XXI. Alfa dwa. Omega jeden. Alfa trzy

Wróciłem zły. Co tam zły, wściekły. Kipiałem jak wulkan przed eksplozją. Czułem, że mam napęczniały kark, przekrwione, zwężone oczy, zimne policzki i zaciśnięte wargi. Na wysokości piersi trzymałem pięści z pobielałymi nadgarstkami. Byłem spięty i patrzyłem nienawistnie na pawilon, do którego drogę zagradzała mi smukła postać Heleny. Coś na dole dobrze musiało dać mi się we znaki.

Pewnie wreszcie trafiłem na właściwy ślad.

Ochłonąłem błyskawicznie, ale echo wewnętrznego drżenia jeszcze przez dłuższą chwilę wibrowało we mnie, jakbym cały był żywym kamertonem. Oczywiście Helena zdążyła się obudzić, sprawdzić że wyszedłem i że nie ma mnie również w pawilonie. Domyśliła się, co zaszło i teraz czekała na ścieżce. Ciekawe, co by było, gdyby stanęła dokładnie w tym punkcie, w którym zniknąłem. Czy wracając wyrzuciłbym ją w górę jak pocisk wystrzelony spod ziemi?

Nie uśmiechnąłem się do niej. Odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie. Parę metrów od drogi rosły tam drzewiaste hortensje, uginające się pod ogromnymi kwiatostanami. Musiałem je mijać, ale nie zwróciłem na nie uwagi. Za to teraz zauważyłem za nimi coś złotego, co świeciło jakby słońce odbijało się we fryzjerskim szyldzie na zabytkowej, staromiejskiej kamieniczce. Na moment skryło się za gałęzią hortensji. Ale to nie gałąź się poruszyła. Powietrze leżało cicho jak zastygłe jezioro. Liście na drzewach z powodzeniem mogły być wykonane z zielonego szkła. Wydawało się niepodobieństwem, że istnieje coś takiego jak wiatr.

Ruszyłem w kierunku tych hortensji. Zaraz za pierwszą z nich zobaczyłem Złotego. Stał i patrzył na mnie wyczekująco. Z tyłu dobiegł przytłumiony głos Heleny. Zawołała raz, krótko, i na tym poprzestała. Wzruszyłem ramionami. Złoty był już blisko. Jakiś dziwny, nikły uśmieszek rozjaśnił na mgnienie tę jego twarz, jakby rzeźbioną przez Fidiasza w religijnym transie na szczycie Olimpu, gdzie nigdy nie był, bo bogowie przychodzili do niego, nie on do nich. Chyba nie myśleli, że dam się znowu namówić na potajemne podróże, konszachty z podstarzałym lwem i pływanie po Zatoce Kadyksu, by zaraz potem otrzymać skierowanie na egzamin.

Nie, nie myślał. Jednakże miał swoje sposoby. Przeszedłem jeszcze dwa kroki i w tej samej chwili on dał susa w moją stronę. Poczułem charakterystyczne mrowienie i w następnym ułamku sekundy już otaczały mnie baśniowe kryształy, wykonane z wieczności. Czy nieskończoności. W każdym razie mogłem sobie przypomnieć, jak wygląda wszechświat od spodu.

Ustawił swój niewidzialny pojazd na drodze, którą musiałem przebyć, idąc do niego od ścieżki. Sam czekał jakieś dwa metry za nim. Taki mały, koleżeński podstęp, jak to między inspektorami. Nazywając rzecz po imieniu, pułapka. Nic mnie nie upoważnia do robienia mu wyrzutów. Dobrowolnie poleciałem w tę pułapkę z wyciągniętymi rękami, jak tylko zobaczyłem kawałek złota. No to mam, czego chciałem.

Skończyły się kryształy i kończyła się podróż. Szybowałem wewnątrz szklanego dzwonu spokojnie i wygodnie jak na czarodziejskim dywanie. Pode mną przesuwały się bezkonturowe wzgórza z domkami podobnymi do abażurów.

— Przepraszam — odezwał się Złoty. Odpowiedziałem prychnięciem. Na co jeszcze liczył, porywając mnie i przywożąc tutaj, żebym ponownie przyjrzał się mieszkańcom jego świata, oraz, co miało być ważniejsze, żeby ci mieszkańcy przyjrzeli się mnie? Czyżby wciąż widział we mnie rąbek szansy? Nie mógł być aż tak głupi. Zresztą, diabli go wiedzą. Strach sprawia, że głupieje nawet pierwszy radca ministerstwa inteligencji, kiedy go wygryzą ze stołka. A on się bał. Wyczuwałem w nim ten lęk, jak wyczuwa się ciśnienie wewnątrz zamkniętego kotła. Poprzednio nie wyglądał na przerażonego. Wyglądał smutnie. Ale ten smutek już wtedy mieścił w sobie strach, który przekroczył granice nadziei.

Coś mi się roi. Gdyby tak było, znajdowałbym się teraz gdzie indziej.

A może nie.

Po lewej stronie, tuż pod widnokręgiem, dostrzegłem skrawek płaskiego pola i maleńką z tej odległości rotundę. Centrum. Na szczęście dzisiaj lecieliśmy w przeciwnym kierunku. Wzgórza w dole rozstąpiły się. Ujrzałem rozległy obszar porośnięty drzewami, z ukrytymi wśród nich pojedynczymi budynkami. Międzygwiezdny dzwon zaczął się zniżać.

— Sanatorium — wyjaśnił mój towarzysz. Spojrzałem na niego. Nie patrzył w dół, tylko przed siebie. W następnej chwili raptem złapał mnie za ucho. Nie zareagowałem. Nic już nie było w stanie mnie zdziwić. Jednak on przypiął mi jedynie złoty klips, ten sam, który nosiłem tu uprzednio. Albo taki sam. Znowu będę mógł sobie pogadać. Akurat w sanatorium? Chociaż, czy to nie wszystko jedno.

Wylądowaliśmy na trawniku, pod ostowatym drzewem, posiadającym aż siedem pni. Po złotawych ścieżkach tu i ówdzie snuli się nieliczni Złoci. Samotni, zamyśleni. Widocznie mamy właśnie porę przechadzki.

Dzwon zniknął natychmiast po dotknięciu ziemi. Jego pilot skinął na mnie.

— Chodź.

Zeszliśmy z trawnika na dróżkę, której nawierzchnia uginała się pod stopami jak mech. Po chwili minęliśmy pierwszego spacerowicza. Na mój widok przystanął. Jakiś czas przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem młodej, pięknej twarzy. Następnie powolutku pokręcił głową i niespiesznie ruszył w dalszą drogę ku swemu przeznaczeniu.

— Czy to był więzień? — spytałem, kiedy oddaliliśmy się od niego na wystarczającą odległość. — Przepraszam, chciałem powiedzieć: kuracjusz?

— Owszem. Tam pójdziemy — mój towarzysz wskazał kępę drzew na uboczu. Nie prowadziła do nich żadna z poduszkowatych ścieżek. Trzeba było iść na przełaj przez trawnik.

— Co tam jest?

— Sanatoria są pod specjalnym nadzorem — powiedział. — Nie tylko medycznym. Wy mawiacie, że najciemniej bywa pod latarnią. Wykorzystaliśmy to. Pod nosem władzy urządziliśmy nielegalną szkołę techniczną. Jest tutaj zupełnie bezpieczna. Zresztą, sam nam to doradziłeś.

Nie dotarliśmy do tej szkoły. Ani teraz, ani nigdy. Stało się coś potwornego.

Jakby Ziemia wraz z atmosferą pękła na dwoje. Było to uczucie najzupełniej inne niż to, którego doznawałem znikając na dole. Traciłem przytomność stopniowo, przeskakując z jednego obszaru ciemności w drugi, coraz mroczniejszy, targany coraz okropniejszym strachem i bólem. Trzaskało już wszystko, nie tylko ten jeden świat i nie tylko na dwoje. Kruszyły się i waliły struktury czasoprzestrzeni. Trwało to nieznośnie długo. Ból przeszywał całe moje ciało, w czaszce wybuchały mi czarne gwiazdy. Ostatnim przebłyskiem świadomości dostrzegłem, że z moim Złotym dzieje się coś podobnego. Nagle zapanował spokój. Wszechświat, świat i Ziemia znowu stanowiły jedność.

— Zostanie pan poddany egzaminowi — usłyszałem słowa, wypowiedziane oficjalnym tonem. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że znajduję się w okrągłej sali z okrągłymi oknami i z okrągłym otworem w podłodze, przez który spiralne schody prowadziły gdzieś niżej. Za okrągłym stołem naprzeciw mnie siedziało pięciu Złotych. Ten, który zajmował środkowe miejsce, mówił: — Musimy sprawdzić, czy istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, byśmy mogli zawierzyć pańskim słowom. Jeśli wynik wypadnie pozytywnie odbierzemy od pana przyrzeczenie, że pan tu więcej nie przyleci. Wtedy będzie pan mógł wrócić do siebie.

Przypomniałem sobie tę scenę i te słowa w ułamku sekundy. Odbyłem daleką drogę w czasie. Ale nie tak jak wtedy, gdy za wcześnie wylądowałem w zacisznym parku instytutu. Tym razem dla mnie czas, który upłynął od mojej bytności w tej sali istniał nadal. Przeżyłem go i nosiłem w sobie. Coś stało się nie ze mną, lecz z nami.

Wiedziałem doskonale, co zaraz nastąpi. Za moimi plecami odezwie się mój Złoty. Uratuje mnie i odwiezie na Ziemię.

Jednak za moimi plecami nikt się nie odezwał. Środkowy rzucił: — Wyprowadzić.

Rozkaz padł w próżnię. Sam przemierzyłem salę i zszedłem schodkami w dół, do małego przedsionka z drzwiami, otwartymi na słoneczną przestrzeń. Na lewo rozciągał się ten jakiś ogród, zasłonięty ścianą wysokich krzaków. Na prawo pole, zamknięte złotym ogrodzeniem. Powinienem pójść przez to pole do znajomego wąwozu… ale jak mam to zrobić? Wtedy nigdzie nie poszedłem. Latający kielich przybył potajemnie tutaj, żeby nas zabrać. Teraz jest w sanatorium, może na drugiej półkuli? Zresztą, czy teraz? Licho wie.

— Prędko, prędko! — zabrzmiał raptem głos mojego Złotego. Z powietrza wychyliła się ku mnie pozbawiona ramienia dłoń. Skoczyłem w jej stronę, złapałem ją, a kiedy mnie pociągnęła, poddałem się jej ruchowi. Zrozumiałem, że latający dzwon mimo wszystko znowu pojawił się w porę, znowu z tym jednym jedynym człowiekiem, który na tej Ziemi mógł mi przyjść z pomocą. W nagłym przebłysku olśnienia pojąłem również, jak śmieszne były moje obawy sprzed paru sekund. Przecież od chwili, gdy pierwszy raz zostałem skierowany na egzamin, tu, dla nich, nic się nie zmieniło. Nie mogło się zmienić, w nie istniejącym czasie.

No tak, nie mogło, ale się zmieniło. Tamtego dnia nie opuszczałem okrągłej sali samotnie. A mój przyjaciel inspektor nie ukrywał się wewnątrz niewidzialnego kielicha. Z tego by wynikało, że czas przemknął do tyłu jedynie nad głowami przedstawicieli miejscowego Centrum. Albo wszystkich mieszkańców Alfy, poza jednym, tym, który w tej chwili trzyma mnie za rękę. A z tego znowu wynikało niezbicie, że nadal nic nie rozumiem. Jak to właściwie jest z tymi powrotami, nie w czasie, lecz czasu? Na razie nie mogłem o to spytać mojego towarzysza. Musiałem patrzeć na kryształy, i przelatujące i nieruchome, i realne i bardziej ułudne niż fatamorgana oglądana we śnie. Dopiero kiedy zniknęły i kiedy obok mnie zaczęła się rysować złota postać, zawołałem:

— Co to było?

— Nie jestem pewny — odrzekł zdławionym głosem. — Chyba wyczerpują się kombinacje zmian w strukturze przestrzeni. Istnieją granice… — urwał. — Powiedzmy, że nastąpiła awaria… sądzę, że to właściwe określenie. Awaria… A skąd w ogóle wiesz, że to było? — spytał nagle. Powoli smutek ponownie zaczynał brać w nim górę nad strachem. Ogromny, bezdenny smutek, spokojny jak Pacyfik sto metrów nad dnem Rowu Mariańskiego. — Skąd wiesz, czy relatywnie, słowa relatywnie używam w rozumieniu twoich współziomków, właśnie w tym momencie wasza planeta nie wyłania się z płomieni? Może nic nie było… od tysięcy wieków? Od milionów lat, poprzedzających dzień, w którym ty, jak ci się zdawało, pierwszy raz stanąłeś na tym lądzie? A może niczego nie było od tak dawna, ale mimo to jest — i da się na nowo powołać do istnienia?

— Bardzo interesujące — mruknąłem. — Zdaje się, że już kiedyś przebąkiwałeś coś w tym sensie. Osobiście wolałbym jednak, by to, czego nie ma, nie rozłupywało mi głowy i nie rozdzierało mnie na sztuki, jak niegdyś ci, którzy byli, postępowali z tymi, którzy też byli, lecz nie przypadli im do gustu. A to co znowu?! — wrzasnąłem, zerknąwszy wreszcie na panoramę pod przeźroczystym dnem pojazdu. — Tego naprawdę nie ma! Kysz? Kysz! Zabierz to natychmiast!

Szklany kielich leciał, jak zwykle przed lądowaniem, powoli i bez wstrząsów nad najzupełniej mi nie znanym globem. To znaczy, z tak niewielkiej wysokości nie był to już glob, po prostu krajobraz. Ale obcy. Całkiem obcy, choć dla przybysza z mojej Ziemi mniej inny niż Alfa czy Beta.

— Uspokój się — usłyszałem smutny głos. — Nie mogliśmy udać się bezpośrednio do ciebie. Przesunięcie z miejsca lądowania było zbyt duże. Wróciłbyś całe lata wcześniej lub później. Należałoby przeprogramować aparaturę pojazdu. Nie zdążyłem. Zostałem zaskoczony.

— Uspokoiłeś mnie jak Kalchas Ifigenię w Aulidzie — warknąłem. — Gorzej, że widzę Agamemnona, ale nie widzę Artemidy. Przecież jeśli już na Alfie to przesunięcie było za duże, to gdy wystartujemy stąd, wyląduję nie tyle w Taurydzie, co w jaskini wśród zacnej bandy neandertalczyków. Albo przeciwnie, na minutkę przez wybuchem Słońca. Jeżeli jeszcze raz zobaczę w krzakach coś złotego…

— Zostaw — powiedział takim tonem, że natychmiast umilkłem. — Zostaw… — powtórzył. Poczułem skurcz w gardle. Co jest, u licha. Odetchnąłem głęboko. Powietrze było czyste, świeże i ładnie pachniało. — Zanim odlecimy z powrotem do ciebie, wrócimy tam, gdzie zatrzymaliśmy się na mojej Ziemi — ciągnął. — Nie możemy zrobić tego od razu. Szczelina w strukturze… — zawiesił głos i też głęboko wciągnął powietrze, ale jemu jego zapach najwyraźniej nie sprawił przyjemności. — Krótko mówiąc — podjął — musimy przeczekać kryzys w neutralnym miejscu — nieznacznym gestem dotknął swojego inspektorskiego komunikatora. — Na pewno wkrótce odbiorę sygnał, świadczący, że wszystko… — robił coraz częstsze przerwy. — No, że pęknięcie zniknęło i nie ma już niebezpieczeństwa — zakończył.

— Ta planeta — ochłonął i zaczął mówić normalnym tonem — świetnie się do tego nadaje. Jest stosunkowo blisko, a przybyszom z kosmosu absolutnie nic tutaj nie grozi.

Przyjrzałem mu się. Nie okłamywał mnie. Ochłonąłem i ja.

— Co to za planeta? — spytałem. Wykonał nieokreślony ruch głową.

— Nasi astronauci odwiedzali ją… kiedyś. Dla mnie jest ona punktem orientacyjnym, a bywa i hotelem — dodał zagadkowo. — Po prostu, planeta.

— Gamma — mruknąłem. Od momentu tej przedziwnej awarii na trawniku w sanatorium przeszedłem jakieś nieuchwytne przeobrażenie. Jeszcze nie wiedziałem, że na trwałe. Na razie odzyskałem dobry humor i spojrzałem na widok pod moimi stopami oczami turysty, zwiedzającego nie znaną mu dotąd dzielnicę Miasta.

— Proszę? — nie dosłyszał. Wyjaśniłem mu, dlaczego jego Ziemię nazywam Alfą, Ziemię Stalowego Betą, a teraz, znalazłszy się na trzeciej, powiedziałem: Gamma.

— A na czym kończy się ten alfabet? — zagadnął.

— Ostatnia litera brzmi: omega.

— Ostatnia — powtórzył szczególnym tonem. — Wiesz, sądzę, że nie zobaczysz już więcej światów, na których rozwinęła się cywilizacja. Proponowałbym zatem, żebyś ten tutaj nazywał raczej Omegą. Istnieje jeszcze inny powód. Mniej… subiektywny.

Mniej subiektywne powody absolutnie mnie nie obchodziły. Ostatnia? Proszę bardzo.

— Niech będzie Omega — zgodziłem się. Następnie, już zupełnie pojednany z rzeczywistością, zacząłem rozglądać się po rozpostartym w dole pejzażu.

Był to pejzaż pędzla dwudziestowiecznego malarza realisty, ale nie realisty krytycznego, stworzony w szczęśliwym dla niego dniu. Wszystko zdawało mu się czyste, proste i łatwe. Rano dostał order, wieczorem wraz z młodą żoną miał wyjechać do leśniczówki nad jeziorem, a przed obiadem rozstawił jeszcze sztalugi w najwyższym punkcie powstającego nowego osiedla. Przepełniała go niezachwiana wiara w świetlistą przyszłość człowieka, wykuwaną przez niego samego, poprzez pracowite i sensowne ociosywanie bezsensownej bryły natury. Nie żałował farb. Używał głównie pastelowych, lecz gdzie należało, stosował również te mocne, jak atrament lub krew. Ponieważ był realistą, nie tylko jako artysta, musiał się bardzo zdziwić, kiedy przyszedł siwobrody duch, chuchnął, i nagle dwuwymiarowy świat na płótnie zyskał najpierw trzeci wymiar, a następnie czwarty, czyli ożył. Ruszyły maszyny, mrowie ludzi o krzepkich ramionach i pogodnych twarzach rzuciło się do roboty, ramy obrazu zniknęły za widnokręgiem, błękitnym niebem popłynęły jasne obłoki, kojące cienie na przemian zakrywały i odkrywały fragmenty powstających konstrukcji. Na tym kończyło się podobieństwo. Dwudziestowieczny realista nie namalowałby ani superfunkcjonalnych pojazdów, poruszających się nad ziemią w idealnym porządku, jakby po niewidzialnych torach, ani kolorowych automatów i centrali informatycznych, obsługiwanych przez schludnych, zadowolonych fachowców. Nawet gdyby miał wystarczająco płodną fantazję, nie starczyłoby mu odwagi.

Jak okiem sięgnąć, planeta była jednym nie kończącym się placem budowy. Spomiędzy istniejących gmachów i domów wyłaniały się wyższe, jeszcze nie gotowe, oplecione spiralnymi rusztowaniami, podobnymi do delikatnych sprężyn. Na wolnych parcelach przygotowywano fundamenty. Budowle stały luźno o tyle, że nie łączyły się pod wspólnym dachem, jak na Becie. Ale nie pozostawiały więcej otwartej przestrzeni niż tego wymagały względy natury technicznej oraz wymogi proporcji. Pod ukończonymi gmachami, na malutkich skwerach, bawiły się dzieci. Widziałem również kobiety. Uliczkami chodzili ludzie. Jednak przytłaczająca większość z nich była w taki czy inny sposób zajęta przy pracach budowlanych.

Lecieliśmy i lecieliśmy, spod horyzontu wyłaniały się kolejne obszary, a obraz pozostawał nie zmieniony. Architekturę mieli piękną, ale nade wszystko osobliwą. Pokrywali swój glob katedrami. Mniejszymi, większymi i ogromnymi, umieszczanymi na różnych planach geometrycznych, różnie sklepionymi, z różnymi frontonami i niejednakowo rozmieszczonymi strzelistymi wieżami. Niemniej zawsze były to katedry. Nawet w wypadku zupełnie małych willi, których zresztą znajdowało się tu bardzo niewiele, i które wyglądały na starsze od sąsiadujących z nimi olbrzymów. Katedry mają w sobie coś nieuchwytnie wzniosłego, co wyróżnia je spośród wszystkich budowli, nie wyłączając świątyń.

Pod nami wolno przesunęło się duże jezioro albo niewielkie, śródlądowe morze. Na jego szmaragdowobłękitną powierzchnię wybiegały z brzegów długie i szerokie pomosty, także pełne rusztowań, maszyn i obsługujących je ludzi. Po przeciwnej stronie znowu płaska równina, stanowiąca dalszy ciąg miasta. Nie było gór. Nie było bodaj najłagodniejszych wzniesień, podobnych do alfiańskich. Ani lasów, ani nawet pojedynczych drzew.

Zabudowali każdy skrawek swojej Ziemi.

Wreszcie Złoty wylądował. Osadził dzwon na skraju parceli, na którą bezszelestne ciężarówki dopiero zwoziły prefabrykaty i części konstrukcji. Na prawo, w luce między czterema gmachami, przypominającymi oglądaną z czterech różnych stron katolicką katedrę w Casablance, lub inne dzieło Niemayera, gromadka dzieci wesoło bawiła się piłką. Za nami znajdowało się wzorowo uporządkowane składowisko materiałów. Na wprost jedna, druga, trzecia budowa. Wszystkie dopiero rozpoczęte. Na lewo sąsiednia wolna parcela, a dalej już wieże, wieże, wieże.

Kiedy wyszliśmy z niewidzialnego pojazdu, ukazując się oczom ludzi, pracujących w najbliższej okolicy, kilka osób natychmiast ruszyło w naszą stronę.

— Na pewno nie będzie awantury? — spytałem mojego towarzysza.

— Ależ skąd — odpowiedział. — To życzliwa cywilizacja. I bardzo wysoko rozwinięta. Dla przykładu: tu nie potrzebujesz tłumacza. Jeśli tylko dźwięki posiadają cząsteczki znaczeniowe, oni je zrozumieją. Rozumieli nawet swoje zwierzęta… dopóki te tutaj istniały.

— Nie mają zwierząt? — mruknąłem mimo woli. Śmieszne pytanie. Gdzież miałyby żyć.

Ci, którzy się nami zainteresowali podeszli i przystanęli w odległości mniej więcej czterech metrów. Gdybym ich spotkał w instytucie, nigdy nie wpadłoby mi do głowy, że oglądam istoty z gwiazd. Najnormalniejsi ludzie. No, może jak na najnormalniejszych ludzi patrzyli na nas nieco zbyt przyjacielsko. Ale poza tym w niczym się od nas nie różnili. Od nas, to znaczy od mieszkańców mojej Ziemi. Nie Złotego.

Nosili coś w rodzaju lekkich kombinezonów o rozmaitych barwach. Mieli owalne lub pociągłe miłe, męskie twarze i włosy od jasnoblond po kruczoczarne. Jedno było u nich wspólne. Wszyscy się uśmiechali.

Odwzajemniłem ten uśmiech, obiegłem ich wzrokiem i powiedziałem: dzień dobry. Miałem kolosalną wprawę w mówieniu „dzień dobry” mieszkańcom planet pod różnokolorowymi słońcami. Choć akurat tutejsze słońce było całkiem zwyczajne. Może jedynie nieco jaśniejsze niż nasze.

Jeden z tubylców, sympatycznie wyglądający szatyn, o pół głowy wyższy od pozostałych, powiedział coś, czego nie zrozumiałem. W jego oczach odmalowało się pytanie. Spojrzałem z głupią miną na Złotego. Zrobił uspokajający gest i rzekł, wskazując mnie podbródkiem:

— On jest tutaj pierwszy raz — używał tłumacza, ale nie zmienił jego programu. Mówił moim językiem.

— Przepraszam — powiedział natychmiast szatyn, także w języku, którym posługiwałem się do dziecka. — Przepraszam — powtórzył. — Dzień dobry. — Teraz na moment włączyli się również pozostali. — Dzień dobry, dzień dobry — pozdrowiło nas parę głosów. — Dzień dobry, dzień dobry — to byłem ja. — Do widzenia, do widzenia — znowu oni. Przylecieliśmy skądś z kosmosu? To dobrze. Wypadało nas przywitać, co uczynili. Teraz obchodziliśmy ich już tyle, co zeszłoroczny śnieg. — Przepraszamy, życzymy miłego pobytu — wszyscy jak jeden obdarzyli mnie i Złotego przychylnymi, szczerymi uśmiechami, po czym odeszli na powrót do swoich zajęć. Na placu pozostał jedynie ten, który odezwał się pierwszy. — Czy przybyliście do nas w jakimś określonym celu? — spytał.

— Nie, nie — odparłem co prędzej. — Przypadkiem byliśmy w pobliżu i nie mogliśmy oprzeć się pokusie, żeby nie rzucić okiem na waszą piękną planetę — planeta rzeczywiście mi się podobała. To dziwnie jasne, a zarazem nie rażące jasnością niebo. Idealnie przeźroczyste powietrze. Porządek, jakże inny od tego, który narzucono mieszkańcom Bety. Pasjonująca architektura. Kliniczna czystość, pomimo że otaczały nas przecież maszyny budowlane i wszędzie wokół kipiała praca. Fantastyczna organizacja. Nie omieszkałem podzielić się tymi spostrzeżeniami z uprzejmym tubylcem.

— To kwestia konsekwencji — rzekł z zadowoleniem.

— Wie pan, po prostu precyzyjnie zinwentaryzowaliśmy naszą cywilizację. Nie wszystkim w kosmosie to się udało. Ale bez tego trudno wytyczyć sobie najkrótszą drogę do celu.

— Do celu? — uniosłem brwi.

— Do szczęścia — chyba był trochę zdziwiony, że musi to wyjaśniać. Tak, jakby mógł istnieć jakikolwiek inny cel. Zawstydziłem się. To znaczy, zrobiłem zawstydzoną minę.

— Do osiągnięcia doskonałego związku jednostek i społeczności ze wszystkim.

— Ma pan na myśli wszechświat — westchnąłem zazdrośnie. — Pewnie przemierzyliście go od granic do granic.

— Nigdy w życiu! — zawołał rozpromieniony. — Zbieramy, rzecz jasna, wiadomości, ale czerpiemy je wyłącznie z naturalnych źródeł. Nie trzeba stale jeździć po salach koncertowych, by poznać całą muzyczną literaturę. Wystarczy mieć dobre odbiorniki. A przecież każda cywilizacja i każdy człowiek to nic innego jak odbiorniki, które są zarazem nadajnikami. Jeśli do naturalnych predyspozycji dodamy osiągnięcia nauki… Przepraszam, ile pan zna oddziaływań? — słowo „oddziaływanie” odbiło się w moim umyśle zgrzytliwym echem, choć było oczywiste, że nie chodzi mu o takie oddziaływania, jakie marzyły się Jałowcowi.

— Podstawowych? — mruknąłem. — Cztery. No, pięć — poprawiłem się — jeśli wliczyć antygrawitację. Ale tej nie potrafimy jeszcze wykorzystywać w technice.

— Widzi pan. A my dwanaście. Niech pana to nie przeraża. Umiemy je wyselekcjonować i korzystamy z nich tak, jak z energii słońca. Wszechświat przychodzi do nas… w każdym ułamku sekundy. My mu to tylko ułatwiamy. Proszę spojrzeć na te gmachy — potoczył dłonią. — Zwrócił pan uwagę na ich kształty?

— Owszem — przytaknąłem. — Są bardzo piękne.

— Miło mi to słyszeć — rzekł. — Ale najważniejsze, że ich architektura została podporządkowana naukowej idei. Spełnia wszelkie warunki, jakie pod względem tworzyw, proporcji i form musi spełniać pomost, wiążący ludzkiego ducha z duchem kosmosu. Te budynki to ogniska syntezy, w najgłębszym i najbardziej uniwersalnym znaczeniu tego słowa. Ich kształty wkomponowują się w najpowszechniejszą budowlę, to jest we wszechświat tak, że powstaje jedność. Nie artystyczna, umowna, wizjonerska, czy magiczna, lecz absolutnie realna. Duchowa, co zawiera w sobie również więź materialną. Wie pan, my szukamy Boga, a to oznacza wiarę w jedno, niepodzielne wszystko.

Hm. Wiadomość odrobinę zaskakująca. W jakiegoś trochę podobnego Boga wierzył, zdaje się, Einstein. Nie darmo przyszły mi na myśl katedry.

Wyprostowałem się i obiegłem wzrokiem całą widoczną panoramę.

— Czy to są gmachy… — chwilę szukałem słowa — święte? — znalazłem wreszcie. — Pomniki kultu?

Jego uśmiech stał się nieco wyrozumiały.

— Mieszkamy w nich i pracujemy — powiedział. — Po prostu żyjemy. Widzi pan przecież, ile ich wznosimy. Trzeba każdej jednostce zapewnić miejsce w takim domu. Nikt nie może pozostać poza sferą tworzenia Boga.

— Hm — tym razem mruknąłem głośno. Natychmiast uprzytomniłem sobie, że moment jest jak najmniej odpowiedni do pomrukiwania i chciałem szybko naprawić gafę, a przynajmniej zrehabilitować się wygłaszając pochwalny hymn na cześć świeżo tworzonego wszystkiego, ale niespodziewanie usłyszałem cichy, serdeczny śmiech.

— Pan sobie pomyślał — mieszkaniec Omegi był autentycznie rozbawiony — że jesteśmy mistykami. W pewnym sensie to prawda. Niemniej mistycyzm… najmocniej przepraszam, czy pan wierzy w Boga? — przestał się śmiać, lecz wciąż patrzył na mnie wesoło, jak dobroduszny nauczyciel, który usłyszał od ucznia, że pratchawiec był greckim bóstwem wiatrów.

Zmieszałem się. Czy można marznąć w płonącym lesie? Czy można nie wierzyć stojąc na placu Świętego Piotra, przed brokatową zasłoną Kaaby, pod Ścianą Płaczu lub, na przykład, u stóp Gopury w Rameszwaram? Jeśli cały świat dokoła jest jedną, widzialną i dotykalną modlitwą?

— No… — uśmiechnąłem się niepewnie.

— Bo nie chciałbym pana urazić — rzekł. — Z wiadomości, jakie napływają do nas z różnych okolic kosmosu wynika, że ludzie bywają niekiedy niezwykle drażliwi na punkcie swoich religii. Uważają, że ingerowanie w samodzielny byt odwiecznego i wszechwładnego Stwórcy stanowiłoby świętokradztwo. A my wiemy — oczy miał wciąż rozradowane, ale w jego głosie zabrzmiała niezachwiana pewność — że Bóg powstał sam z siebie, wtedy, kiedy czynił świat i od razu był z nim zespolony całą swoją sprawczą istotą. Stanowił i stanowi składnik jego substancji. Szczytem naiwności jest prosić Go o cokolwiek i oczekiwać, że spełni tę prośbę, jak uczynny sąsiad. Przyroda nie ma dostępu do czasu. Jest nieobojętna, ale bezradna. Spory na temat, czy Bóg stworzył wszechświat, czy wszechświat Boga, zdarzają się i u nas, tylko że to przecież nie ma najmniejszego praktycznego znaczenia. Tak czy owak na pewnym etapie rozwoju człowiek musi odnaleźć nowego Stworzyciela, wiedząc, że od poprzedniego nie może żądać autopoprawek. To właśnie robimy.

Nie, w takiego Boga Einstein nie wierzył z całą pewnością. Odniosłem mgliste wrażenie, że chyba coś się tu z czymś nie zgadza, ale byłem jak najdalszy od zgłębiania kwestii wyższej natury. Wywnioskowałem jedynie, że te zdumiewające budowle, którymi pokrywają całą powierzchnię planety jednak mają charakter, by tak rzec, liturgiczny. No, powiedzmy, antropozoficzny. Coś w rodzaju Goetheanum Rudolfa Steinera w Dormach pod Bazyleą. Goetheanum nie posiadało wieży, ale to nieistotne. Sto lat temu dla wielu ludzi stanowiło materialną kwintesencję mądrości człowieka, polegającej na scaleniu w jedną, nierozerwalną wartość, nauki, sztuki i religii. Musiałem tam kiedyś być.

Łagodnym łukiem przeszybował nad placem szereg ciężarówek. Z boku wciąż dobiegał dyskretny śmiech dzieci. W wylocie uliczki jakaś kobieta podbiegła do chłopczyka, który zbyt daleko zapędził się za piłką. Nad strzelistymi gmachami słońce nadal przeświecało przez jasne obłoki.

— Ale częściowo ma pan rację — odezwał się ponownie mieszkaniec Omegi. — W pewnym sensie nasze budowle są również pomnikami. Z tą różnicą — ciągnął — że pomnikami unieśmiertelnia się umarłych, a te zapewniają nieśmiertelność żywym. Dlatego mówiłem o Bogu. Jedyna droga do Niego prowadzi przez najściślejsze zespolenie się ludzi z wszechświatem. Kres tej drogi oznacza wieczność. Choć, naturalnie, słowo „kres” jest tu absolutnie nie na miejscu. Boga i wszechświat trzeba tworzyć wciąż na nowo, tkwiąc w jednym i w drugim, wespół z nimi, nie z pozycji outsiderów. Chcemy przecież rozwijać się dalej. Dlatego będziemy budować wciąż więcej i lepiej. Po tych obiektach, które widzi pan u nas dzisiaj, przyjdą inne, doskonalsze.

Wreszcie jakaś Ziemia, gdzie nikt nie uważa, że ginie i zginąć musi. Wreszcie ktoś, kto nie szarpie mnie za rękaw, żebrząc o pół grosika szansy. W ogóle niczego ode mnie nie chce. Wreszcie cywilizacja bez kompleksów. Oni z pewnością nie popsują mi dobrego samopoczucia. Nie wezmą mi za złe, jeśli nie dam się nawrócić na jedynie prawdziwą wiarę w przedwieczne wszystko. Ciepły prąd optymizmu uniósł mnie i ukoił.

— Jak to się dzieje — spytałem — że wznosząc konkretną budowlę, a potem zajmując ją z rodzinami bądź w charakterze pracowni, osiągacie więź z całym wszechświatem… i z Bogiem?

— Treść kształtów — odrzekł krótko, węzłowato i jasno jak ceniony krytyk. Najwyraźniej był rad, że go o to zagadnąłem. — Kształt jest przecież elementem struktury. Czy promienie nie mają kształtu? Fale? Nadajniki? Anteny? Czy czułość anten nie zależy również od ich kształtu? Nam potrzebne były uniwersalne. Nasi architekci są astrofizykami, a ideowe szkice sporządzają im najświatlejsi matematycy. Poznaliśmy topologię boskiej przestrzeni. Zespolić się z nią strukturalnie można w niejeden sposób, ale najprościej jest posłużyć się kształtami. Czy pańscy ziomkowie znają teorię wszystkiego?

Teoria wszystkiego, czyli teoria strun. Oczywiście, że ją znamy. Dziś nikt jej nie kwestionuje, a przynajmniej nie atakuje jej z taką pasją jak sto lat temu, kiedy powstawała. Niemniej wciąż jest jedynie teorią. Zdaje się, że próbowali ją zastosować łącznościowcy, pracujący w kosmonautyce. O ile mi wiadomo, bez oszałamiających rezultatów.

— Trochę — mruknąłem z uśmiechem. Ten uśmiech określiłbym jako nieporadny. Właśnie tak. — Fundamentalnym tworzywem wszechświata są struny, prawda? Wie pan — pokiwałem głową, ubolewając nad własnym umysłowym prostactwem — ja pochodzę z bardzo zielonej cywilizacji. Według moich miar owe struny są niewyobrażalnie małe. Trzeba by ich związać aż dziesięć do trzydziestej trzeciej potęgi, by otrzymać odcinek długości jednego centymetra.

— Tak, tak! — zawołał z radością. — Związać! Użył pan słowa: związać! My właśnie, poprzez nasze budowle, te struny wiążemy! Wszystkie ze wszystkimi. To jest tak realne, jak ziemia, na której stoję. A zarazem duchowe. Nasze wieże są igłami. Zszywamy wszechświat. Równocześnie, tymi samymi igłami, whaftowujemy w jego strukturę własną świadomość, świadomość jednostkową i zbiorową. To też jest bardzo ważne. I nie ma tu sprzeczności, jak dawniej sądzono. Dziś znajdujemy się już bowiem w stadium wspólnej podmiotowości.

Miło tu i panuje klimat idealnie harmonizujący z moją realną, duchową niefrasobliwością. Mimo to nagle zapragnąłem znaleźć się jak najdalej stąd.

Patrzył na mnie z grzeczną gotowością. Nie mogę zachować się arogancko, ale dłużej nie wytrzymam. Muszę powiedzieć coś, co go zniechęci.

— Czy to prawda — zacząłem przesadnie ugrzecznionym tonem — że nie macie zwierząt? Ani roślin?

Był trochę zaskoczony łatwością, z jaką przeskoczyłem od spraw podstawowych do nieistotnych drobiazgów, lecz jeśli myślałem, że się stropi, to spotkał mnie zawód.

— Do niedawna istniały rezerwaty — rzekł. — Doszliśmy jednak do wniosku, że jest to karygodne marnowanie gruntów, które mogą służyć najwyższemu celowi. Proszę tylko nie sądzić, że nie doceniamy form życia, wykształconych w toku ewolucji przez przyrodę, nawet jeśli w grę wchodzi jedynie ciąg osobliwych przypadków. Przecież fizycznie, w potocznym rozumieniu tego słowa, pozostaniemy na tej Ziemi i od niej też, przynajmniej do pewnego etapu uduchowienia, będziemy zależni. Nie zapominamy o roli biosfery. Likwidując rezerwaty utworzyliśmy banki genów. O, tu — wskazał fundamenty na wprost mnie — powstaje kolejny, największy. Nie sądzę, by miało się to okazać niezbędne, gdyby jednak zaistniała potrzeba, możemy w każdej chwili ze zgromadzonych w tych bankach i zakonserwowanych genów odtworzyć miliony odmian zwierząt i roślin, które żyły na tym globie zanim my, rozumni, nie przekształciliśmy go w ogniwo wszechbytu. Nie jesteśmy samobójcami, proszę pana. Dopiero po wnikliwych, wszechstronnych studiach przystąpiliśmy do montowania wiecznej przyszłości. Przyszłość przecież zawsze się zaczyna i nigdy nie kończy, prawda? A zatem trzeba ją nieustannie budować. Budować, budować, budować — zabrzmiało to jak trzykrotne uderzenie spiżowego dzwonu. Jednak dzwon natychmiast ustąpił miejsca sygnaturce.

— Bardzo żałuję — rzekł zakłopotany. — Muszę wrócić do pracy. Z tego, co na początku naszej rozmowy powiedział pana przyjaciel — spojrzał prosząco na Złotego — wynika, że on już u nas bywał. W takim razie może zechciałby panu obszerniej wyjaśnić zagadnienia, o których ja zaledwie wspomniałem… zapewne nader nieudolnie. Nie mamy — znowu przeniósł wzrok na mnie — żadnych sekretów. Zmierzamy najprostszą drogą ku wszystkiemu — skinął nam głową i z uśmiechem odszedł. Nie wiedziałem, jak powinien wyglądać człowiek idący ku wszystkiemu, ale usiłowałem sobie wyobrazić, że właśnie tak. Z przykrością stwierdziłem, że wyobraźnia mi nie dopisała.

— Omega… — usłyszałem obok siebie złowróżbny pomruk.

— Omega…

Spojrzałem z ukosa na swojego towarzysza. Na szczęście nie próbuje mi niczego obszerniej wyjaśniać. Za to pomrukuje, jak zakneblowana Kassandra.

— Głupi świat, nie? — rzuciłem. — Oni chyba w ogóle nie mają inspektorów. I nikt się nie buntuje. Kompletna degrengolada.

— Nie latają — zauważył.

— No to co — wzruszyłem ramionami. — Ty latasz, Stalowy lata, ja, chcąc nie chcąc, latam z wami, i dużo z tego latania wynika. Wszędzie zawczasu układają nekrologi.

— Stalowy? — zainteresował się. Prawda, jeszcze mu nie mówiłem.

— Tak go sobie nazwałem — powiedziałem. Wpadłem do niego na chwilę. Wzięli mnie na smycz, a potem pokazywali bajki. Jednak nie posunęli się do tego, by rozłupywać mi głowę.

— Więc poznałeś już… — wzmiankę o rozłupywaniu głowy wolał pominąć.

— Owszem — uciąłem. — Czy opuścimy to miejsce, zanim zwali się tu cały wszechświat?

— Tak, naturalnie — rzekł drewnianym głosem. Przyjrzałem mu się nieco baczniej i ponownie odkryłem w jego oczach lęk. Ten sam co przedtem. Nagle zdałem sobie sprawę, że i we mnie drzemie nie do końca uciszony strach. Nie. U mnie to coś innego. Wciąż jeszcze zmętniały, poruszony osad. Pozostałość wstrząsu doznanego na Alfie. Przerażenia i bólu tak łatwo się nie zapomina. Zwłaszcza pierwszego przerażenia i pierwszego bólu. Dotąd ich przecież nie znałem. Zresztą, pamięć nie ma tu nic do rzeczy. One po prostu zostają. Różnica między moim lękiem a lękiem Złotego polega na tym, że mnie nic nie obchodzą tutejsze budowle, banki genów, religia wszystkiego, oraz to czy latają, czy nie. Natomiast jego tak. Ale i jego zjawiska zachodzące na Omedze obchodziłyby znacznie mniej, gdyby sam się nie bał. Zachowuje się jak na pogrzebie przyjaciela, zmarłego na tę samą chorobę, która dręczy i jego.

— Jeszcze minutkę — powiedział. — Zrób to, o co cię poproszę. Spróbuj sobie wyobrazić, że stoisz w jakimś punkcie wszechświata, którego fundamentalne struny już są z sobą powiązane jak nici jednej osnowy. Gdzieś, za horyzontem zdarzeń, zuchwały rozum właśnie zasiada przy instrumencie. Nie zna nut, ba, nie zna samego siebie. Musi dokonać wyboru, które struny potrącić, a którym kazać milczeć. Wsłuchaj się przez chwilę w powietrze. Słyszysz?

Znowu przesunął się przed nami rząd ciężarówek. Transport był bezgłośny, jednak maszyny wydawały mieszające się ze sobą dźwięki. Niższe, wyższe, czasami wibrujące, ale w żadnym wypadku nie hałaśliwe. To jasne, że w powietrzu unosi się ich pomruk. Mimo woli wsłuchałem się uważniej w ten ton, dziwnie harmonizujący z głosami ludzi, nawet z powściągliwym śmiechem dzieci. Nagle coś mnie uderzyło. Pod subtelnym, rozfalowanym akordem rozbrzmiewała jakby podskórna nuta, ledwie uchwytna, lecz ostrzegająca i pełna napięcia. Coś jak brzęczenie prądów w stacji przesyłowej potężnej baterii słonecznej. Zerknąłem na Złotego.

— Słyszysz? — powtórzył. Wzruszyłem ramionami.

— Ktoś w którymś z domów ma włączone radio — powiedziałem.

— Oni rozwinęli wspaniałą sztukę — potrząsnął głową. — Sferochromia, sferorama…

— To ci się, naturalnie, nie podoba. Walczysz ze sztuką, bo walczysz ze swoją władzą, która nie pozwala wam zajmować się niczym innym. Oni mają sferoramę, a ty sferofobię.

— Nie — miłosiernie przeszedł do porządku nad moim dowcipem. — To nie jest radio.

— Nie — przytaknąłem. — To jęk Ziemi, włączający się do jęku wszechświata. Czy w końcu odlecimy stąd na inną Ziemię, ponoć także jęczącą, lecz przynajmniej po cichu?

Westchnął i utkwił wzrok w swoim komunikatorze. Nie zauważyłem, że trzymał go przed sobą, w zamkniętej dłoni. Teraz wyprostował dłoń i coś powiedział. Odczekał chwilę i znowu wyrzekł dwa niezrozumiałe dla mnie słowa. Następnie schował aparat i oświadczył:

— Moglibyśmy wracać do ciebie bezpośrednio stąd. Została wprowadzona korekta. Nie mam jednak absolutnej pewności. Nie wiem… — zawahał się.

— Wracajmy jak Odyseusz, ale raz wreszcie zacznijmy wracać — burknąłem. — Gdzie jest ten nasz dzwon? — obiegłem oczami otoczenie. — A, właśnie. Jak ty do niego trafiasz? Masz jakiś specjalny wzrok? Widzisz go? — mógł widzieć. Skoro posiadał taki nadzwyczajny słuch. Muzyka sfer. Nawet mnie zaraził. Podskórna nuta, a jakże. Finał prasymfonii, allegro mortale sine ira et studio. Z godnością. Gdyby się ktoś pytał, osobiście wolę ptaki.

Ponownie westchnął, wziął mnie za rękę i delikatnie pociągnął.


Jeśli wszystko jest zbudowane ze strun, to dlaczego latając ze Złotym zawsze widzę nie struny, tylko te przeklęte kryształy? Piekło i szatani, dosyć już tego nieustannego podróżowania.


Piekło zaczęło się jednak dopiero w momencie, gdy kryształy zniknęły. Przez mgnienie zamajaczyły mi przed oczami złotawe ścieżki, trawniki i melancholijni spacerowicze. Ułamek sekundy później usłyszałem krzyk. Właściwie nie usłyszałem, zarejestrowałem go jedynie, jak świst bata przed uderzeniem. Krzyczał mój Złoty. On, zawsze cichy i opanowany. Ale zdziwić już się nie zdążyłem. Poraził mnie strach i przeszył znajomy ból. Wewnątrz mojej czaszki z potwornym trzaskiem pękło naraz co najmniej miliard strun i rozpadło się tyleż wysokopiennych katedr. Pokryła mnie czarna masa gruzu.

Przez zaciśnięte powieki ujrzałem złotawe światło. Otworzyłem oczy. W głowie kłębił mi się rój rozdrażnionych pszczół. Bartnik próbował je uwolnić, przewiercając mi świdrem skronie. Mimo to zdołałem jakoś dostrzec pięciu Złotych za okrągłym stołem. Właśnie padł rozkaz: — Wyprowadzić!

Pozbierałem się i wyszedłem. Zstępując po spiralnych schodkach zorientowałem się, że ktoś za mną idzie. W głowie wciąż mi huczało, ale ból dość szybko ustępował. Obejrzałem się. Robot. Nie ma kolegi inspektora. Nie oznacza to jednak, że puścili mnie samego. Nie tym razem.

Za drzwiami zatrzymałem się i jakiś czas mrugałem oczami, oślepiony blaskiem złotego, słonecznego dnia. Następnie znowu spojrzałem za siebie. Robot stał bez ruchu i czekał. Był zupełnie inny niż te, z którymi zawarłem znajomość podczas pierwszej wizyty na Alfie. Wyglądał jak manekin z najdroższego domu mody. Jasne. Tamte, zbuntowane, miały siedzieć w kosmosie i nie pokazywać się porządnym ludziom na oczy. Ten był ziemski. Ziemski i praworządny jak dyrektor departamentu w godzinę po nominacji.

Cisza. Mógłbym się rozedrzeć jak wrona na dachu, w styczniowy mróz. Dużo bym wskórał. Robot natychmiast zamknąłby mi gębę, a ten jeden jedyny osobnik, którego chciałbym zobaczyć i tak albo wie, gdzie jestem, tylko na razie nie może tu przylecieć, albo nie wie już nic i niczego nie może.

Awaria. Ta sama, czy inna? Jałowiec powiedziałby, że i taka i taka, a ja wyjątkowo musiałbym przyklasnąć tej jego swoistej dialektyce. Przed wizytą na Omedze mój Złoty jednak się pojawił. No i nie pilnował mnie robot.

Temu ostatniemu właśnie znudziło się czekanie. Poczułem na plecach dotyk żelaznych dłoni i usłyszałem metaliczny głos:

— Proszę.

Skierował mnie w stronę ogrodu. To znaczy, zbitej ściany zarośli, za którą miał być ogród. Z daleka ta złota zieleń jest niewidoczna, bo osłania ją jakieś pole, podobnie jak fabryki i inne miejsca, psujące niebiańską harmonię. Ale dlaczego ogród miałby się kłócić z pięknem i harmonią?

Robot sterował mną jak pojazdem gąsienicowym, dotykając na przemian to mojego lewego, to prawego barku. W ten sposób zaprowadził mnie do przecinki wystrzyżonej w gęstwinie krzaków. Była tak wąska, że zauważyłem ją dopiero z odległości pięciu kroków. Nie spodobała mi się. Nie miałem najmniejszej ochoty w nią włazić. W dodatku te krzewy z bliska okazały się tak samo kolczaste, jak tutejsze drzewa. Wszystko miłe, łagodne, zaokrąglone, a roślinność niczym zardzewiałe zasieki nad Mozą, w okolicy Verdun.

Stanąłem. Postanowiłem, że nie wejdę w tę dziurę i już. Wytrwałem w tym postanowieniu pełną sekundę. Żelazna złota łapa niedbałym gestem, posiadającym siłę perswazji dryfującego kontynentu, pchnęła mnie od przodu. Poleciałem jak fachowo wyprztyknięta pestka. Potknąłem się, przeszorowałem ramieniem po czymś przypominającym gruboziarnisty pilnik, odbiłem się po przeciwnej stronie od drugiego pilnika i wylądowałem na ziemi, dobre dziesięć metrów dalej. Wstałem, syknąłem i obejrzałem się. Robot znowu stał bez ruchu, zagradzając wejście do przecinki. Wypełniał sobą absolutnie całą szerokość przejścia.

— Proszę iść dalej — rzekł.

Spoglądałem na niego jeszcze przez chwilę, ale niezbyt długo, bo wolałem go nie irytować. W końcu nie wiedziałem, na jaką odległość potrafi wysuwać te swoje łapska. W porządku. Pójdę. On nie chce, to pójdę ja. Ktoś zawsze musi być mądrzejszy.

Odwróciłem się ponownie i powoli ruszyłem przed siebie. Z obu stron ściany, wysokości mniej więcej trzech i pół metra, proste jak płaskie sita do przesiewania fundamentalnych cząstek przestrzeni. Może te struny, o których tyle nasłuchałem się na Omedze, zdołałyby przez nie przeniknąć bez trudu. Dla zwykłych promieni słonecznych były za gęste.

Przeszedłem kilkanaście metrów. To nie był żaden ogród. Znajdowałem się w tunelu bez dachu. Miał akurat tyle szerokości, by mógł nim iść jeden, nie nazbyt gruby mężczyzna. Przy najmniejszym nieuważnym ruchu dotykałem i tak już piekącymi ramionami ostrych końców skośnie ściętych gałązek. Korytarz biegł prosto jak szyna. Nad głową niebo, beznadziejnie wysoko. Z tyłu wiadomo co. W przodzie, daleko, zbiegająca się w ciemny wykrzyknik perspektywa.

Jednakże głębokość tej perspektywy okazała się złudzeniem, spowodowanym przez leżący między ścianami cień. Po kilkunastu następnych krokach ujrzałem przed sobą koniec tunelu. Zamykał go taki sam roślinny mur, jak te, pomiędzy którymi szedłem do tej pory. Równie wysoki i nieprzebyty. Dopiero kiedy niemal dotknąłem go nosem, zobaczyłem, że to wcale nie koniec drogi. Korytarz po prostu dzielił się w tym miejscu na dwa, odbiegające od siebie pod prostymi kątami. Oba były identyczne i krótkie. Jakieś dwadzieścia metrów dalej i prawa i lewa odnoga znowu się rozwidlały, znowu równo jak pod sznurek i znowu prowadziły w nieznane, wzdłuż prostopadłych ścian.

Stanąłem. Nie dlatego, że nie wiedziałem, czy zwrócić się w prawo, czy w lewo. To znaczy dlatego także, ale myśl, że któryś kierunek jednak muszę wybrać, pojawiła się nieco później. Na razie zatrzymało mnie coś innego. Teraz, właśnie teraz, ani minutę wcześniej, uprzytomniłem sobie, co tutaj robię. Zaćmienie. Skutek drugiego szoku, bólu, strachu i utraty przytomności, przed drugim, niedoszłym lądowaniem na skraju sanatoryjnego parku. Gdyby mój umysł funkcjonował normalnie, dawno odgadłbym już, że wreszcie muszę poddać się wyrokowi, wydanemu na mnie przez alfiańskich sędziów.

Zdaję egzamin. Raz wyprowadził mnie Złoty przyjaciel. Minęło sporo czasu, po czym ten czas został skasowany, bo uderzyłem w jakąś granicę, z której cofnięto mnie z powrotem do okrągłej sali. Drugi raz wyszedłem z niej sam, ale sprzed budynku zabrał mnie zbawczy kielich. Jednak potem znowu dotarłem do tej zaklętej bariery i znowu stanąłem przed miejscowymi prominentami. Lecz teraz nie znalazł się już nikt, kto by mi pomógł. Widać czas, nawet gdy się powtarza, nie powtarza się dokładnie tak samo. Kto wie, czy nie mają trochę racji ci, którzy twierdzą, że los jest jedynie wyzwaniem.

Od wyniku tego egzaminu zależy, czy Złoci zza okrągłego stołu — pozwolą mi wrócić na Ziemię, czy też… no tak. Zaraz. Czym właściwie miałem się wykazać? Jak brzmiało to zdanie, tak fatalnie sformułowane, że mogło paść jedynie z ust kosmicznego urzędnika najwyższej rangi? „Musimy sprawdzić, czy istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, byśmy mogli zawierzyć pańskim słowom”. Potem zaraz: „wyprowadzić”. Dokąd? Oczywiście, do sali egzaminacyjnej. Tylko, że to nie miała być sala.

Nie darmo uczynili ten rzekomy ogród niewidzialnym dla swoich ziomków, spoglądających w tę stronę z łagodnych wzgórz. Lepiej, żeby nie wiedzieli. Dlatego to puste pole wokół płaskiej rotundy jest takie wielkie. Bo nie jest puste. Widać placyk z paroma stanowiskami startowymi, konstrukcjami i antenami. Dużo ciekawsze są jednak urządzenia, których nie widać. Na przykład labirynt. Właśnie ten, do którego wprowadził, czy raczej wrzucił mnie robot. Ten, w którym teraz stoję na rozdrożu tunelowatych, więziennych korytarzy.

To było drugie odkrycie. Oba przyszły równocześnie i związały się ze sobą jak dwie sylaby w słowie: amen. Amen znaczy: tak jest. Raz, dwa. Egzamin i labirynt. Egzamin w labiryncie. Labirynt jako egzamin. Samo życie. Wrzucić kogoś kopniakiem w plątaninę ślepych uliczek, zostawić go i czekać, czy znajdzie wyjście. Jeśli znajdzie, uznamy go za swego. Jeśli nie, żegnaj. Pochowamy cię tak, żeby nie było widać. Amen.

No i gdzie iść? W lewo czy w prawo?

Człowiek bliski duchowo innym ludziom, to człowiek obdarzony intuicją. Czy właśnie ona powinna mi podsunąć odpowiedź? O to chodzi? Mam dowieść, że odzywa się we mnie słodki głos wewnętrzny, który podszeptuje mi właściwy kierunek? I że umiem go słuchać?

Na moment zamknąłem oczy i próbowałem zachęcić mój głos wewnętrzny do wyrażenia swojej opinii. Nic nie powiedział. Otworzyłem oczy. Popatrzyłem w jedną stronę, popatrzyłem w drugą. Eh, strzałki! Kochane, śliczne, bezbłędnie prowadzące wytyczonymi ścieżkami! Oddałbym wszystko za jeden znak. Jedno zielone światełko na tym kretyńskim skrzyżowaniu.

Niestety. Tu nie ma strzałek. Tu mogę sobie wybrać. W lewo? W prawo?

Samo życie.

Kręcąc głową jak kibic na meczu tenisowym nagle zauważyłem coś, co powinienem był zauważyć od razu i co zauważyłbym z pewnością, gdybym nie był tak zajęty najpierw swoimi odkryciami, potem próbami nawiązywania dialogu z głosem wewnętrznym, a wreszcie nostalgicznym wspominaniem strzałek.

Po obu stronach rozwidlenia, nie w tej ścianie żywopłotu, która zamykała perspektywę pierwszego korytarza tylko w przeciwległych, mniej więcej metr za narożnikami, znajdowały się półkoliste wnęki. Umieszczono w nich jakieś niewspółmiernie wydłużone jaja, postawione sztorcem. Przyjrzałem im się kolejno. Chyba to były rzeźby. Jaja, niewiele niższe ode mnie, smukłe i nie całkiem gładkie. Tu i ówdzie miały wklęsłości lub wypukłości, które nic mi nie mówiły i z niczym się nie kojarzyły. Kilkakrotnie odbyłem drogę od jednego do drugiego i z powrotem, wpierw zaglądając poza nie, z nadzieją, że w wystrzyżonych zagłębieniach żywopłot okaże się cieńszy i możliwy do sforsowania, a następnie, gdy ta nadzieja pierzchła, ponieważ ściany również tam były nie do przebycia, aby zgłębić tajemnicę artystycznego zamysłu twórcy czy twórców jajowatych arcydzieł. Niczego, rzecz jasna, nie zgłębiłem i pięć minut później dalej stałem na środku skrzyżowania niczym pogański bożek o dwóch twarzach patrzących w dwie strony świata. I świat na lewo wciąż wyglądał identycznie jak świat na prawo.

Stałem, stałem, aż wreszcie dokonałem jeszcze jednego odkrycia. Właściwie nie było to odkrycie, a olśnienie. Przypomniałem sobie mianowicie, kim miałem być i czym miałem być. Ja na rozdrożu? Ja strapiony i bezradny wobec konieczności dokonania wyboru? Ja i rozterki?

Uśmiechnąłem się, machnąłem ręką i ruszyłem przed siebie. Szedłem lekko, swobodnie, falując podrapanymi ramionami, niby wesoły marynarz w gościnnym porcie. W pewnym momencie zacząłem sobie pogwizdywać pod nosem, jak to zwykli czynić prawdziwi mężczyźni w chwilach, gdy świat do nich należy. Daję słowo, po kilku pierwszych krokach nie pamiętałem, czy w końcu poszedłem w prawo, czy w lewo.

Dotarłem do następnego skrzyżowania. Również tu, w tylnych ścianach obu bocznych korytarzy, znajdowały się pół okrągłe wnęki z rzeźbami. Tym razem były to po dwa jaja nasadzone na siebie. Nawet nie próbowałem im się bliżej przyglądać. Skręciłem i pomaszerowałem dalej. „Dalej! — Jeśli przed skwarem na ziemi są cienie, Dla mężnego przed hańbą znajdzie się schronienie. I nie będzie mu ciasno, jeśli przy rozumie Gonić rozkosz, a zgubie wymykać się umie”. Co to takiego? Szanfara. Oczywiście, że Szanfara. No, trochę i Mickiewicz. Tego drugiego nie za wiele, bo wyjątkowo osobiście konfrontował poetycki przekład francuski ze staroarabskim oryginałem. Zresztą, nieważne. Grunt, że słowa świetnie się podkładają pod tę melodyjkę, którą sobie pogwizduję. A melodyjka bierze mi się znikąd lub jak kto woli zewsząd, bo dotąd nikt takiej nie skomponował. Fiu — fiu, fiu — fiu.

Na kolejnym rozwidleniu labiryntu zamiast zrobić zwrot w lewo bądź w prawo, zacząłem prosto przed sobą łamać gałązki w ścianie żywopłotu. Okazało się, że są bardzo twarde, ale kruche. Jednakże niemiłosiernie kłuły w palce. Wobec tego zdjąłem bluzkę, złożyłem ją we dwoje i kontynuowałem dzieło zniszczenia używając jej jako rękawiczek.

Minęło pół godziny. Właściwie naprawdę ostre były jedynie młode pędy i szpiczasto wykrojone listki. Ale one też najłatwiej dawały się kruszyć. Po godzinie cały tkwiłem już wewnątrz żywego muru, niby jakaś nieudana rzeźba, wstydliwie ukryta w gęstwinie. Przez pozostałą mi do pokonania grubość ściany przeświecało słońce. Powiedziałem sobie w duchu, że okazałem dość cierpliwości. Złapałem w dłonie rękawy bluzy, przyłożyłem pięści do oczu i pod osłoną podwójnie złożonej błękitnej materii głową naprzód runąłem przed siebie jak szarżujący nosorożec. Poszło mi nadspodziewanie gładko. Wewnątrz żywopłotu gałązki nie były przecież obcięte i nie ustawiały się jak widły w stronę zbuntowanego intruza. Wyskoczyłem z zarośli niczym pocisk i zaryłem nosem dobre dziesięć metrów od nich. Gdybym w ten sposób wypadł na jakąś następną, równoległą alejkę labiryntu, nadziałbym się na przeciwległą ścianę jak jeden z tych tak chętnie opiewanych ptaków ciernistych krzewów. Ale wypadłem nie na alejkę, tylko na otwartą przestrzeń. Przedarłem się przez boczny, zewnętrzny mur. Musiało się tak stać. Czy człowieka, który pogwizduje sobie dziarską melodyjkę do kasydy Szanfary, może spotkać coś złego?

Wstałem, cisnąłem bluzę i rozejrzałem się po panoramie pustego pola, obwiedzionego złotym ogrodzeniem. Za nim ciągnęło się rozlane po horyzont morze zaokrąglonych wzgórz. Niczego więcej nie pragnąłem zobaczyć. Przeczekam tu do zapadnięcia zmroku, a potem… mniejsza o to.

Zrzuciłem potargane spodnie, kucnąłem i poczynając od nóg zająłem się wyciąganiem tkwiących w mojej skórze koniuszków połamanych liści i pędów. Załatwiłem się już z nogami, brzuchem, torsem i właśnie przeszedłem do obojczyka, gdy usłyszałem zdyszany głos:

— Jesteś tutaj? Przepraszam. Bardzo przepraszam.

Zawsze tylko przeprasza. I zawsze poniewczasie.

— Przestań gadać i pomóż mi — mruknąłem, nie podnosząc głowy. — Niezbyt ci się śpieszyło — dodałem mimochodem, na próżno usiłując dostrzec jakąś drzazgę, która utkwiła mi pod podbródkiem. Czoło, oczy i nos miałem w porządku. Pięści oraz stosunkowo gruba warstwa materiału uchroniły je przed podrapaniem. Ale poniżej ust i pod skroniami, a także w okolicy uszu czułem dotkliwie pieczenie. Nie mówiąc już o całej reszcie ciała, poza fragmentem, dodatkowo osłoniętym slipami. Niech się tym zajmie, skoro wreszcie raczył ponownie zaszczycić mnie swoim towarzystwem. Pewnie był przekonany, że na jego widok zacznę skakać z radości. Akurat. Żyje, to przyszedł. Normalne.

Pomógł mi rzeczywiście. Delikatnie, jak najtroskliwsza pielęgniarka. Skończył i zaczął mnie oglądać, sprawdzając, czy coś nie zostało. Podniosłem się i naciągnąłem spodnie, czy raczej to, co z nich ocalało. Zrobiłem to niedorzecznie szybko. Był zdecydowanie za ładny. Ni stąd ni zowąd odniosłem idiotyczne wrażenie, że spodobałem się jakiemuś pedałowi na plaży nudystów. Bo kobietą też przecież nie był. Co to to nie. A szkoda. Z innej planety i do tego złota. Uśmiechnąłem się. Najniespodziewaniej odpowiedział mi uśmiechem. Nikłym, bladziutkim jak świt za chmurą, ale uśmiechem.

— Co ci jest? — spytałem.

— Nic — lekko potrząsnął głową. — Nic. Wiesz, jeszcze nikt w historii tego labiryntu nie opuścił go w taki sposób. Żadnemu z nas nie przyszłoby na myśl, że to w ogóle jest możliwe.

— Zdarza się — mruknąłem. — Przed Aleksandrem Macedońskim też nikomu nie wpadło do głowy, że słynny węzeł, złośliwie spleciony ponoć jeszcze przez mitycznego Gordiosa Pierwszego, można po prostu przeciąć mieczem. Ale porzućmy ten temat, bo rani on moją wrodzoną skromność. Powiedz mi lepiej, czy zachowując się tak nietypowo zdałem, czy nie zdałem?

— Raczej nie — rzekł, wciąż z tym wątłym, przylepionym uśmieszkiem.

— A co musiałbym zrobić, żeby usatysfakcjonować egzaminatorów i przekonać ich, że ja i oni jesteśmy jak syjamscy bracia?

— Pójść właściwymi korytarzami i znaleźć wyjście. Drogę powinny ci wskazać rzeźby. Są one uszeregowane w taki sposób, że obrazują ideowy rozwój spojrzenia na harmonię oraz na funkcję sztuki. Ustawiali je artyści, zachowując pewną logiczną ciągłość. Miałeś ją odczytać i tym samym udowodnić swoją wrażliwość, a także obeznanie z percepcją piękna.

— Ty byś ją, naturalnie, odczytał — burknąłem z przekąsem — wykazał się wrażliwością eolskiej harfy i od razu trafił pod łuk tryumfalny, wieńczący wyjście dla prymusów.

— Kiedyś istotnie zdałbym ten egzamin bez trudu — odrzekł spokojnie. — Dzisiaj już nie. Ale dzisiaj należę do tych, którzy egzaminują innych. Posiadam komunikator, który zawsze wskaże mi właściwą drogę.

Chyba, że zdarzy się mała awaria — zauważyłem w duchu. Na głos powiedziałem:

— No to na co czekasz? Nie muszę ci przecież mówić, dokąd teraz wiedzie właściwa droga?

Skinął głową.


Dziwne. Gdy dolatuję na obcą planetę, zawsze przed lądowaniem długo szybuję łagodnie nisko nad ziemią, obserwując przepływające dołem krajobrazy. Natomiast kiedy wracam do siebie, od razu jestem w punkcie startu.

Rzeczywiście udało mu się wprowadzić do programu aparatury napędzającej pojazd korektę, która zniwelowała skutki dwukrotnego przesunięcia w przestrzeni. Wystarczył mi jeden rzut oka na niebo, cienie i koloryt kwitnących hortensji, by się przekonać, że nie przybyłem ani za wcześnie, ani za późno. Osobliwe.

Pożegnał mnie też osobliwie.

— Czy mógłbym ustawić mój pojazd koło twojego domu? — spytał.

Szedłem już w stronę ścieżki, ale usłyszawszy to, natychmiast się zatrzymałem.

— Na mojej drodze? — zmrużyłem oczy.

— Nie. Jeszcze raz przepraszam cię za tamtą sztuczkę… to się już nie powtórzy.

— Nie odlatujesz na Alfę?

Rozłożył ręce.

— Nie wiem, czy mam dokąd — rzekł. — Podejmowanie w tej sytuacji kolejnej próby… bez ciebie, byłoby nonsensowne.

— Co innego, gdybym ci towarzyszył — podchwyciłem.

— Spójrz — pokazałem mu mój cień na trawie. Najzwyklejszy ziemski cień, skrócony, bo słońce stało wysoko, o niezbyt ostrych konturach. — Czy po wszystkich twoich własnych i naszych wspólnych doświadczeniach nadal uważasz, że właśnie tak wygląda cień szansy?

— Nie wiem — powtórzył.

Uśmiechnąłem się.

— Jeśli nie masz zamiaru urządzać nowych pułapek, to choć nie zostałem przekonany, że istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, bym mógł wierzyć twojemu słowu, stawiaj sobie swój latający dzwon, gdzie ci się żywnie podoba. A sam idź potem do mnie i czuj się tam jak u siebie — zaproponowałem. — Weź kąpiel, prześpij się. Przyjdę, to sobie pogadamy.

— Dziękuję.


Dziwny dzień. Dziwny nawet na tle wszystkich dziwnych dni, jakie zostawiłem za sobą. Chyba, że jeszcze bardziej niezwykłe przeżyłem tutaj, na dole. To jest, w przeszłości.

Dobrze zrobiłem, że go zaprosiłem. Wykazałem wrażliwość nie tylko na piękno. Również na ludzką samotność i niedolę.

A on przecież i tak nie skorzysta z tego zaproszenia.

Загрузка...