XXII Ziemia jeden. Pięć

Zaledwie wyszedłem na ścieżkę i zwróciłem się w stronę pawilonu, w powietrzu zaświeciła zielona strzałka.

— Buzi! — zawołałem czule. — Moje ty cudo!

— Och! — usłyszałem w odpowiedzi.

Z najwyższym trudem powstrzymałem się przed burknięciem: to nie do ciebie. Trochę jednak spochmurniałem.

Strzałka mijała właśnie Helenę, wciąż stojącą w tym samym miejscu, w którym wyczekiwała na mój powrót z dołu. Dla niej przecież przybywałem stamtąd, tylko stamtąd i prosto stamtąd. No, poza malutkim wypadem do krzaka hortensji. Pół minutki w jedną stronę, drugie pół w drugą. Pewnie chciałem powąchać jeden z tych wielkich kwiatów. Hortensje jak na złość nie pachną, ale ona nie musiała o tym wiedzieć. W końcu jest dopiero praktykantką.

Kiedy przechodziłem obok niej, jęknęła i załamała ręce. Prawda, na śmierć zapomniałem. Potargane ubranie, podrapana gęba, włosy jak u Gorgony po zemście Ateny. Musiała pomyśleć, że tym razem gdzieś w przeszłości sprawowałem się wyjątkowo fatalnie, nawet jak na mnie. Niech sobie myśli.

Obcy, cholera.

Obcy.

W tym pawilonie Jałowiec i Kobra także mieli fotele, tylko stolik był znacznie mniejszy od tego, przy którym otrzymałem awans. Poza tym wnętrze nie różniło się od poprzedniego. Te same aparaty. Na honorowym miejscu leżanka.

Od progu zażądałem, by natychmiast uszyli mi nowy mundur, a ja tymczasem skoczę do łazienki. Okazało się, że łazienkę mieli tu naprawdę. Znajdowała się na pierwszej kondygnacji pod poziomem gruntu. Kiedy wróciłem na górę, ubranie już na mnie czekało. Oczywiście, nikt go nie uszył. Tu były moje szafy z garderobą. Nie w tak zwanym domu. Może nie akurat w tym pawilonie, ale od czego jest wewnętrzna poczta instytutu. Otrzymałem świeżutki luźno skrojony komplet, jak ten, który nosiłem na początku. Nie mundur, w jakim pewnego razu wróciłem z dołu. Ubrałem się i sprawdziłem, czy czarodziejski projektorek jest na swoim miejscu. Owszem, był. Wobec tego o nic nie pytając natychmiast wyciągnąłem się na leżance.

Zbudziłem się młody, zdrowy, wypoczęty, silny i niezadowolony. Wstałem, przemierzyłem salę od okna do okna, stwierdziłem, że słońce ma się ku zachodowi, co dzisiaj wcale mnie nie ucieszyło, po czym usiadłem w fotelu i zażądałem od Jałowca, żeby mi przyniósł coś do picia. Mruknął: dobrze — i posłał, naturalnie, Helenę. Gdy stawiała przede mną szklankę, nagle zadźwięczało mi w uszach znajome zdanie. Nie ja byłem jego autorem, ale mogłem je wygłaszać już wielokrotnie. Czy istotnie wygłaszałem? Kiedy? Do kogo? A może tylko ktoś trzeci wygłosił je w mojej obecności, a mnie, nie wiedzieć czemu, tak wryło się w pamięć, że przetrwało nawet oczyszczające misteria Jałowca i Kobry. Zdanie to brzmiało: każdy zasługuje na miłość, nie każdy na to, żeby kochać. Myśl jak myśl, słowa jak słowa. Człowiek nie odpowiada za to, że raptem mu się coś ni w pięć ni w dziewięć przypomni. Zirytowało mnie natomiast pochwycone w przelocie spojrzenie chabrowych oczu. Ten seans w czwartym pawilonie stanowczo im się nie udał. Wypiłem wodę, odstawiłem szklankę i warknąłem:

— Co dalej?! Zbliża się wieczór. Mam iść prosto do domu, czy przed snem pobiegać jeszcze dla zdrowia po labiryncie?

— Po czym? — wysyczał Kobra.

— La — bi — rynt — przesylabizowałem. — Poczytaj sobie przy okazji o grobowcach Amenemhata Trzeciego i Porsenny, oraz o Dedalu, Minotaurze, Tezeuszu i Ariadnie. Potem ewentualnie sięgnij do historii ogrodnictwa. Chociaż dla ciebie z pewnych względów ciekawszy byłby pewnie…

— Znowu się wygłupiasz — zauważył Jałowiec.

— Ani trochę — zapewniłem, wyjątkowo najzupełniej szczerze. — Tak się składa, że całkiem niedawno na nieprawdziwej Ziemi zawarłem bliższą znajomość z najprawdziwszym labiryntem, który stanowił nader zgrabne połączenie idei egipskich, kreteńskich i etruskich architektów oraz ambicji angielskich ogrodników, hołdujących modzie na chińszczyznę. Jednakże, o czym właśnie zacząłem mówić, kiedy mi tak uprzejmie przerwałeś — utkwiłem wzrok w brwiach doktora Iwo — wy wzorowaliście się raczej na budowniczych gotyckich katedr z Chartres, Amiens i paru innych. Wiesz, te zawiłe szlaczki na posadzce — i tylko na posadzce. Niby wszystko otwarte, żadnych ścian, stropów, ślepych zaułków. Trzeba jedynie patrzeć pod nogi. Ba, od siebie dodaliście nawet strzałki. A jednak, mimo pozorów, krążę w najautentyczniejszym labiryncie, prawda? Wiernym modelu… urywam. Musiałbym tu poczynić parę uwag dotyczących naszego świata, co moglibyście wziąć za filozofowanie. Przejdę więc od razu do konkretnego pytania. Czy kiedykolwiek trafię znowu do pierwszego pawilonu, i czy opuściwszy go będę mógł wyjść z parku główną drogą dojazdową, o której słyszałem? Czy też strzałki pokażą mi ponownie ten sam złoty zielony ślad? Tylko nie mówcie mi, że człowiek jest wolny w tym większym stopniu, im lepiej ogarnia myślą topologiczną strukturę labiryntu. Krótko: wyjdę kiedyś z tego parku?

— A chciałbyś? — rzekł podchwytliwie Jałowiec.

Rozsiadłem się wygodniej w fotelu i założyłem nogę na nogę.

— Żartujesz sobie — powiedziałem karcącym tonem. — Stanowczo powinieneś traktować naszą wspólną sprawę trochę bardziej serio. Bo rzecz jest poważna. Przypuśćmy, że tu zostanę. Przypuśćmy, że zechcesz mnie znowu puścić zielonymi meandrami. Ale każdy żywy organizm został przez naturę wyposażony w instrumenty przewidywania. Zwierzęta potrafią dzięki niemu unikać niebezpieczeństw. Żółw posiada pancerz, kameleon zmienia barwy i tak dalej. Człowiek posługuje się intuicją i rozumem, a poza tym ma jeszcze inne wyjście. Przewidując niemiłe zdarzenia, jest w stanie omijać z daleka podejrzane miejsca i sytuacje. Dlatego, wiedząc już wszystko lub w każdym razie dostatecznie dużo o roli zielonych strzałek w moim radosnym życiu, mogę teraz stosować uniki.

— Mógłbyś, gdyby nie chodziło o sytuacje i niebezpieczeństwa, które sam spowodowałeś — powiedział Jałowiec.

— Kiedyś, kiedy mnie nie było — skinąłem głową. — Zaraz zacznę sobie pogwizdywać. A tak na marginesie, kto je spowodował? Ja? Czy raczej wy?

— To nieistotne. Musisz w określonych punktach zapadać się w przeszłość.

— Wcale nie. Mogę iść obok.

— W pewnym sensie o to nam właśnie chodziło. Tylko zaszły nieprzewidziane komplikacje.

— Nieprzewidziane skutki przewidywań — westchnąłem.

— Ach, jakie to niemiłe. Ale tak już bywa, kiedy przewiduje się zbyt wiele i zbyt pochopnie. Niekiedy tylko się przewiduje. Kiedy indziej próbuje czemuś zapobiegać. Złoci złotym snom, z których nie ma przebudzenia, Stalowi stalowemu racjonalizmowi świata bez ducha, zgubnego dla myślącej istoty. Gdzieś jeszcze dalej entuzjaści na wszelki wypadek wiążą wszechświat w jedną całość, żeby osiągnąć wszystko i tym samym zapobiec wszystkiemu. Zdaje się, że była już o tym mowa, ale wiecie, jak to jest z moją pamięcią. Przypomnijcie mi. Który to raz idę za tymi strzałkami?

— Drugi! — szczeknął Kobra.

— Co zrobicie, jeśli dzisiaj, zaraz, wyniosę się w diabły z tego parku?

— Nic. Ale nie wyniesiesz się — stwierdził Jałowiec.

— Znowu ten dar przewidywania! — zaśmiałem się.

— Masz rację. Nie wyniosę się. Przynajmniej na razie. A wiesz dlaczego? Bo mi się nie chce. Jestem genialny, lecz leniwy.

— Podczas tej tury miałeś być leniwy — rzekł Kobra. — W jego oczach błysnął diabelski płomyczek. Coś mu się jednak udało. Płomyczek odbił się w szkłach okularów, mignął i zgasł. Diabeł nigdy nie tryumfuje długo, chyba, że pomagają mu kompetentni śmiertelnicy. Zresztą ten płomyczek był raczej fanatyczny, aniżeli szatański. Prędzej mógł się pojawić u inkwizytora lub egzorcysty, niż w spojrzeniu uczciwego diabła. Zresztą, uczciwych diabłów od dawna już nie ma. Pozostali jedynie zakłamani pozoranci, którzy udają, że wciąż jeszcze mają tu coś do roboty.

Wyciągnąłem w górę ramiona i rozprostowałem się rozkosznie, aż mi w stawach zatrzeszczało.

— Lenistwo jest jak zbawienie — powiedziałem. — Człowiek nie rwie się po omacku ku szczęściu, a więc nie unieszczęśliwia po drodze ani siebie, ani innych. Nie próbuje czynić dobra, zatem nie czyni zła. Błogosławione lenistwo! Płyń ze zwiniętymi żaglami po morzach, lądach i przestrzeni, sławiąc imię Marka Halnego. Nikt jeszcze nie był tak wspaniale leniwy jak ja. Nawet bawić już mi się nie chce. No to na razie — wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. — Czołem.

— Dokąd idziesz? — rzekł zdziwiony Jałowiec. Znowu się roześmiałem.

— Cóż za pytanie! — Oczywiście, do pracy. Kazaliście mi tropić człowieka, czyż nie? Nie wiedziałem kogo, ale teraz już wiem. Samego siebie, prawda? Tego domyśliłem się już dawno. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że dotyczy to również nieskończonej ilości warstw, składających się na przeszłość. A wśród nich tych najpłytszych. Przypadkiem spotkałem faceta, który poleciał na Księżyc, żeby coś zrobić. Spotkałem też drugiego faceta, skończonego jołopa. Ten nie chciał nic robić, za to usiłował coś zrozumieć. Nie mógł, ponieważ był obcy. Napatoczyło mi się również dwóch innych, tyle, że nie tutaj. Wszyscy mieli sakramencko rozwinięte mózgi. Oddziaływali na otaczający ich świat jak pigułki przeczyszczające na grubą kiszkę. I byli nie gdzieś tam na dole w przepastnych głębinach, tylko tuż pod naskórkiem. Ich muszę wyśledzić w pierwszej kolejności. Naturalnie, wyłącznie dla dobra sprawy, bo osobiście nic mnie nie obchodzą. A ty pytasz dokąd idę! Do zobaczenia w piątym pawilonie. O, nie! — zatrzymałem Helenę, która chciała wyjść ze mną. — Inspektorowi na tropie przeszkadzałoby towarzystwo anioła. Poza tym jestem przecież człowiekiem wolnym i zdrowym. Ciebie, znawczynię ludzkich dusz i umysłów nie muszę pouczać, że samotność nie jest zjawiskiem patologicznym, lecz normalną reakcją biologiczną na nienormalny w naszym, wciąż nie zmienionym przeze mnie świecie, brak stymulacji. Więcej, pragnienie samotności dowodzi, że mózg człowieka działa prawidłowo — gadałem, żeby gadać. Z całą pewnością nie cierpiałem z powodu braku stymulacji. Nie miałem też najmniejszego zamiaru grzebać się w przeszłości, a już na pewno nie tej, która dla siedmiu skazanych oficerów, Anny, sędziów i adwokatów, oraz dla Jałowca i Kobry stanowiła zaledwie nieco przesuniętą teraźniejszość. Jednak tak się jakoś działo, że w miarę jak kłapałem szczęką, uśmiech znikał z mojej twarzy. I w żaden sposób nie potrafiłem go zatrzymać. — Poczekaj — mówiłem do siebie, patrząc na Helenę. — Niech skończę obchód. Może w okolicy pierwszego pawilonu spotkam niejakiego Halnego, tkwiącego w środowisku, a nie w izolacji. Albo przynajmniej takiego, który pragnie umieścić się w tym środowisku. Z własnej woli, rozumiesz? Bez naukowych czarów — raptem stanęło mi przed oczami jej piękne, nagie ciało w mojej sypialni i ogarnął mnie żal. Prędko oderwałem się od tego obrazu. — Wtedy — ciągnąłem niezmienionym tonem — szepnę mu parę słów. Na razie jednak muszę być sam.

— Nawet jeśli wrócisz do Miasta — mruknął Jałowiec — znowu wybierzesz izolację. Już raz umieściłeś się w społeczności i…

— Raz? — przerwałem. — Tysiące razy. Miliony. Co z tego? — z tym pytaniem opuściłem czwarty pawilon. Helena została. Splotła dłonie i trzymała je przyciśnięte do ciała, poniżej piersi. Może odruchowo dotykała mapy mojej drogi, którą nosiła pod białą sukienką?

Strzałka kazała mi skręcić w boczną dróżkę nie dalej niż dziesięć metrów od wyjścia. Ominąłem pień grubego drzewa, który wyrastał częściowo z trawnika, a częściowo już z samej ścieżki, i którego konary szczelnie zakrywały dwa zaokrąglone okna pawilonu. Zrobiłem jeszcze kilka kroków. Następnie zniknąłem. Nie spodziewałem się, że spotka mnie to tak szybko.

Загрузка...