kochały roboty. No, ale one były zbuntowane.

Wewnątrz tego robota wysięgnik z pętlą miał co najmniej jednego towarzysza. Znajdował się niżej i był zakończony zgrabną kwadratową łopatką, zgiętą w pół. Właśnie ustawiła zbezczeszczony przeze mnie kamień na poprzednim miejscu i precyzyjnym popchnięciem poprawiła jego pozycję. Na trawniku znowu zapanował porządek.

Zaczęły mi drżeć kolana i uda. Pomyślałem, kto zjawi się najpierw, mój Stalowy, czy policja. Bo skoro ten robot złapał mnie na gorącym uczynku, lecz nic nie robi, tylko trzyma i czeka, to z pewnością wysłał alarmujący sygnał do jakiegoś tutejszego Centrum.

Miałem szczęście.

Z bocznej uliczki dobiegł okrzyk, a następnie tupot kwadratowych butów. Były to pierwsze normalne, zdrowe dźwięki, jakie tu usłyszałem. Zaraz potem usłyszałem dźwięki nieco mniej zdrowe. Brzmiały jak krakanie zachrypniętej papugi:

— Dhwa! Dhwa! Dhwa!

Obręcz znikła. Wąż, z szybkością szarej błyskawicy, wrócił do wnętrza prostopadłościanu i zamknął za sobą klapę. Wyprostowałem się, odetchnąłem głęboko, po czym spojrzałem na mojego wybawcę. Stał z otwartymi ustami. Dziwna rzecz, jego wargi wcale nie były kwadratowe. Po prawdzie nigdy dotąd uważniej mu się nie przyjrzałem. Co nie znaczy, bym teraz nie mógł oprzeć się jego urokowi. Zaciekawił mnie raczej kwadracik, który wyjął spod bluzy, wraz z łańcuszkiem, przewleczonym przez kwadratowe uszko. Widać zwyczaj noszenia na szyi ważnych przedmiotów jest w kosmosie zjawiskiem równie powszechnym jak zbuntowani inspektorzy.

— „Błysnął mu w oczy specjalną broszką” — zacytowałem, mimo wszystko trochę piskliwie, odruchowo pocierając sobie kark i grdykę. — Co to jest?

— Najmocniej cię przepraszam — wydyszał. Chyba w ogóle nie dotarło do niego, że o coś pytałem. — Nie mam pojęcia, jak do tego doszło. To zwykły robot porządkowy. One nie atakują ludzi. Po prostu nie mogą…

— Nie przejmuj się — mruknąłem łagodząco. — Dobrze mnie obejrzał i uznał, że obiekt, który ma przed sobą, żadną miarą nie może być człowiekiem. Zdarza się, nie tylko robotom, i nie tylko na obcych planetach. Co to jest? — powtórzyłem, wskazując kwadracik na łańcuszku.

— To? — rzekł z roztargnieniem. — Znaczek tożsamości. W moim wypadku również odznaka inspektora. A przede wszystkim komunikator. Słuchaj…

— Czekaj — przerwałem mu znowu — bo potem zapomnę.

— Pokazałeś znaczek, więc natychmiast wykonał twój rozkaz, czyli przestał mnie wieszać. Ale ty mu jeszcze coś powiedziałeś?

— Hasło porządkowe — odparł niechętnie. — Dwa, dwa, dwa. Symbol sześcianu. Słuchaj, to zupełny absurd, żeby taki robot…

— Wcale nie absurd — i tym razem nie dałem mu skończyć. Chciałem co prędzej opuścić to miejsce i ten świat, a przecież czekała mnie jeszcze wędrówka po pobliskich zaułkach.

— To moja wina — opisałem mu zbrodnię, której się dopuściłem. Potrząsnął głową.

— Powinien był poprzestać na umieszczeniu tego kamienia tam, gdzie był przedtem. Od tego jest. Gdybyś powtórnie coś zmienił, wezwałby pogotowie. To ma zakodowane w swoim programie. Człowiek, który umyślnie burzy porządek nie może być człowiekiem normalnym i trzeba mu pomóc…

— W sanatorium? — podsunąłem.

— W ośrodku rehabilitacyjnym. Ale w żadnym wypadku sam nie próbowałby interweniować… nie mówiąc już o fizycznej napaści. Musi być zepsu… — urwał. Coś przyszło mu na myśl. — Zaraz — mruknął. Kiedy się zastanawiał, wyglądał jak karykatura przydrożnej wierzby z kwadratową dziuplą, zajętą przez zatroskanego, wiejskiego diabła. — Smog informatyczny — podniósł głos. — Tu wokół roi się od urządzeń, wysyłających nieprzeliczoną ilość sygnałów. Każdy robot umie je selekcjonować i pomijać te, które nie powinny rezonować z jego programem. Lecz ty podszedłeś blisko i twój mózg wysłał fale nie znane tutejszym automatom. Był to błędny impuls, rozumiesz? Jedno z dwojga, albo niedozwolona dominanta, tłumiąca właściwe pola, albo przypadkowa interferencja, również stanowiąca zagrożenie dla wyodrębnionych sprzężeń. To nie była agresja. On się bronił. Po prostu nieszczęśliwy przypadek. Ale i tak przepraszam. Moim obowiązkiem było przewidzieć, że coś podobnego może się zdarzyć.

— Nie przepraszaj — powiedziałem rozanielonym tonem. — Wlewasz we mnie niebiański balsam optymizmu. Okazuje się, że mimo wszystko oddziałuję. Wprawdzie wyłącznie na roboty, lecz dobre i to. Podniesiony na duchu mogę teraz iść z tobą oddziaływać w bocznych uliczkach. No — wskazałem zachęcająco wylot zaułka.

W ścianach po obu stronach ciągnęły się szaroprzeźroczyste okna sklepów. Na wystawach nie było jednak towarów, tylko większe i mniejsze kostki, ułożone w kuszące, geometryczne wzory. Panowała tu wręcz rozbuchana rozmaitość. Obok sześcianów widniały prostopadłościany, piramidy, romby, ba, nawet trapezy. W dodatku różniły się pomiędzy sobą odcieniami szarości. Istne szaleństwo. Okazuje się, że kupcom wolno. Nie posunęli się jednak do tego, by przemycić gdzieś jakieś zaokrąglenie. Plastyczne wyuzdanie dekoratorów znajdowało wystarczające ujście w liniach prostych.

Między wystawami otwarte drzwi prowadziły w głąb domów. Mroczne sienie wyglądały jak okopcone, kwadratowe lufy.

— Czy ty też mieszkasz w takim budynku? — spytałem, przystając przed jednym z wejść.

— Nie — przez moment miałem wrażenie, że przez jego twarz przemknął rdzawy ślad uśmiechu. — Inspektorzy są u nas nie najgorzej sytuowani — rzekł. — Dla ludzi lepiej sytuowanych mamy bardziej przestronne osiedla. Przeważają jednak dzielnice fabryczne, jak ta, w której jesteśmy. Zresztą, mieszkania i tu są dosyć wygodne, a pod względem funkcjonalności podstawowa domowa aparatura jest wszędzie identyczna.

— To ładnie — powiedziałem uprzejmie. — Bardzo sprawiedliwy świat.

Skrzywił się i pokazał mi następne drzwi.

— Tu wejdziemy — mruknął. Pomyślałem, że chce mi pokazać, jak wygodne są te mieszkania i jak świetnie działa zainstalowana w nich aparatura, a potem logicznie i przekonująco wywieść, dlaczego i tak koniecznie trzeba się buntować. Myliłem się jednak. Wprowadził mnie nie do domu, lecz do sklepu.

W porównaniu z przepychem wystawowej witryny wnętrze przypominało pusty basen przeciwpożarowy. W jednym kącie jeden robot, w drugim drugi. W szarych ścianach szare otwory, zamknięte szarymi klapami. Odgadłem, że pertraktacje prowadzi się z robotami, które następnie uruchamiają inne roboty, aby przez te dziury w ścianach podały żądany towar. Jak na cywilizację zajętą głównie zaspokajaniem materialnych potrzeb, organizacja handlu co nieco siermiężna. Ale może mieli akurat nawis inflacyjny.

Mój Stalowy nawet nie spojrzał na roboty. Skierował się wprost ku małym, ledwie widocznym drzwiczkom, przy końcu lewej bocznej ściany. Te były zamknięte. Wystarczyło jednak pokazać im ów kwadracik, który wyzwolił mnie z uścisku pomylonego stróża trawnika, by się otworzyły. Za nimi znajdował się korytarz, wąski jak przewód centralnego ogrzewania w krzyżackim zamku, z niezliczoną ilością prostych zakrętów. Panowały tu chłód i mrok. W pewnym momencie mój przewodnik stanął i uważnie wpatrzył się w ścianę. Znowu poszedł w ruch znaczek na łańcuszku. Tym razem Stalowy podniósł go do warg i coś wyszeptał. Kawałek ściany z cichym poskrzypywaniem usunął nam się z drogi. Oślepiło mnie światło. W pierwszej chwili wydało mi się, że spojrzałem prosto w słońce. Ale był to jedynie chwilowy szok, spowodowany zaskoczeniem. Zbyt raptownie przeskoczyłem z pochmurnej nocy w blask pogodnego dnia. Światło sączyły dyskretnie ukryte pod sufitem lampy, przesłonięte kremowymi abażurami. Wcale nie było ostre ani rażące. Przeciwnie, miękkie i ciepłe.

Stanąłem na progu jak wmurowany. Sklep. Nie ulegało wątpliwości, że sklep, tylko jakże inny od szarego basenu, do którego wchodziło się z ulicy.

— Dalej, dalej — usłyszałem naglący szept mojego towarzysza. Odruchowo zrobiłem dwa kroki do przodu. Z tyłu dobiegł znajomy szelest. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że ściana znowu tworzy jednolitą płaszczyznę. Zamaskowane drzwi zamknęły się same. Szybko odwróciłem się ponownie i zacząłem rozglądać.

Zapaliły mi się oczy. Widać u siebie, przedtem, musiałem lubić starocie. Teraz natychmiast zrozumiałem, że jestem w antykwariacie. Nieokiełznana różnorodność kształtów i barw. Tkaniny. Duże, małe i całkiem malutkie sprzęty. Meble, lekkie jak powietrze, dzięki swoim niezrównanym liniom. Ozdobne tworzywa, złote, tak, tak, złote, srebrne, błękitne, granatowe, malachitowe, czerwone jakby z miedzi, szmaragdowe w nieskończonej gamie odcieni. Niby sprawiające radość ludzkim oczom, niby czekające na subtelny dotyk dłoni człowieka, ale nie stworzone przez ludzi ani dla ludzi. To znaczy, ludzi z mojej Ziemi. Były inne. Te zgromadzone tutaj w oszałamiającym nadmiarze rzeczy wreszcie naprawdę były zupełnie inne. A jednak olśniły i mnie. Widać piękno też może być uniwersalne, jak życie. Gdzież się podziała jego intymna, subiektywna specyfika? Gdzie oddech wieków, przepojony wonią pradawnych ognisk i gniazd własnych protoplastów? Oczywiście, nie miałem bladego pojęcia, co jest czym, z jakiej epoki pochodzi i do czego mogło służyć. Ale wraz z zachwytem ogarnęło mnie na moment ogromne zdumienie. Przecież wszystkie te przedmioty wykonali przodkowie kwadratowych mieszkańców ołowianych dzielnic. I sądząc z tego, co mi mój Stalowy pokazał, a także z tego, co mówił, nie pozostało po nich nic. Absolutnie nic. Niewiarygodne. Co się stało z tym światem? Czy taką cenę zapłacił tylko i po prostu za nienasyconą żądzę wyrabiania i posiadania dóbr, oraz za jakąś maniacką ideę społeczno — matematycznej niezawodności? Niemożliwe. Chociaż…

Uśmiechnąłem się. Robię postępy. Poważnieję. Wpadam w zachwyt, a potem się dziwię. Jałowiec byłby ze mnie zadowolony. Do diabła z Jałowcem. Helena byłaby zadowolona. Mój uśmiech zrobił się szerszy i chyba nieco figlarny. Ale został tu źle zrozumiany.

W sklepie było… raz, dwa, trzy… ośmiu klientów. Choć nie wiem, czy można ich nazwać klientami, ponieważ niczego nie kupowali. Stali i gapili się na zgromadzone tu cudowności takim wzrokiem, jakim pijacy gapią się na rzędy lśniących butelek w jeszcze nieczynnym barze. Klienci, nie klienci, poza tym, że się gapili, w niczym nie odbiegali od normy. Byli zwykłymi, kwadratowymi Stalowymi. Ale oprócz tych ośmiu oniemiałych z zachwytu szaraczków, znajdował się tu ktoś jeszcze. Sprzedawca. Stał dotąd w łukowatym, a jakże, przejściu, łączącym dwa sąsiadujące ze sobą pomieszczenia, bo antykwariat zajmował dwie salki. Ten, na tle pozostałych, wyglądał jak zjawisko. Miał policzki wysmarowane różowym pudrem i nosił moją błękitną odzież. Z jeżowatymi włosami nic nie mógł zrobić, więc ukrył je pod pomarańczowym toczkiem z frędzlem u boku, spadającym na ucho. Wpatrywał się we mnie, jakby czekał na jakiś znak z mojej strony. I za taki właśnie znak uznał ów uśmieszek, który rozciągnął mi twarz, kiedy pomyślałem o Helenie. Uśmiechnął się również, choć nieco inaczej, i ruszył w moją stronę.

— To wspaniale, że jest pan znowu wśród nas — zatrzymał się z szacunkiem trzy kroki przede mną i mówił cichym głosem, w którym nawet automatyczny tłumacz nie zdołał zabić nutki wzruszenia. — Nie ma pan pojęcia, ile takich składów jak ten mój powstało już na Ziemi. To był znakomity pomysł. Po prostu znakomity. Propaganda piękna, historii, nieśmiertelnych tęsknot, od zarania dziejów przydających skrzydeł ludzkiemu duchowi. A zarazem odtrutka i nadzieja dla umęczonych ofiar naszej rzeczywistości. Korzenie zaczynają puszczać nowe pędy — mimo wszystko wyraźnie brakowało mu tego humanistycznego wykształcenia. Przemawiał niczym podwórkowy agitator z epoki pary i elektryczności. Spojrzałem na niego ze zrozumieniem i poważnie skinąłem głową. — Rośnie liczba zbieraczy i archeologów — ciągnął. — Nielegalne wykopaliska pracują nawet pod zabudowaniami, choć wiadomo, czym to grozi. A codziennie dziesiątki naszych klientów zgłaszają się do biura emigracyjnego.

— Do… Gdzie?! — nie wytrzymałem.

— Och, niech się pan nie boi — pośpieszył mnie uspokoić. — Wszyscy podają fałszywe motywy. Mówią, że pragną badać kosmos, szukać nowych technologii, odkrywać użyteczne właściwości minerałów…

I, oczywiście, trafiają wprost do sanato… przepraszam, do ośrodków rehabilitacyjnych — tę konkluzję zachowałem dla siebie. Znowu poruszyłem tylko głową, co mogło oznaczać, że jestem bezgranicznie oczarowany pomyślnym rozwojem interesów. W tym momencie przy moim uchu zabrzmiał metaliczny szept:

— To był twój pomysł…

Wolno zwróciłem oczy na mojego Stalowego. Napotkałem jego wzrok. O coś mnie pytał. Nie liczył na cud, ale czegoś się spodziewał. Może nowego pomysłu…

Z tej wymiany spojrzeń między mną a moim towarzyszem sprzedawca piękna, tęsknot i złudzeń wywnioskował, że jego dalsza obecność jest zbyteczna. Na pożegnanie obdarzył mnie jeszcze jednym uśmiechem, przepojonym czcią, lecz i nie pozbawionym szczypty poufałości. Tak wiele przecież nas łączyło. Zapachniało mi egzaminem. Już za chwilę miało się okazać, że był to zapach proroczy.

— Ci ludzie są skazani, choć o tym nie wiedzą, co? — spytałem półgłosem. — Podobnie jak ich odważniejsi duchowi pobratymcy, kandydaci na emigrantów. Nie wstydzisz się oprowadzać mnie po melinach?

— Ci drudzy tak — odrzekł równie cicho mój towarzysz. — Ci tutaj… — zrobił nieokreślony gest. — Takich, jak mówisz, melin jest już rzeczywiście dużo. Nie tylko antykwariatów. Są również nielegalne biblioteki. Nie wszystkie udaje się inspektorom wytropić i zniszczyć.

W tym konkretnym wypadku inspektorzy stanęli jednak na wysokości zadania. Nigdy nie udało mi się zajrzeć do następnej salki, za łukowatym przejściem. Musiały się tam znajdować drugie zamaskowane drzwi. Lecz albo gorzej zamaskowane, albo łatwiejsze do sforsowania od tych, do których nas przywiódł połamany korytarzyk. Właśnie w tej drugiej salce, niemal równocześnie zabrzmiał zjadliwy syk, odgłos upadku czegoś ciężkiego, urwany krzyk i mocne, męskie kroki. Sekundę później z przejścia wysypali się superstalowi, szybcy w ruchach, bardzo zdecydowani i trzymający w rękach małe puszki z kwadratowymi otworami. Najpierw zajęli się sprzedawcą. Kiedy upudrowany zniknął mi z oczu, wyprowadzony przez jednego z funkcjonariuszy, inny inspektor ruszył wprost ku mnie. Spojrzałem w bok, chcąc zaznaczyć, kto mnie tu przyprowadził i kto teraz powinien wyjaśnić nieporozumienie, ale mój wzrok padł w próżnię. Mój Stalowy dołączył do swoich kolegów po fachu. Stał przed jakimś osobnikiem, wyróżniającym się wśród pozostałych, jak pancerna stal Hadfielda wyróżnia się wśród stalowego pospólstwa z archaicznych gruszek Bessemera. Nawet nie zerknął w moją stronę.

Ten, który podszedł do mnie, rzucił rozkazującym tonem słowo, które zabrzmiało jak „kwad — rat!”, i zrobił wymowny gest w stronę drzwi. Tych samych, przez które wszedłem. W zamieszaniu nie zauważyłem, że uporali się już także z nimi.

Na ulicy zostałem wsadzony do jednego z kilku pojazdów, zaparkowanych na chodniku. Naturalnie, po zamknięciu kabiny, wewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno.

Wsiadłem na ulicy, ale wysiadłem w ogromnej sali, prawie całkiem pustej, jeśli nie liczyć paru robotów, ustawionych w szeregu pod przeciwległą ścianą. Odwróciłem się. W kwadratowym tunelu mignął mi tył znikającej maszyny. Spojrzałem ponownie na tyralierę robotów i ujrzałem stojących przed nią trzech Stalowych. Jakby wyskoczyli spod podłogi. Uśmiechnąłem się, bo co mi to szkodziło i powiedziałem:

— Crescit sub pondere virtus. Ale chyba do tego nie dopuścicie. Po cóż mielibyście wspomagać prześladowaniami moją cnotę, skoro nie ma mnie za co prześladować? Obawiam się zresztą, że stalowo cnotliwym i tak mnie nie zrobicie.

Zadali mi kilka kwadratowych pytań, które skwitowałem bezradnym kółeczkiem. Wreszcie środkowy z trójki warknął:

— Skąd jesteś?

— Z Ziemi. Układ słoneczny…

— Każdy jest z układu słonecznego — stwierdził nie bez pewnej racji. — Proszę określić bliżej.

Ramiona mi opadły.

— No… z Ziemi — powtórzyłem jak głupek.

— Aha. Z Ziemi. A teraz gdzie się znajdujesz?

— Na Becie.

Oburzyli się. Może w ich języku „beta” oznaczało coś paskudnego? Gdzie, u licha, podziewa się mój dwulicowy szpicel? Pora zmienić lokal, planetę i świat.

Doszli do wniosku, że nie zasługuję na to, by poważni przedstawiciele władzy mieli się mną zajmować osobiście. Uruchomili robota. Przedtem wszyscy trzej równocześnie unieśli prawe ręce i skierowali je w stronę bocznych drzwi. Pomaszerowałem tam czym prędzej z nieodłącznym uśmieszkiem. Wolałem nie czekać, aż ten robot założy mi obrożę na szyję i szarpnie smyczą. Co będzie tam obok? Od razu ośrodek rehabilitacyjny? Czy najpierw kąpiel w szarym mydle i egzamin? Albo raczej izba tortur, żebym szybko wszystko powiedział.

Spotkało mnie miłe zaskoczenie. Znalazłem się w zupełnej ciemności. Robot, który wszedł ze mną, lekko położył mi kwadratowe packi na barkach, złamał je wpół, to znaczy packi, nie barki, i powiódł przez mrok. Dotknąłem czegoś kolanami i nie wiedząc kiedy spocząłem w najwygodniejszym fotelu, jaki można sobie wymarzyć. Robot wycofał się w noc. Rozległy się dwa pojedyncze stuknięcia metalu o metal. Te stuknięcia przeniosły mnie do zaczarowanego pałacu baśni.

Usłyszałem muzykę. Potężną, majestatyczną, a przy tym lejącą się jak dojrzałe zboże, pełną i melodyjną. Coś zarazem z Bacha i Wagnera, Szopena i Haydna, Beethovena i Debussy’ego, Strawińskiego i Mozarta. Harmonia przeciwieństw. A przez wszystkie tematy, frazy, kadencje, niósł się roziskrzonym kontrapunktem griegowski taniec chochlików. Niemożliwe, ale porywające do utraty tchu. W miarę jak to niesamowite granie opanowało przestrzeń, dzieląc ją i łącząc niby rzeźbiarską materię głosu wszechświata, z mroku zaczęły się wyłaniać obrazy. Z sekundy na sekundę wyraźniejsze, większe i bardziej kolorowe. One też nawiązywały do czegoś, co nie było mi całkiem obce, lecz wspaniałością barw, bogactwem kształtów, oraz żywiołową płynnością form, zmieniających się, zanim zdążyłem je sobie z czymś skojarzyć, o niebo przerastały wszystko, co dotąd oglądałem. Gdyby ktoś miał mnie potem spytać, co właściwie widziałem, odpowiedziałbym, że nieustanne przenikanie się nawzajem najcudowniejszych, kolorowych snów. Byłaby to odpowiedź godna debila. Odrobinę mniej głupia brzmiałaby: piękno życia. Też nikt nic by z tego nie wiedział, ale przynajmniej mógłby sam próbować wyobrażać sobie własne treści.

Nagle na tym bajkowym tle zarysowała się kanciasta postać Stalowego. Muzyka przygasła. Przygasły obrazy. Przed Stalowym wyrósł w powietrzu fortepian. Duży, koncertowy fortepian. Niech będzie, że życie jest wszędzie podobne, ale nikt mi nie wmówi, że w całym kosmosie robią takie same fortepiany. Czyżby to, co tu słyszę i na co patrzę stanowiło jedynie odbicie majaków, kłębiących się w moim mózgu, na skutek naukowej działalności jakiegoś miejscowego Jałowca?

Przy klawiaturze siedział młody człowiek. Miał żółte włosy, pomarańczową twarz i powiewną błękitną bluzę. Dopiero teraz dobiegły mnie tony, które wydobywał spod subtelnych, szczupłych palców.

Okazało się, że fortepiany jednak bywają różne, na różnych planetach. Stalowy wykonał jakiś ruch i zamknięte dotąd wieko instrumentu stanęło otworem. Wnętrze skrzyni o jedynym, niepowtarzalnym kształcie, było puste. Żadnej metalowej płyty, żadnego mechanizmu młoteczkowego, ani jednej struny. Raptem, jak nożem uciął, skończyły się perliste dźwięki. Pianista nadal walił w klawisze, ale wydawał jedynie bezładny, drewniany klekot.

I w tym momencie wszystko się skończyło. Wszystkie odgłosy i obrazy. A także ciemność. Zapłonęło szare światło. Zobaczyłem, że siedzę pośrodku niewielkiego pomieszczenia, pustego jak ten rzekomy fortepian. W drzwiach zamajaczyła kwadratowa postać.

— Proszę wejść — padł rozkaz, wypowiedziany dziwnie łagodnym głosem. Wstałem i udałem się do dużej sali, gdzie przedtem wypytywano mnie skąd przybywam. Czekał tam na mnie mój Stalowy. Ujrzawszy mnie kiwnął porozumiewawczo głową.

— Czemu nam pan nie powiedział, że był pan w towarzystwie naszego kolegi? — spytał ten, który przed chwilą przyszedł po mnie do salonu baśni.

— Jakoś się nie złożyło — odrzekłem z uśmiechem. — Chyba za prędko wyszedłem.

Pominął to milczeniem. Z wylotu tunelu wysunął się pojazd z otwartą kabiną.

— Do widzenia.

Przełknąłem ślinę. Doprawdy niewiele brakowało, bym przestał się uśmiechać. Ale nie przestałem. Odpowiedziałem grzecznie: do widzenia, dodając w duchu, że jemu wyrosną dwie okrągłe głowy, a mnie kwadratowy… no, nieważne, zanim mnie tu znowu zobaczą. Zresztą wizja kwadratowego tego owładnęła mną chwilowo bez reszty i sprawiła, że uśmiechałem się już bez wewnętrznego przymusu. Cholera, ależ oni muszą się przy tym namęczyć. Postanowiłem, że tym razem opowiem Helenie nieco więcej o mojej pozaziemskiej wyprawie. Promienny jak majowy poranek wlazłem wraz z moim zaprzyjaźnionym kapusiem do pojazdu. Jednak gdy znowu znalazłem się w ciemności, przypomniałem sobie, co widziałem i słyszałem, kiedy ostatnio otaczał mnie mrok.

— Myślałem, że idę do izby tortur — powiedziałem — a tymczasem trafiłem do pałacu czarów.

— Na pewno bliższym prawdy jest określenie izba tortur, aniżeli pałac czarów — odrzekł, już ponownie w świetle, bo kabina właśnie się otworzyła. Poznałem natychmiast miejsce, do którego mnie przywiózł. Szara dróżka wiodła przez szary trawnik do szarego domu z szarą windą, sięgającą szarego dachu. A na tym dachu czekał inny pojazd, niewidzialny, gotowy do odbycia bezpośredniego kursu Beta — Ziemia. — To miała być wstępna terapia — mówił dalej mój Stalowy.

— A przy okazji próba. Każdy zatrzymany przechodzi te same zabiegi, zanim zapadnie decyzja o umieszczeniu go w ośrodku rehabilitacyjnym. Zaczyna się zawsze od oczyszczenia umysłu z trujących oparów wyobraźni. Polega to na wykazaniu delikwentowi, jak ohydną rzeczą jest nieokiełznana fantazja.

— Wcale nie czuję się oczyszczony — zauważyłem. — Poza tym chyba popełniono jakiś błąd. To, czego doświadczyłem, raczej podkreślało wartość i urodę fantazji, aniżeli ją zohydzało.

— Nie popełniono błędu — szliśmy już powoli w stronę windy. — Po pierwsze, jesteś jednak inaczej wychowany i ukształtowany niż my, nawet niż ci z nas, którzy świadomie nie akceptują moralnych i rozumowych podstaw swojego wychowania. Pamiętaj, to już dwa wieki. Po drugie, automaty lecznicze sprzęgają się z twoim mózgiem i tylko z niego czerpią wzory, które następnie jedynie wyolbrzymiają i wynaturzają. Może twoja wyobraźnia jest zbyt… — zabrakło mu słowa, albo nie chciał użyć tego, które mu się nasunęło. — Zbyt jasna — znalazł wreszcie, chyba nie najszczęśliwiej. — I po trzecie, nie zapominaj, że przerwałem seans zaraz po pierwszej minucie. Nie mogłem wcześniej — westchnął.

— Było bardzo przyjemnie — zapewniłem go. — Dziwię się tylko, że tak łatwo mnie puścili — dodałem, by go pocieszyć. Pewnie powie, że jest jakimś szalenie ważnym inspektorem. Mój Złoty też był ważny.

— Poinformowałem ich, że przyleciałeś tutaj nie sam, a w patrolu, którego pozostali członkowie rozproszyli się po całej planecie — rzekł. — Zdobyłem sobie podstępem twoje zaufanie, niby to pokazując ci naszą Ziemię, a naprawdę czekam, żebyś mnie naprowadził na trop twoich towarzyszy. Należy przecież ująć wszystkich. Nic złego mnie nie spotka, jeśli mi się nie uda. Po prostu, odlecieliście zanim zdążyliśmy was zgarnąć. Byłem z tobą do końca, widziałem jak startujecie, a przedtem słyszałem, że wasz zwiad nie dał spodziewanych wyników, w związku z czym nie należy się obawiać, byście kiedykolwiek znowu mieli nas niepokoić. Zatem, zagrożenie minęło.

— Jak w starym, zacnym kryminale — mruknąłem. — Swoją drogą wychodzi na to, że zawsze trzeba się załgać na śmierć, ilekroć tylko chce się coś zrobić dla swojego świata.

Chwilę milczał, ale nawet gdyby odpowiedział, nie usłyszałbym słowa. Nie zauważyłem, kiedy weszliśmy na ten wyróżniający się głębszą szarością kwadrat, który niezwłocznie wystrzelił wraz z nami w górę, jak bezzałogowa rakieta. Złapałem się za żołądek. My, mieszkańcy najprymitywniejszej z Ziem i do tego nie piloci, jednak najlepiej czujemy się w hamaku, rozpiętym między dwiema cicho szemrzącymi lipami. Na dachu szybko opuściłem złowrogą windę i dopiero wtedy usłyszałem przytłumiony, smutny głos:

— Moją prawdą jest życie. Nie kłamią umarli. Jeśli gdzieś pojawi się… zresztą, ty wiesz.

Oczywiście, że wiedziałem. Szansa, rąbek szansy, ślad szansy i tak dalej. Nagle, bez żadnego powodu, poczułem, że nie tylko się nie uśmiecham, ale że również nie mam najmniejszej ochoty się uśmiechać. Zdarzyło mi się to pierwszy raz, niemniej się zdarzyło. Przyszło, minęło, nie ma o czym mówić. Zdążyłem jednak warknąć tonem, jakiego dotąd u siebie nie słyszałem:

— Ty i tobie podobni przełamaliście szlabany, co? Wykluliście się jak rajskie ptaki. Opuściliście skorupki myślenia oświeceniowego, spojrzeliście na wasz świat, potem zlustrowaliście kosmos, przewędrowaliście szlakami nowoczesności od początku do końca i z powrotem, wróciliście pełni bezsilnych refleksji i teraz, tu, spętani jakąś usankcjonowaną prowizorką, rozpaczliwie szukacie ratunku u innych. Dlaczego, u diabła, uważasz, że powinniście istnieć? Dlatego, że boisz się o siebie? Możesz uciec na każdą zamieszkaną planetę… nie wiem, ile ich jest, ale na pewno wybrałbyś sobie coś odpowiedniego. Ostatecznie wy sami wpędziliście się w ten gnój. Nikt wam nie narzucał takiego kwadratowego porządku.

— Gdybym chciał uciec, zrobiłbym to już dawno — odrzekł spokojnie. Jak ręką odjął opadło ze mnie całe to jakieś bezsensowne poirytowanie. Dalej słuchałem go już znowu z uśmiechem. — Może zresztą zrobiłem? — ciągnął. — A może uniknąłem czegoś przypadkowym zbiegiem okoliczności? Kiedyś, podczas jednej z naszych wcześniejszych rozmów, opowiadałeś mi o książce, przedstawiającej dzieje astronauty, który po kilkusetletniej podróży wrócił i zastał Ziemię martwą, zniszczoną przez wojnę nuklearną. On był w tej sytuacji bezradny. Dla mnie, kto wie, czy i w takim wypadku nadal nie istniałby cień szansy. Strzała czasu nie jest jednokierunkowa, a jego struktura… — urwał. — Naturalnie, mojej cywilizacji wojna nie groziła… to znaczy, nie grozi. Ale to sprawa całkowicie drugorzędna. Pytasz, dlaczego uważam, że powinniśmy istnieć. Otóż dlatego, że w ludziach tkwi szczera, autentyczna i niezniszczalna potrzeba przełamywania tych, jak się wyraziłeś, szlabanów. To jest uzasadnienie. Dzięki temu zasługują na to, by żyć. A co robią? Nieważne. Ważne, co ja muszę robić.

— Oczywiście — rzuciłem wesoło. — Każdy coś robi, jednak gdy go odrobinę poskrobać, od razu wychodzi na jaw, że tak naprawdę tkwi w nim coś najzupełniej innego, niż to, co robi. Jednakże to inne nie może nie tkwić tam, gdzie tkwi, skoro on robi to, co robi. Wszechświat jest fascynujący, a ludzie dawno przerośli mitycznych bogów, którzy miewali szkaradne słabostki. A propos słabostek, zostało ci jeszcze trochę wody?

Bez słowa wziął mnie za rękę i delikatnie pociągnął za sobą. W ciemności, która otwarła się przede mną i za mną zamknęła, podał mi kubek. Zwykły, mały kubek. Okrągły. No, ale tę wodę woził przecież nie dla siebie. On jej nie potrzebował. Fotosynteza.


Wysiadłem i chciwie wdychając zapach parku ruszyłem przed siebie. Rozstałem się z nim inaczej niż ze Złotym. Nie powiedziałem mu „do widzenia”. Zresztą on mnie także. Zerknąłem na słońce. Było tam, gdzie wtedy, kiedy odlatywałem. Wszystko w porządku. Nawet na ten przeklęty ostrokrzew popatrzyłem z sympatią, jakbym sam go tu niegdyś posadził. Nie obejrzałem się ani razu. Zszedłem z trawnika na ścieżkę i powitałem zieloną strzałkę, która zarysowała się w powietrzu, pokazując drogę do Heleny. — Nie wysilaj się — powiedziałem pobłażliwie. — I tak nie pójdę nigdzie indziej.

Загрузка...