VI. Alfa jeden

Na obcej planecie wszystko musi być inne. Krajobraz, budowle, drzewa, urządzenia, a już koniecznie istoty żywe. Nikt jeszcze nie postawił stopy na żadnej zamieszkanej planecie, ale każdy wie, że byłaby nieskończenie inna. To trochę tak, jak z nową żeniaczką, po rozwodzie. Będzie zupełnie inaczej i kropka.

Tutaj i było inaczej i nie. Ja osobiście nie czułem się ani odrobineczkę mniej u siebie niż w ziemskim parku z wielkimi kopułami, spinającymi korony swojskich dębów.

Szklany dzwon, który opuściliśmy przed chwilą przechodząc po prostu przez niewidzialne ściany, jakby nigdy nie istniały, nie wiedzieć kiedy zniknął.

— Ładnie — powiedziałem rozglądając się z uśmiechem. — Tylko to złoto. Nigdy nie macie ochoty popatrzeć na coś zielonego, niebieskiego, czerwonego… a choćby czarnego? Skąd wam się to wzięło?

Pokazał palcem niebo i rzekł:

— Stąd. Mamy trochę inne słońce niż wy i inny skład chemiczny górnych warstw atmosfery. Złoto jest u nas kolorem dominującym. Przyswoiła je sobie cała przyroda, a z nią i my. Bo my się świetnie przystosowujemy — w jego głosie zabrzmiała nutka ironii. — To znaczy, teraz nie. Teraz już jesteśmy doskonale przystosowani i tylko dbamy o to, by jakimś brutalnym gestem nie naruszyć świętej harmonii. Rozwijamy się wyłącznie razem z naturą. Do niej przymierzamy nasze aspiracje i potrzeby. Jedynie wespół z nią pokonujemy przestrzeń i czas. Czyli nie rozwijamy się w ogóle.

— Tak…? — bąknąłem. — W jakim sensie? Przecież nie naukowym ani technicznym. W ciągu paru sekund odbywacie podróż na Ziemię i z powrotem. Dokonujecie wynalazków, produkujecie… Inna rzecz, że pewnie nie tu, tylko na orbicie, albo na satelitach. Bo kiedy lecieliśmy, nie zauważyłem ani jednej fabryki.

— Dokonywaliśmy wynalazków — rzekł. — To, naturalnie, odbijało się na przyrodzie. Pewnego dnia humaniści powiedzieli: dosyć, i wszczęli bunt. Pociągnęli za sobą młodzież. Nastał terror… nie będę ci opowiadać naszej historii. W każdym razie teraz — podjął po chwili — koncentrujemy cały wysiłek na tym, by nigdzie na obszarze cywilizacji nie wylągł się najdrobniejszy kiełek jakiejkolwiek nowej potrzeby. Rzeczywiście przenieśliśmy niektóre procesy technologiczne na satelity, ale ich nie doskonalimy, nie mówiąc już o zastępowaniu starych nowymi. Pozostajemy w granicach tego, co osiągnęliśmy do momentu owego buntu humanistów. Mamy inżynierów, lecz nie mamy uczonych techników ani badaczy. Gdybyśmy wcześniej nie opanowali geoniki, nie nauczyli się przekształcać struktury wewnątrz bezkierunkowego kontinuum…

— Chcesz zapewne powiedzieć — przerwałem — że wówczas nie ujrzałbym cię pod pewnym drzewem, potem nie odbyłbym fascynującej podróży, a teraz nie miałbym okazji usłyszeć, że gdzieś we wszechświecie kiedykolwiek wzięli górę humaniści. Tak?

Nie wziął mi za złe ani mojego zniecierpliwienia, ani lekko kpiącego tonu.

— Tak — rzekł. — Ale nie tylko to. Spójrz na nasz pojazd. Nie ma go, co? Wróć tam, a przekonasz się, że czeka w tym samym miejscu, w którym z niego wysiadłeś. Gdy stoi bezpiecznie w odpowiedniej atmosferze, człowiek swobodnie przenika przez jego ściany, dach, czy podłogę. To prosta sprawa. Zaprogramowanie wiązań tworzywa, z którego został wykonany. Lecz poza tym w ogóle go nie widać, prawda? Otóż właśnie. Mamy dużo fabryk i zakładów przetwórczych również tu, na macierzystym globie. Ale wszystkie są otoczone centralnie stymulowanymi polami, które czynią je niewidzialnymi. Gdyby chodziło wyłącznie o estetykę, można by temu jedynie przyklasnąć. Jednakże to nie jest kwestia estetyki. Rzecz wyrasta wprost z podstawowych przesłanek naszego ładu. My nie tylko nie chcemy patrzeć na technikę. My się jej wstydzimy. Jakby ci to lepiej zobrazować… Powiedzmy, dawniej, u ciebie, ktoś musiał wykonywać zawód kata. Niemniej nawet najbliżsi krewni wiedzieli zaledwie tyle, że ojciec czy brat podlega jakiemuś ministerstwu i że pracuje o dziwnych porach. Prawie dokładnie tak jest u nas dzisiaj z inżynierami. Są obcym ciałem w społeczności, która każdą ingerencję w nieświadomą, majestatyczną ewolucję przyrody uważa za cios zadany jej najszczytniejszym ideałom. Niepokojenie kosmosu? Materialne wymogi cywilizacji? Wytwórczość? Energetyka? Dostawy? Pewnie istnieją, ale przecież nie będziemy o tym rozmawiać, nie będziemy o tym myśleć, nie będziemy o tym pamiętać. Jesteśmy wrażliwi i posiadamy poczucie godności, które nie pozwala nam zniżać się do poziomu robotów. Opuszczać sfery ducha. Piękna, sztuki, urody abstrakcyjnych rozważań — lecz tylko ich urody. Dopuszczalne są wyłącznie dociekania, dotyczące teorii najogólniej pojętej harmonii i najogólniej pojmowanej szczęśliwości. Oczywiście, harmonia jest złudzeniem, a szczęśliwość łgarstwem. Jednak zabrnęliśmy już dostatecznie daleko, by ze złudzeń i łgarstwa wykuć niepodważalny kanon obyczajowy. A także prawny. Inżynier jest czyniącym gwałt intruzem, tolerowanym, bo niezbędnym. Ale jeśli bodaj myślą wybiegnie poza zakreślone granice, natychmiast z intruza przeobraża się w przestępcę. Wiesz jak to bywa ze skostniałymi systemami. Po pewnym czasie wszyscy nawzajem trzymają się w szachu. A jakby co, zawsze jeszcze zostają służby specjalne.

Cywilizacja, która grając o swój los, obstawiła jedno jedyne pole. Co zrobić z naiwniutką, brodatą bajką dla starszych, która raptem ogarnia człowieka w postaci jak najbardziej realnej rzeczywistości?

— Skąd w takim razie biorą się u was inżynierowie? — spytałem.

Uniósł brwi. Jego oczy zalśniły.

— Bakcyl poznania — rzekł. — Niemal nieśmiertelny, jak te mikroorganizmy, które można ożywić, pomimo że tkwiły w skale miliony lat. Drzazga zbyt głęboko tkwiąca w kodzie genetycznym rozumnej istoty, by dało się ją wyrwać, nie unicestwiając całego człowieka. Przez jakieś dwa pokolenia rzeczywiście brakowało kandydatów. Teraz jest ich sporo. Stale więcej.

— Widzisz. Zresztą, wspomniałeś, że sam jesteś inżynierem. Nie sprawiasz wrażenia kogoś wyrzuconego poza nawias społeczności?

— Nie pracuję jako inżynier. Oficjalnie jestem inspektorem. Tak jak ty.

— No, no — mruknąłem, bo cóż mogłem powiedzieć. — Inspektorem? — prędko podniosłem głos, żeby zagadać własne myśli. — Czego? Policji? Zresztą wszystko jedno. Jak na inspektora wyrażasz się co najmniej dziwnie o waszym ładzie publicznym i w ogóle o waszym świecie. Prowokator? Nie, bo ja przecież nie podlegam tutejszym prawom. Tym samym nie mogę ich łamać, ani też ponosić odpowiedzialności za mimowolne gafy. Nie przywoziłbyś mnie specjalnie z Ziemi, żeby na siłę stworzyć pretekst, pod jakim znalazłbym się w miejscowym, zapewne złotym, kryminale. Więc już nic nie wiem.

Uśmiechnął się blado.

— Gdybym rzeczywiście był prowokatorem lub przynajmniej uczciwym szpiclem, zapewniam cię, że nie musiałbym szukać pretekstów, by cię aresztować. Właśnie ciebie i właśnie tutaj. Z dwiema poprawkami. Po pierwsze nie mamy, jak się wyraziłeś, kryminałów. Na przestępców czekają jedynie ustronne sanatoria z fachową obsługą. Po drugie, aresztowałbym nas obu. Zawiniłem bardziej niż ty. Ja podlegam miejscowym prawom. Widzisz przed sobą odszczepieńca. Zdrajcę. Autorzy waszych powieści sensacyjnych nazwaliby mnie agentem działającym na dwa fronty. Wyrażam się o naszym ładzie społecznym tak a nie inaczej, ponieważ go nienawidzę. To złe słowo. Myśląc o nim czuję to, co czuje się myśląc o śmierci. Od dwóch wieków panuje tu zastój. Trwamy w ułudach. Rozumiesz, co to znaczy? Że giniemy. Próbuję walczyć z tą śmiercią. Należę do wtórnie zbuntowanych. Dlatego między innymi znowu cię tu przywiozłem. Chwytam się każdej, bodaj najniklejszej szansy.

„Inspektorem, jak ty”. „Znowu cię przywiozłem”. Znowu. Cholera. Spokojnie. A mój dobry nastrój? Humor? Bawmy się dalej.

— Powiedziałeś, że… zaraz… o, właśnie. „Należę do wtórnie zbuntowanych”. Tak? — spytałem.

Skinął głową.

— Miałeś na myśli jakąś organizację? Grupę? Jeśli jest was dostatecznie dużo…

— Jest nas garstka i nie mamy organizacji. Na upartego można by nas nazwać grupą. Ale to dotyczy tylko, że tak się wyrażę, aktywnych zbuntowanych. Biernych, którzy widzą i pojmują, co się dzieje, jest mnóstwo. Są bierni, bo czują się bezsilni. Zaraz ich poznasz. Chodź.

— Poczekaj, niech się trochę rozejrzę — przystopowałem go, żeby zyskać na czasie. Nie miałem najmniejszej ochoty zawierać znajomości ze zbuntowanymi, obojętnie, aktywnymi czy biernymi. Jeden najzupełniej mi wystarczył.

Zagryzłem wargi, ściągnąłem brwi i zacząłem się pilnie rozglądać.

Jednakże już po chwili przestałem udawać. W końcu nawet wariat nie co dzień ma okazję przyglądać się życiu na obcej planecie.

Tak. Tu naprawdę wszystko i było inne, i nie było.

Moja Ziemia nie cała jest pokryta małymi, łagodnymi wzgórzami, płynącymi od horyzontu do horyzontu jak fale piasku na pustyni, ale nietrudno na Niej znaleźć obszary dokładnie tak samo pagórkowate i monotonne. Trawa ma złotą barwę, niemniej jest trawą. Posiada identyczne źdźbła jak trawa w parku z szarymi kopułami. Domów o tak pięknych liniach, aż tak doskonale harmonizujących z naturalną rzeźbą terenu, zawsze schowanych jeden przed drugim, zawsze patrzących w różne strony świata, u nas nie ma. Lecz te ich absolutnie doskonałe kształty, rozmiary, okna, drzwi i rozmaite drobne szczegóły zdawały się zapraszać człowieka do swych cichych wnętrz. Po prostu człowieka, nie jakąś tam istotę skądsiś. Drzewa. No, drzewa były inne. Przypominały monstrualnie rozrośnięte, ząbkowane szpikulce. Z kolei widoczne wśród liści kwiaty wyglądały jak lampy. Gładkie, kuliste, rozjaśnione. Każde drzewo wyrastało z kilku pni. Trzech, czterech, nawet pięciu. To znaczy, tyle pni podtrzymywało jedną wspólną koronę, kolosalną, najeżoną czapę, dodatkowo przybraną gronami przydeptanych, złotych butów, związanych ze sobą sznurowadłami. Pewnie owoce. Ale przy tym wszystkim te drzewa były ładne. Mnie się podobały. A fakt, że jak tylko na nie spojrzałem, przyszły mi na myśl ziemskie osty, też o czymś świadczył.

Wreszcie ludzie. Naturalnie, nie lu… e tam. Właśnie, że ludzie. Jak niby o nich myśleć? Tak samo, jak ten glob jest Ziemią. Przekładając z łaciny na polski żaden tłumacz nie powie, że Italię Cezara i Cicerona zamieszkiwały homy. Bzdura.

W moim polu widzenia było ich zadziwiająco wielu. Zważywszy, że wylądowaliśmy w dość głęboko wciętej gwiaździstej bruździe między zabudowanymi wzgórzami, która jak na tutejsze warunki zasługiwała na miano wąwozu, można nawet mówić o tłoku. Wszyscy spoglądali w jednym kierunku. Tam, gdzie domy znikały, pagórki przechodziły w równinę, a zza garbu ostatniego wzniesienia wyzierał fragment kolistej budowli.

Ludzie byli piękni i młodzi. Tak określiłem ich w duchu i mnie samemu zabrzmiało to jak dowcip. Nic na to nie poradzę. Byli po prostu piękni i młodzi. Wszyscy.

Ubierali się tak samo lub prawie tak samo jak mój przewoźnik, a obecnie przewodnik. Trzewiczki, szarawary. Kloszowe bluzki, przypominające krótkie domina, wykonane z najdelikatniejszej satyny. Ich twarze posiadały zapewne indywidualne rysy, ale ja musiałbym podbić któremuś oko, żeby potem móc go odróżnić od pozostałych. Jeśli były tutaj kobiety, mógłbym się co do tego upewnić jedynie przy użyciu rąk. Jednakowe brody, usta, oczy i czoła. Jednakowe, jednakowo ułożone włosy. Właściwie, trochę to dziwne. Piękno należy do ich podstawowych wartości. A przecież piękno jest zawsze subiektywne i nie może się obyć bez pewnej rozmaitości. Na równi z pięknem cenią harmonię. Zgoda, lecz tonalny, melodyczny akord, nawet komuś najgoręcej rozmiłowanemu w harmonii daje więcej estetycznej satysfakcji niż pojedynczy dźwięk. Tu drgała jedna struna i unosił się jeden głos. Złoty, ale jeden.

Czy poczucie piękna stanowi akurat tę rzecz, która tutaj jest rzeczywiście inna?

— No co? — odezwał się mój towarzysz. — Przyjrzałeś się? Możemy już iść?

— Dokąd? — spytałem bez entuzjazmu.

— Tam — wskazał budowlę za ogrodzeniem. Żeby szukał pięć lat, nie mógłby wybrać bardziej pociągającego kierunku.

— Tam? — uśmiechnąłem się jak ktoś, kto wie, że z niego żartują. — Tam nie wolno. Spójrz na ludzi. Wszyscy tam patrzą, ale nikt nie rusza się z miejsca. Nie nabierzesz mnie.

— Wcale cię nie nabieram. Im nie wolno. Muszą czekać, dopóki ich nie wywołają. A kiedy ich wywołają, pobiegną jak na wyścigi. Prosto w pułapkę.

— Pułapkę? — powtórzyłem z niedowierzaniem. — Na mnie sprawiają wrażenie, jakby spodziewali się czegoś przyjemnego.

— Bo tak jest. Wspominałem ci o naszym biurze emigracyjnym. Wszyscy, których tu widzisz, zgłosili chęć opuszczenia Ziemi. Zapisali się na listę. Teraz są pojedynczo wzywani i poddawani badaniom lekarskim oraz testom.

— Chcą polecieć gdzieś, gdzie nie sięga władza waszego Centrum? Rozumiem. Ale stoimy tu już dość długo i nie zauważyłem, by ktokolwiek został wywołany. Ta pułapka działa zdumiewająco opieszale. A w ogóle, dlaczego pułapka? Skoro po zwykłych badaniach będą sobie mogli wyfrunąć w dalekie i najdalsze światy, czerwone, żółte, niebieskie, niechby i srebrne, byle nie złote?

— Będą sobie mogli wyfrunąć do miejsc, które nazywamy sanatoriami — odparł. — Nie wysyłamy ludzi poza układ słoneczny. Nie wymkną się tutejszej władzy. O tym wiedzą. Pragną jedynie zamieszkać w bazach produkcyjnych na wewnętrznych planetach, satelitach, bodaj na orbicie. Nie dążą do generalnej zmiany porządku, który ich przytłacza, a który oficjalnie muszą wielbić i wychwalać. Dlatego nazwałem ich biernymi zbuntowanymi. Chcą tylko zmienić swoje własne życie. W przeciwieństwie do Ziemi, świat satelitów i planet jest bowiem światem inżynierów. Tam nie są katami. Obcują z potężnymi kompleksami informatycznymi. Tylko usiąść, pomyśleć, zmodyfikować programy, a zasklepiony horyzont pryśnie jak cieniutka, napięta błona. Otworzą się nowe ścieżki. Nowe, rozumiesz? Są wśród swoich i ocierają się o nowe. To znaczy, tak to sobie wyobrażają. W rzeczywistości nigdy się tam nie znajdą. Inżynierów i techników do pracy w kosmosie dobiera się wyłącznie spośród absolwentów specjalistycznych szkół. A to biuro emigracyjne, działające tutaj przy Centrum, od samego początku było pomyślane właśnie jako pułapka. Ośrodek profilaktyki społecznej. Po co się męczyć i tropić nosicieli bakcyla postępu, którzy stanowią największe potencjalne zagrożenie? Sami przyjdą. Wystarczy pokazać im kij z marchewką, w postaci wizji niegodnego życia w bazach kosmicznych. Oczywiście, kiedy się zgłaszają, nie podają prawdziwych motywów swojej decyzji. Mówią, że chcą jedynie z odmiennej perspektywy spojrzeć na piękno świata, na sztukę, na uśmiechającego się przez sen ducha epoki. Pod niegasnącymi gwiazdami rozmyślać o istocie harmonii. Nie podejrzewają, że badania, do których im tak spieszno, bezbłędnie wyłapią i ujawnią wszystko, co faktycznie tkwi w ich mózgach. Rzecz jasna, od czasu do czasu trafi się jakiś autentyczny artysta czy kontemplator. Taki otrzymuje dokument stwierdzający, że stan jego zdrowia nie pozwala na emigrację i jest odsyłany do domu. Ale zdarza się to niesłychanie rzadko. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent tych, których tu masz przed sobą, powędruje prościutko do sanatoriów. Nikt ich nie ostrzeże, bo wtajemniczonych jest bardzo niewielu. A później żaden z krewnych czy przyjaciół również nie zainteresuje się ich losem. Przecież wybierając technikę, sami skazali się na cywilną śmierć. Tyle na temat pułapki. Natomiast masz rację, że dzisiaj dziwnie długo nikogo nie wzywają. Coś musiało się zaciąć. Jakaś przerwa. Zaraz się przekonamy. Chodź.

— A czemu ty ich nie ostrzeżesz? — zagadnąłem.

— A czemu ty podsuwałeś tu ludziom myśl o emigracji? — odpowiedział pytaniem. — Gdyby cię nie posłuchali, Centrum nie wpadłoby na pomysł urządzenia tego rodzaju pułapek.

Nie chciał mnie zaskakiwać. Po prostu zapomniał, że ja jeszcze nie wiem, że nie pamiętam. Już w parku na Ziemi mina mu zrzedła, kiedy usłyszał, że odwiedziłem dopiero jeden, pierwszy pawilon. Dobrze mi tak. Gdybym siedział cicho, nie byłby mi tego powiedział. Nigdzie z nim nie pójdę.

Natychmiast wracam do siebie. Pokpię sobie trochę z mojej ślicznej, naiwniutkiej Maty Hari i spróbuję ją poderwać. Odkąd ją ujrzałem mam na to ochotę.

Odruchowo przejechałem językiem po wargach. Były spierzchnięte.

— Napiłbym się czegoś. Od rana nie miałem nic w us… — urwałem. Skąd mogłem to wiedzieć. Jeśli wracając z dołu pojawiłem się świeżo ogolony, kto zaręczy, czy nie przybywałem także wprost z najlepszej chińskiej restauracji.

Przestraszył się.

— Moja wina — spojrzał na mnie ze skruchą. — Bardzo cię przepraszam. Wiesz, my od dawna nie jemy i nie pijemy. Powinienem był o tym pomyśleć. Teraz… — umilkł i rozejrzał się z zakłopotaniem.

Stanowczo miałem dość tego globu.

— Ładna historia — starałem się nie okazać po sobie zadowolenia. — Cóż, w takim razie musisz mnie odstawić z powrotem do świata, którego mieszkańcom nie wystarcza pochłanianie piękna w jego najbardziej eterycznej postaci. W drogę!

— Nie żywimy się pięknem — rzekł. — Nie w tym sensie. Słyszałeś o fotosyntezie?

— Słyszałem. Co z tego?

— Wiesz już przecież, że jesteśmy szalenie naturalni. Wobec tego musieliśmy i pod tym względem wtopić się w przyrodę.

— W przyrodzie żaba zjada muchę, wąż żabę, mangusta węża i tak dalej. A ja nie chcę się wtapiać, tylko napić. Co to za heca z tą fotosyntezą? — roześmiałem się. — Codziennie w południe wysuwacie schowane w tych bufiastych portkach ogony pokryte wielkimi liśćmi, i wypinacie się do słońca?

— Ogonów nie mamy — jego głos brzmiał absolutnie rzeczowo. — Natomiast liście istotnie odegrały tu decydującą rolę — ciągnął. — Po prostu podpatrzyliśmy, jak to robią. Mając wyniki analiz, stworzyliśmy struktury kompozytów o identycznych właściwościach. Wszczepienie ich w biologię człowieka było już właściwie tylko kwestią inżynierii materiałowej. Nie gniewaj się, ale na takie rozwiązanie wpadły już chyba wszystkie wyżej rozwinięte cywilizacje. Oczywiście białkowe, lecz istnienie innych wciąż jest jedynie hipotetyczne. Z punktu widzenia ewolucji bardzo łatwo udowodnić wyższość węgla nad, powiedzmy, krzemem. Życie w kosmosie ma wszędzie podobny rodowód genetyczny, a rozum powstaje i kształtuje się pokonując podobną drogę. Rzecz jasna mówię o światach, które znam. Nie jest ich wiele — zastrzegł się skromnie.

— I tak o jeden za dużo — zauważyłem. — Jednak z tych wszystkich mądrości wynika niezbicie, że tu u ciebie nie dostanę nic do picia — skwitowałem. — A zatem gdzież jest ten twój latający dzwoneczek? — rozejrzałem się tęsknie. — Zapewniłeś, że będzie czekać.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Atmosferę przecięło kilka spadających gwiazd. Cienkich i prostych jak ostrze noża ognistych błysków. Wszystkie celowały w jeden punkt. Uderzyły bezgłośnie tuż za okrągłą budowlą, tam, gdzie znajdował się ów plac z konstrukcjami i maszynami. Przez moment nic się nie działo. Tylko cisza jakby stężała. Chwilę później znowu musiałem zmrużyć oczy. Jaskrawe światło, wyjątkowo bardziej pomarańczowe niż złote, ponownie przeszyło powietrze. Biegło jednak w odwrotnym kierunku. Jego źródło znajdowało się tu, na Ziemi. Ściślej, na dachu rotundy Centrum. Poza tym nie cięło przestrzeni pojedynczymi promieniami, tylko rozlewało się jak łuna. Po upływie dwóch, trzech sekund zaczęło rytmicznie pulsować.

— Alarm?! — mój towarzysz gwałtownym szarpnięciem wydobył spod bluzy jakieś prostokątne, płaskie pudełeczko. On też nosił coś na łańcuszku. Rzecz jasna, nie srebrnym.

— Meteoryty? Pożar? — spytałem. — Co to jest? — wskazałem pudełeczko.

Przebiegł po nim palcami, po czym podniósł je do ucha.

— Na pewno nie meteoryty — rzekł niespokojnie. — To? Komunikator. Wersja dla inspektorów. — Przez chwilę uważnie słuchał. — Alarm — potwierdził. — Atak.

Tylko tego mi brakowało.

— Wojny gwiezdne? O tym nie wspominałeś — powiedziałem z wyrzutem. — Naraziliście się innym białkowcom? Przykro mi to mówić, ale jeśliby cię przypadkiem ukatrupili, umarłbym tu z głodu. Jako liść czuję się fatalnie niedorozwinięty. Usilnie proszę…

Nie skończyłem. Zza budowli jeden po drugim wyskoczyły trzy latające maszyny. Były szybkie i pędziły prosto w naszym kierunku. Płynnie przemknęły nad ogrodzeniem, wpadły w gardziel wąwozu i bezszelestnie usiadły na trawie. „W naszym kierunku” to zbyt ogólne określenie. One przybyły do nas. Do mnie i mojego przewodnika. Zamknęły nas obu w ramionach trójkąta, jak w rozchylonych szczypcach.

Żadne kielichy czy szklane dzwony. Nic przeźroczystego. Masywne, ciężkie jaja, naszpikowane wypustkami, wysięgnikami, hakami, licho wie czym jeszcze. Ziemia uginała się pod nimi.

Cofnąłem się o krok z przepraszającym uśmiechem. Rozumiem, zaszła drobna pomyłka, zdarza się, nie szkodzi, nie mam pretensji.

W odpowiedzi wszystkie trzy jaja pękły i uniosły pokrywy. Jakby wielkie chrząszcze wysunęły skrzydła spod chitynowych pancerzy. Ukazały się istoty… no, niezupełnie. Roboty. Wcale nie piękne, jak należało się spodziewać, pamiętając o rafinowanych gustach ich twórców. Ale może ich twórcy wyrośli w innym świecie?

— Słuchaj — odezwałem się półgłosem. — Jeśli te przemiłe figurki należą do kogoś, z kim macie na pieńku, to powiedz im, że ja jestem obcy, neutralny i darzę ich najgłębszym szacunkiem. Chyba możesz to zrobić za pomocą tego twojego komunikatora… w wersji dla inspektorów. No, na co czekasz? — dodałem, ponieważ trójkąt przekształcił się w pierścień. To jest, jaja pozostały na swoich stanowiskach, ale ich pasażerowie w liczbie sześciu otoczyli nas ciasnym kołem. Odkąd niebo połączyły z ziemią pierwsze ogniste nici, minęły najwyżej dwie minuty. Wypadki rozgrywały się błyskawicznie.

Widziałem wszystko jak w szerokokątnym obiektywie. Pulsującą łunę i ludzi. Widziałem pojazdy i twory, które z nich wysiadły. Miały głowy podobne do krótkich, zamkniętych walców, owalne tułowia i przegubowe kończyny z ostrymi chwytakami.

Równocześnie widziałem mojego towarzysza. Bez przerwy wołał coś, czego nie rozumiałem, to do robotów, to do komunikatora. Przerywał, słuchał, po czym znowu zaczynał wołać. Wreszcie zwrócił się do mnie.

— Te maszyny nie są z gwiazd — był oszołomiony i wstrząśnięty. — Przybyły z naszej bazy kosmicznej, by zaatakować Ziemię. Centrum. Nic nie rozumiem. To po prostu nie mogło się zdarzyć! Chyba, że… zaraz! — znowu zajął się swoim komunikatorem.

Jasne, że nie mogło. Nie mogło się zdarzyć nic z tego, co mi się zdarzyło, odkąd uniosłem powieki i zobaczyłem zarośniętą gębę Jałowca. Teraz też majaczę. Mam halucynacje. Normalne.

Upłynęła kolejna sekunda. Jeden z robotów raptownym skokiem dopadł mojego przewodnika, wyrwał mu to inspektorskie pudełeczko i objął go piszczelowatym ramieniem. Nie był to zamach na jego życie, bo martwe ramię zaledwie dotknęło złotego ciała. Niemniej wtórnie zbuntowany tajniak z Alfy został całkowicie unieruchomiony i ubezwłasnowolniony. W następnym momencie inny robot zbliżył się do mnie, zatrzymał w odległości dwóch kroków i powiedział:

— Witaj, człowieku.

Mówił na jednym tonie, bezbarwnie, metalicznie, jak każdy robot. Jak każdy robił przerwy między sylabami. Ale to „człowieku” było już rozciągnięte niczym glista przepuszczona przez drutownicę.

— Dzień dobry — odrzekłem uprzejmie. Odniosłem wrażenie, że trochę się zdziwił. Nonsens. Roboty się nie dziwią.

— Jesteś bezpieczny — oświadczył. Rzeczywiście, musiał być produktem tutejszej cywilizacji. Mój tłumacz przy uchu działał bez zarzutu. — Zagrożenie ze strony wrogiego źródła impulsów minęło — ciągnął. — Jednakże bezpieczeństwo będzie większe, kiedy znajdziesz się na przyczółku. Proszę — jeden z wysięgników wykonał ruch, przypominający gest aktora, grającego manekina. Celował w środkowy pojazd. — Czy życzysz sobie, żebym cię przeniósł?

Nie życzyłem sobie. Niezbyt skwapliwie, ale i nie tak powoli, by mógł się zniecierpliwić, ruszyłem we wskazanym kierunku. Asysta, oczywiście, podążyła za mną. Spostrzegłem, że „źródło wrogich impulsów” idzie także, wciąż zamknięte w luźnym uścisku zakrzywionego ramienia.

— Gdzie mam się znaleźć? — spytałem, przystając mimo woli. Cała kawalkada natychmiast zatrzymała się również. — Na przyczółku?

— Tak. Wylądowaliśmy obok Centrum. Stamtąd przypuścimy atak. Proszę — przypomniał, że czas nagli.

Usłużna łopatowata łapa, użyta w charakterze podnośnika, pomogła mi wleźć do jaja. Wewnątrz było więcej miejsca, niż się spodziewałem. Usadowili mnie wygodnie na jakiejś miękkiej skrzynce. Mój towarzysz spoczął naprzeciwko, na podłodze. Dwa roboty, które weszły za nami zrobiły ze sobą coś, co sprawiło, że upodobniły się do zwalonych domków z kart. Tylko jedno ramię zachowało swoje kształty i rozmiary. To, które opasywało żywego tubylca. Dach zamknął się nad nami. Zapadła zupełna ciemność. Ale niemal natychmiast znowu zrobiło się jasno. Pokrywy pojazdu ponownie stanęły otworem. Wyprostowałem się i rozejrzałem.

Nie wiedziałem, że lecimy. A jednak znajdowaliśmy się już gdzie indziej.

Z nieba spadło dokładnie dziewięć iskier. Dziewięć ciężkich żuków, identycznie jak te, które przyleciały po nas do zamieszkałego wąwozu, ustawiło się na obrzeżu owego wyodrębnionego placu za okrągłą budowlą.

W tym momencie mój towarzysz zerwał się z miejsca. Robot natychmiast ścisnął go mocniej. Piękną twarz zniekształcił grymas bólu. Mimo to Złoty zdołał zawołać, i to tak, że jego głos odbił się echem od dalekich pagórków.

— Czy tu ktoś jest?!!! Z jakiej bazy przybywacie?! Wyjdź, jeśli siedzisz w którejś z maszyn! Odezwij się!

Echo umilkło. Cisza. Zza rotundy dobiegł przytłumiony zgrzyt. Zaraz potem drugi.

— Mnie nie będą odpowiadać! — to padło pod moim adresem. — Dla nich jestem inspektorem i nikim więcej. Mów ty!

Wzruszyłem ramionami.

— Przepraszam cię — powiedziałem. — Wolałbym nie mieszać się w wasze sprawy.

— Pytaj!!! Już!!! To także twoja sprawa! Jeśli chcesz kiedykolwiek…

Nie czekałem, aż skończy.

— Kto wami dowodzi? — zwróciłem się do robota. — Czy jest tutaj ktoś… — zawahałem się — zbudowany tak jak ja i ten, kto przed chwilą krzyczał?

— Ktoś żywy? Nie — mnie robot rzeczywiście odpowiedział od razu. — Wysłał nas ośrodek informatyczny bazy numer dwadzieścia siedem. Zaprogramował lot i akcję.

— Słyszałeś? — spytałem jedynego, prócz mnie, żywego.

— Co przewiduje ten program?! — cisnął gorączkowo.

Powtórzyłem.

— Uratowanie zagrożonego człowieka i wykorzystanie obecności człowieka do zniszczenia wadliwego układu społecznego, poprzez przeprowadzenie ataku na centralny, wyjściowy węzeł informatyczny.

— Absurd! — krzyknął Złoty. — Nie mają najmniejszych szans!

— Podobno nie macie najmniejszych szans — powiedziałem, zaznaczając tonem, że nie mówię tego od siebie.

— Z człowiekiem mamy szansę — zaprzeczył robot. — On przekształca strukturę układu swoim oddziaływaniem. My tylko musimy mu zapewnić bezpieczne dotarcie do Centrum. Człowiek chce zmienić wadliwy układ. To wystarczy. Tak jest zapisane w naszym programie.

— Wystarczy, że człowiek chce? — to pytanie zadałem już od siebie.

— Tak.

Mój przyjaciel z Alfy wydał zdławiony jęk.

— Powiedz im, żeby natychmiast wracały tam, skąd przybyły! — zawołał. — One nie wiedzą, że komputery w bazach mogą być w każdej chwili zdalnie unicestwione. Awaryjne zabezpieczenie, rozumiesz?! Stracą kontakt ze swoim ośrodkiem i automatycznie przejdą pod kontrolę Centrum! A my razem z nimi! Tu działa teraz jeszcze moment zaskoczenia. Bezpośredniego ataku nikt nie przewidywał. Prawdopodobnie trwa mobilizacja. Ale to kwestia minut. Potem… co ci będę tłumaczyć. Niech startują! Już!

— Czy jednak odrobinę mnie nie przeceniasz? To, że chcą ze mną gadać, nie oznacza jeszcze, bym mógł im rozkazywać.

— Człowieku!!!

Właściwie to nawet wcale nie najgorsza zabawa, nagle znaleźć się na obcej planecie jako zaufany towarzysz fałszywego szpicla, który raptem utracił grunt pod nogami. Do tego w charakterze pana i władcy miejscowych robotów, planujących atak na centralną władzę.

— Czy moglibyście przerwać akcję i wrócić do bazy? — rzuciłem lekko.

— Z nami! — uzupełnił skwapliwie mój Złoty.

— Z nami — zgodziłem się.

— Czy to jest rozkaz? Zmiana programu?.

— Tak.

Skrzydła dachu pojazdu zaczęły pełznąć w górę. Do ostatniej chwili patrzyłem na łunę, kłującą niebo rytmicznymi błyskawicami.

Ciemność trwała tym razem dłużej. Jajowate żuki nie były chyba przeznaczone do przewożenia ludzi. Posiadały jednak aparaty wytwarzające powietrze. Oddychało się w nich zupełnie normalnie.

Minął jakiś czas, zanim zorientowałem się, że dach jest ponownie otwarty. Pewnie w ogóle bym tego nie zauważył, gdyby nie gwiazdy. Nieskończenie dużo gwiazd, wielkich i nieruchomych. Nie mrugały, nie filowały, nic ich nie interesowało. Oczywiście, brak atmosfery. Prawdziwe gwiazdy rodzą się i żyją w powietrzu, nie ponad nim.

Niebo było czarnofioletowe.

— Niech mnie puszczą i niech mi oddadzą komunikator — głos mojego przyjaciela z Alfy (pewnie ten martwy świat nad naszymi głowami sprawił, że już drugi raz nazwałem go w myśli przyjacielem), brzmiał nieco spokojniej, choć ponuro.

Powiedziałem, żeby puściły i żeby oddały. Ramię, które obejmowało Złotego, znikło. Drugi robot wręczył mu zarekwirowane uprzednio pudełeczko. Ruch łańcuszka przebiegł przez mrok jak gasnąca iskra. Moje oczy powoli oswajały się z ciemnością. Złoty podniósł komunikator do ust i zaczął mówić.

Nagle zalało nas światło. Wstałem i powiodłem wzrokiem po otoczeniu.

Byliśmy na martwej planecie, albo jakimś satelicie. Podłoże stanowiła skała. Na wprost mnie szarzała bryła niewielkiej budowli, czy raczej bunkra, z wejściem poprzedzonym tunelowatym przedsionkiem. Śluza? Chyba tak. Teren był pewnie nakryty niewidzialnym polem, podobnie jak owe wstydliwe fabryki, wśród malowniczych pagórków. Wnętrze siłowego pęcherza wypełniało powietrze, jednak na wypadek awarii pomyślano i o śluzie. Bardzo roztropnie.

Na granicy oświetlonego kręgu widniały zarysy zabudowań i konstrukcji, których dalsze fragmenty tonęły w ciemności. Obiekty przemysłowe. Jasne. Znajdowałem się przecież w placówce wytwórczej.

Mój towarzysz ciągle przenosił swój komunikator od ust do ucha i z powrotem. I ciągle posługiwał się niezrozumiałym dla mnie szyfrem. W pewnym momencie opuścił rękę.

— Baza numer dwadzieścia siedem jest bezludna — powiedział z ulgą. — Ale dzisiaj…

Nie musiał kończyć. Dzisiaj baza nie była bezludna. Drzwi otworzyły się na oścież. Z bunkra wyszła jakaś postać, zrobiła dwa kroki w naszą stronę i zatrzymała się.

Złoty. Tak, to również był Złoty, ale jakże inny od wszystkich, których widziałem na Alfie. Stary. W sztucznym świetle wyglądał jak chory, wyblakły lew z rysunkowej bajki. Rzadka, spłowiała, nastroszona grzywa. Zapadła, pomarszczona twarz. Był wysoki, lecz przeraźliwie chudy i przygarbiony. Jednak, kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał nadspodziewanie mocno i młodo.

— Przepraszam, że nie wyszedłem od razu. Byłem w dyspozytorni — wyjaśnił.

— Czy to ty spowodowałeś atak? — spytał mój Złoty.

— Skądże — zaprzeczył stary. — Przyleciałem, kiedy on zdążył już wysłać na Ziemię wszystko, co miał pod ręką.

— Kto?

— Miejscowy komputer. Odebrał sygnał, że w pobliżu Centrum pojawiliście się wy — powiedział „wy”, lecz patrzył wyłącznie na mnie. — Uruchomił zakonspirowany program — ciągnął — ponieważ, jak wynikało z danych, którymi dysponował, zostały spełnione warunki, umożliwiające jego realizację. Oczywiście, sam wiesz najlepiej jak fatalnie się pomylił. Próbowałem go powstrzymać, ale on żąda autora zapisu — nie spuszczał wzroku ze mnie. — Nie ma rady — podjął ciężko, po krótkiej pauzie. — Trzeba będzie zrezygnować z tej pozycji. Zostaną nam… szkoda gadać — koścista ręka wykonała wymowny gest. — Pójdziemy tam, prawda? Tylko przedtem muszę jeszcze coś sprawdzić… — nagle odwrócił się i zniknął w przedsionku.

— Kto to jest? — spytałem, mimo woli zniżając głos.

— Zbuntowany — odrzekł mój Złoty. — Aktywny, taki jak ja.

— Mówił, że przyleciał, kiedy komputer w tej bazie już zaczął szaleć. Skąd wiedział, że akurat tu coś się dzieje?

— Mamy pewien sposób porozumiewania się. Znają go również orbitalne węzły informatyczne, które swego czasu otrzymały potajemnie dodatkowy wpis.

— A jak ten komputer dowiedział się, że my — bezwiednie położyłem nacisk na ten zaimek — wylądowaliśmy w waszym świecie, niedaleko Centrum?

Musnął mnie zagadkowym spojrzeniem.

— Nie wiem. Domyślam się tylko. Mózg człowieka wysyła impulsy…

— Mózg człowieka — uśmiechnąłem się. — Skąd wiesz, że dla mnie, po cichu, jesteś po prostu człowiekiem?

Z kolei on się uśmiechnął. Blado, z jakimś dziwnym wyrazem w oczach.

— To nietrudno odgadnąć — powiedział. — Ale nie mówiłem o sobie.

— Wracając do tego starca — prędko zmieniłem temat — co on robi, poza tym, że jest zbuntowany?

— Pracuje jako inżynier w jednej z większych baz.

— W tym wieku?

Znowu ten szczególny uśmieszek.

— Jest moim rówieśnikiem.

— Co?

— U was nauka już sto lat temu znała wyciąg białkowy wiążący tkankę, a także przywracający jej pierwotną elastyczność i zwartość. Nazwano go collagenem. W twoim świecie to się jakoś nie przyjęło…

— Przyjęło się — sprostowałem — tylko nie na masową skalę. Rzecz wciąż jest niesłychanie kosztowna. Ludzi na to zwyczajnie nie stać.

— My mamy technologie nieco bardziej zaawansowane. Natomiast kwestia ceny nie istnieje w ogóle. Środki zapewnia Centrum, a kuracja jest obowiązkowa. Czy nie zwróciłeś uwagi, jak wyglądamy?

— Owszem. Dlatego tak mnie zdziwił widok tego staruszka. Czekaj no, to ile ty właściwie masz lat?

— Osiemdziesiąt siedem. Jeszcze nic strasznego. Dożywamy półtora wieku. Do ostatniej chwili będę mieć taką figurę i taką twarz jak teraz. Ale aparatura się zużywa… nawet w szczerozłotym opakowaniu.

— A on?

— Nie chciał. Pozwolono mu, ponieważ jest inżynierem i nigdy nie odwiedzi Ziemi. Tam natychmiast trafiłby do sanatorium.

Zastanowiłem się.

— Jeśli do ostatniej sekundy życia każdy z was wygląda jak ty w tej chwili — powiedziałem — to ta obowiązkowa kuracja sprawia też pewnie, że nigdy nie chorujecie. W pięknym świecie, doskonale spokojnym, piękni, zdrowi i młodzi osiągacie wiek stu pięćdziesięciu lat. Wszyscy. Dzięki owemu hokus pokus z fotosyntezą nikt nie bywa głodny, ani spragniony. To nie tylko idealna harmonia. To również coś w rodzaju idealnej demokracji. Nie wiem, mój drogi zbuntowany, czy byłbym po twojej stronie.

— Byłeś po mojej stronie — odparł. — A demokracja nie polega na tym, że wszyscy posiadają identyczne dobra, materialne czy niematerialne. Ani na rządach większości. Jej istotą jest to, że mniejszość ma równe prawa.

— Cytujesz moich ziomków i do tego starożytnych — zauważyłem.

— Twoi starożytni ziomkowie tego nie opatentowali. Zresztą, nawet nie odkryli jako pierwsi.

W drzwiach ponownie ukazał się blisko dziewięćdziesięcioletni inżynier. Jego rówieśnik, młody i śliczny jak wcielenie Apollina, ruszył mu naprzeciw.

— Możemy wejść — powiedział stary. — On czeka — znowu patrzył na mnie. Cały czas na mnie.

Dyspozytornia znajdowała się w trzecim, czy czwartym pomieszczeniu, licząc od przedsionka. Nie było w niej żadnych sprzętów, jeśli nie liczyć wtyczek, kabli, kilku małych, przytwierdzonych do ściany puszek, oraz jednego, wystającego z podłogi stożka, zakończonego kulką z opalizującym okiem.

— Witaj, człowieku — odezwało się oko.

Tym razem nie zrewanżowałem się moim zwykłym, uśmiechniętym „dzień dobry”. Zerknąłem pytająco na Złotego z Alfy.

— Porozmawiaj z nim — rzekł. — Rozkaż mu, żeby wymazał ze swojej pamięci dodatkowy program.

— Dlaczego akurat ja? I co to w ogóle jest?

— Usta i uszy węzła informatycznego tej bazy. Dlatego ty, że on usłucha jedynie autora zapisu.

Przestałem się wzbraniać. Musiałbym dalej pytać.

— Dzień dobry — powiedziałem więc, ze spóźnionym uśmiechem. — Wymaż ze swojej pamięci dodatkowy program, dobrze?

— Program wymazany — oświadczyła kulka.

Za sobą usłyszałem dwa westchnienia.

— Czy go zapomniałeś? — zadał pytanie stary.

— Tak — teraz komputer odpowiadał już każdemu człowiekowi. Nie wyłącznie mnie.

— Mógłbyś jednak, gdyby tego od ciebie zażądano, ujawnić, że na polecenie przybyłej tu żywej istoty skasowałeś jakieś pole informacyjne w swojej pamięci?

— Tak.

Młody Złoty wyprostował się. Spojrzał na starego. Następnie przeniósł wzrok na mnie.

— Centrum przeczesuje obecnie bazę po bazie szukając sprawców ataku — rzekł. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zdemaskują nas w ciągu najbliższych paru sekund. A zatem…

— Tak — przerwał krótko stary, jakby naśladował głos komputera.

Mój towarzysz podniósł do warg swój komunikator. Teraz nie używał już żadnego szyfru. Mówił twardo, dobitnie, oficjalnym tonem:

— Jestem w bazie numer dwadzieścia siedem. Aresztowałem dwie osoby, które dopuściły się zniekształcenia programu tutejszego komputera. Jedna z nich jest naszym inżynierem. Druga przybyszem z obcej planety. W wyniku ich machinacji komputer wysłał maszyny z robotami, polecając im dokonanie napaści na Centrum. Niebezpieczeństwo jest zażegnane. Wrogi program został skasowany. Należy jednak dokonać szczegółowej inspekcji, a także zabrać stąd zatrzymanych. Powtarzam, baza numer dwadzieścia siedem. Czekam.

Umilkł i popatrzył na mnie, jakbym naprawdę był jego wrogiem.

— Musiałem — powiedział, chowając w dłoni pudełeczko z łańcuszkiem. — Oni i tak by tu lada chwila przylecieli. Jest nas bardzo niewielu i nie mogę lekkomyślnie narażać się na wyłączenie z gry. Może następnym razem powiedzie nam się lepiej. A ty — zwrócił się z kolei do starego — uciekaj. Nie znam cię, nigdy cię przedtem nie widziałem. Szybko.

— Intryga i przyjaźń — mruknąłem mimo woli. Obaj spojrzeli na mnie nieprzytomnie. Przybrałem niewinny wyraz twarzy, charakterystyczny dla ofiary policyjnej pomyłki.

— Oświadczyłeś przecież, że aresztowałeś dwie osoby — wzbraniał się wiekowy inżynier.

— Nonsens — mój Złoty chwycił go za ramię i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia. — Jestem nieuzbrojony. Musiałem pilnować przede wszystkim obcego. I tak zasłużyłem na medal. Byłem na miejscu, kiedy nastąpił atak, zawróciłem napastników, wdarłem się do jednego z ich pojazdów, przyleciałem tutaj, unieszkodliwiłem komputer i zatrzymałem sprawców. Nikt nie weźmie mi za złe, że jednemu udało się zbiec.

Znajdowaliśmy się już na oświetlonym placu, w połowie drogi między przedsionkiem bazy a jajowatymi żukami. Stary dał się wreszcie przekonać. Skinął nam głową, po czym wsiadł do najbliższego pojazdu. Zamknął kabinę i wystartował. To znaczy, zniknął.

Te podróże przez przestrzeń rzeczywiście opanowali do perfekcji.

Przybyli na wezwanie najwyżej dwie minuty po ucieczce mniej ważnego ze sprawców. Trzy wielkie bąki, z których wysypało się po dziesięciu funkcjonariuszy alfiańskiej legislatury. Jeden z nich stanął przede mną i nie patrząc na mojego towarzysza uniósł rękę. Już myślałem, że powie „witaj, człowieku”. On jednak zachował się bardziej po ludzku.

— To ten? — warknął. Mój Złoty przytaknął. Celująca we mnie ręka podniosła się wyżej. Straciłem przytomność.

Nie wiem, może zdarzało mi się to, jeszcze zanim zawarłem bliższą znajomość z Jałowcem i parą jego współpracowników. Może z natury byłem zbyt wrażliwy i delikatny. Jedno jest pewne. Odkąd opuściłem pierwszy pawilon w parku na pewnej odległej planecie, tracenie przytomności stało się u mnie czymś równie powszednim jak odruch ssania u jednodniowych szczeniąt.


Jeden atłasowy głos opowiadał jedną uroczą historyjkę, drugi drugą. Obie były o mnie. Z obu wynikało niezbicie, że jestem mądry i wspaniały. Bardzo mi się podobały, ale męczyło mnie rozdzielanie tych głosów, żeby nadążyć za różnymi wątkami różnych opowieści. Wobec tego dałem sobie z tym spokój i pozwoliłem się kołysać tylko ich brzmieniu. To było jeszcze przyjemniejsze. Tym bardziej, że kołysały mnie nie same dźwięki. Leżałem na jakimś nadmuchiwanym materacu, czy pontonie, pływającym prawdopodobnie po Zatoce Kadyksu. Właśnie tam w pogodne dni często przelewają się takie długie, martwe, oceaniczne fale.

W pewnym momencie materac uniósł się jednak do pionu i postawił mnie na nogach. Głosy umilkły. Otworzyłem oczy.

Kochali się w kołach. Sala była okrągła, miała okrągłe okna i okrągłą dziurę w podłodze, przez którą spiralne schody prowadziły na niższe piętro lub do podziemi. Połowę okrągłego stołu na wprost mnie obsiadła piątka Złotych.

— Skąd pan przybywa? — spytał jeden z nich, różniący się od pozostałych tym, że zajął środkowe miejsce. Innych różnic nie było.

— Z Kadyksu — odrzekłem uprzejmie.

— Gdzie to jest?

Naszkicowałem mu, jak umiałem, zachodnią linię brzegową Andaluzji. Osobnik siedzący po lewej stronie dotknął palcem spoczywającego na stole okrągłego pudełka z pigułkowatymi oczkami.

— Nie znamy takiej planety — powiedział środkowy.

Uśmiechnąłem się przepraszająco i bezradnie rozłożyłem ręce.

— Czy chce pan tam wrócić?

— Tak.

— Po co pan do nas przylatuje? W bazie numer dwadzieścia siedem to pan wymazał z pamięci komputera nielegalny wpis do programu, w wyniku którego nastąpiły zbrodnicze zaburzenia. Z tego wynika, że znał pan treść owego wpisu. A skoro tak, najprawdopodobniej sam go pan kiedyś wprowadził. Zatem, jest pan tutaj nie pierwszy raz i bynajmniej nie w przyjacielskich zamiarach. Czy w tej sytuacji możemy panu pozwolić odejść, narażając się na dalsze wrogie akcje?

— Nie pamiętam, bym kiedykolwiek przedtem bawił w waszym świecie — odparłem zgodnie z prawdą — i nic mi nie wiadomo na temat nielegalnych operacji, jakoby dokonywanych przeze mnie w waszych bazach czy gdziekolwiek indziej. Rzeczywiście poleciłem komputerowi, by skasował jakiś zapis w swoim programie, ale wbrew temu, co mi zarzucacie, nie znałem jego treści. Zostałem namówiony. A poza tym przysięgam na wszystkie najświętsze świętości, że nie mam względem was w ogóle żadnych zamiarów. Ani przyjacielskich, ani wrogich.

Chwilę panowała cisza.

— Dobrze — odezwał się wreszcie znowu środkowy. — Jest pan przybyszem z kosmosu i tylko dlatego potraktujemy pana wyrozumiale. Nie chcemy narażać się na ewentualną interwencję pańskich ziomków, w razie jakiegoś… wypadku — wstał. — Przed chwilą przeszedł pan terapię rozluźniającą, którą stosujemy wobec wszystkich, hm, interesantów. Teraz zostanie pan poddany egzaminowi — oświadczył kategorycznym tonem. — Musimy sprawdzić, czy istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, byśmy mogli zawierzyć pańskim słowom — nie od razu połapałem się, o co mu chodzi. Doprawdy, jak na oficjalnego przedstawiciela idei harmonii i piękna wysławiał się wręcz katastrofalnie. — Jeśli wynik wypadnie pozytywnie — ciągnął w tym samym stylu — odbierzemy od pana przyrzeczenie, że nigdy pan tu więcej nie przyleci. Wtedy będzie pan mógł wrócić do siebie.

— Jestem gotowy — powiedział ktoś za moimi plecami. Poznałem głos mojego Złotego. A kiedy się odwróciłem, poznałem również jego twarz. Nie wiem po czym, ale poznałem.

Widać mimo wszystko nie było to niemożliwe.

— Wyprowadzić!

— Do widzenia — obdarowałem ich na pożegnanie uśmiechem, mającym świadczyć o niesłychanie bliskiej więzi duchowej między nami.

Prowadzony przez przyjaciela szpicla zszedłem spiralnymi schodami w dół, do małego, okrągłego przedsionka z otwartymi drzwiami, za którymi widniała wolna, słoneczna przestrzeń. Na zewnątrz zatrzymałem się. Z lewej strony był gęsto zarośnięty ogród, czy nawet park. Skąd tutaj park? Przecież opuszczaliśmy właśnie wielką rotundę. Powinienem ujrzeć gładkie pole, dalej złoty parkan, a jeszcze dalej wzgórza z pierwszymi domkami. Powiedziałem to mojemu towarzyszowi.

— Bez pytań! — rzucił do komunikatora. Wyłączył go i rzekł cicho: — Z daleka nie widać. Tak jak fabryk. Idź w prawo.

Na prawo znajdowało się to, co było widać również z daleka. Rozległy, ogrodzony plac, a w perspektywie pagórki. Pomyślałem, że czeka nas kawałek drogi. Myliłem się. Czarodziejskie pudełeczko w wersji dla inspektorów kryło w sobie rzeczywiście bogate możliwości. Coś w nim nacisnął, coś przesunął, mruknął dwa niezrozumiałe słowa, po czym wziął mnie za rękę. Zrobiłem jeszcze jeden krok, poczułem znane mi już mrowienie, które przebiegło moje ciało od stóp do włosów i ułamek sekundy później znowu oglądałem świat od spodu. Znowu pędziłem przez kolorowe kryształy. Zdążyłem jednak uświadomić sobie, że Złoty wezwał swój latający dzwon wprost pod boczne drzwi Centrum, przez które tak szczęśliwie wydostaliśmy się na wolność.


— Bardzo pana przepraszam — powiedziała niepewnie Helena, zerkając w stronę wejścia do pawilonu. — Najpierw muszę tam zajrzeć sama. Wrócę po pana dosłownie za minutę…

Zacząłem się z nią przekomarzać. Mówiłem, że minuta bez niej to wieczność, pytałem, czemu nie uprzedziła ich telefonicznie, skoro musieli odpowiednio przygotować się na moje przyjęcie, wreszcie postawiłem warunek: niech zwróci się do mnie po imieniu. Wykrztusiła: Marku… więc roześmiałem się, powiedziałem: idź, kochanie, idź — a kiedy zniknęła za drzwiami, zszedłem ze ścieżki na trawnik. Oparłem się plecami o drzewo i ukryty w miłym chłodzie patrzyłem na park, krzewy i kwiaty. O czymś sobie leniwie myślałem. Nagle obok mnie zmaterializowała się jakaś postać. Ujrzałem złotą Adonisofrodytę i natychmiast przeniosłem się do bieżącej rzeczywistości.

— Miało być dokładnie w tym samym momencie — burknąłem. — Nie później, ale i nie wcześniej. Nie jesteś znowu aż takim wirtuozem struktury zakrzywionej przestrzeni, jak ci się zdaje.

— Nie popełniłem błędu — odrzekł. — Przesunięcie miało charakter podgeonicznego kolapsu i powstało z powodu przemieszczenia pojazdu. Gdyby został tam, gdzie wylądowaliśmy…

— Załóżmy, że rozumiem — spojrzałem na niego lekko zdziwiony, bo ni stąd ni zowąd schował się za pień drzewa. — Ale to cię nie usprawiedliwia. Pisarz nazwiskiem Wells, który żył dwieście lat temu i który nie miał pojęcia o geonice, przedstawił identyczne przesunięcie, tyle że nieodwracalne w skutkach, przynajmniej dla bezpośrednio zainteresowanego. Coś takiego groziło i mnie. Czy wiesz, na co byś mnie naraził, gdybym wrócił nie wcześniej, a później i nie zastał już pewnej ślicznej dziewczyny? Byłaby to kompletna klęska.

— Sądzę, że i z takiej opresji wyszedłbyś obronną ręką — powiedział z powagą. — A jeśli chodzi o pisarzy i artystów, którzy potrafili logicznie myśleć, to urzeczywistnianie się ich wizji jest zjawiskiem normalnym i naturalnym, jak określony kierunek ewolucji w określonych warunkach. Chyba się teraz pożegnamy, co?

— Poczekaj — zatrzymałem go. Drzwi pawilonu wciąż jeszcze były zamknięte. — Czy nic ci nie zrobią za to, że mnie puściłeś?

— Powiem, że pojazd, którym przybyłeś, przypadkiem stał akurat tam, gdzie miał się odbyć egzamin. Wsiadłeś i odleciałeś. Rozpłynąłeś się. Uwierzą mi, możesz być pewny.

— Jak na szlachetnego buntownika, walczącego o świetlaną przyszłość twoich bliźnich, łżesz zastanawiająco dobrze. Rzekłbym, odrobinę za dobrze.

— Muszę… Człowieku.

Pokiwałem głową.

— Riposta byłaby celna, gdyby nie to: „muszę”. Pobrzmiewa w nim nutka chorobliwej przesady. Masz obsesję śmierci. To niewątpliwie smutne, ale zarazem, daruj mi, trochę banalne.

— Czy istnieje coś bardziej banalnego niż nekrologi? — odpowiedział pytaniem. — Poświęcasz im mniej więcej tyle uwagi, co reklamom kosmetyków. Aż nagle widzisz ten, który sam ułożyłeś poprzedniego dnia. Wzruszysz ramionami i pomyślisz: banał.

— Właśnie — mruknąłem. — Kraczesz i kraczesz. Wybacz — zmieniłem ton. — Stale zapominam, że jesteś ode mnie o tyle starszy i że powinienem się do ciebie zwracać z szacunkiem, należnym siwym włosom, nawet, jeśli są złote. A propos, właśnie przyszło mi coś do głowy. Wspomniałeś mimochodem, że nie wtrącasz się tutaj w żadne nasze sprawy, które nie mają bezpośredniego związku z twoim światem i tym, co pragniesz dla niego zrobić. Z tego wynika, że w pewne sprawy jednak się wtrącasz. Z całkowicie dla mnie irracjonalnych powodów akurat ja, we własnej, jakże skromnej osobie, jestem jedną z takich spraw…

— Jedyną… — przerwał.

— Tym gorzej. Czy zatem w trosce o swoje interesy, przypadkiem sam, lub za czyimś pośrednictwem, nie poczęstowałeś i mnie tą magiczną substancją, która tak cudownie wiąże tkankę i przywraca młodość? Może jestem jeszcze starszy niż ty i ten twój przyjaciel inżynier, przypominający wyliniałego lwa?

— Owszem — rzekł sucho. — Przeszedłeś tego rodzaju kurację. Za czyimś, jak się wyraziłeś, pośrednictwem. Ale i bez niej mógłbym być twoim dziadkiem… gdybym pochodził stąd. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

— Przepraszam za lwa — wycofałem się. — Co chcę wiedzieć? — powtórzyłem z ociąganiem. — Och, najwyżej parę drobiazgów — rzuciłem zdawkowym tonem. — Na przykład te twoje napomknięcia, dotyczące naszych dawnych wspólnych przygód. Tam coś kiedyś w twojej obecności doradzałem, gdzie indziej zmieniałem programy. I tak od bez mała dwudziestu lat?

— Byłem tu, kiedy pierwszy raz przechodziłeś przez pawilony tego instytutu — powiedział. — Szukałem ratunku w całym dostępnym nam zamieszkanym kosmosie. Odebrałem impuls. Jeszcze bardzo słaby, ale zwiastujący pojawienie się szansy. Ten impuls wysłałeś ty. Twój mózg, po wstępnych, nader niedoskonałych zabiegach, dokonanych przez tutejszego naukowca, doktora Iwo. Czyżbym ci o tym nie wspominał? Potem wziąłem cię ze sobą. Stworzyłeś plan. Ludzie mieli emigrować na planety naszego układu, stacje satelitarne, do baz produkcyjnych, bądź gdziekolwiek, byle w kosmos. Coraz więcej ludzi. W końcu byłoby ich wystarczająco dużo, żeby się porozumieć, zjednoczyć i jednym atakiem rozbić tę skorupę, w której tkwimy, tocząc się wraz z nią ku nieuchronnej zagładzie. Przyjąłem ten plan… i przyjęli go również moi przyjaciele, ponieważ pochodził od ciebie. Uczyniliśmy to nie bez pewnych wątpliwości i obaw. Oczekiwaliśmy przecież od ciebie czegoś innego. Oddziaływania. Wyłącznie oddziaływania. Niestety, jak na razie, spotkał nas zawód. Zresztą nie tylko nas…

Drzwi pawilonu otworzyły się i na ścieżkę wybiegła Helena.

— Do widzenia — rzekł Złoty.

— Uhm — mruknąłem. Do widzenia? Dlaczego nie. Ale tutaj i tylko tutaj. Tymczasem to jego jak na razie” otwiera pole do niejasnych domysłów, które lepiej, by pozostały niejasnymi.

Odbiłem się plecami od pnia drzewa i wyszedłem z cienia na słońce.

Загрузка...