V. Ziemia jeden. Dwa (c.d.)

Gdy człowiek traci przytomność, wali się na ziemię i leży jak długi. Budzi się w pozycji horyzontalnej i przez pewien czas widzi wszystko od dołu, nie wiedząc, czemu to tak dziwnie wygląda.

Ja stałem na ścieżce dokładnie tam, gdzie zemdlałem, w pełni sił i świadomości, gotów natychmiast ruszyć dalej. Odczuwałem wprawdzie pewne zmęczenie, ale na pewno nie chorobliwe. Raczej takie, jakie odczuwa sportowiec po rzetelnym treningu. Nic się nie stało. Nic się nie zmieniło.

Co to, to nie.

Zmieniło się oświetlenie. Sam potem nie mogłem pojąć, dlaczego w pierwszej chwili zupełnie nie zwróciłem uwagi na Helenę, tylko uniosłem głowę, żeby odszukać słońce. Dopiero co było w zenicie. Teraz go tam nie znalazłem. Schowało się za drzewa i wisiało tuż nad horyzontem. Tyle, że nie już. Jeszcze. Nie trzeba koniecznie wiedzieć, gdzie jest wschód, a gdzie zachód, by odróżnić świt od wieczoru.

Był wczesny ranek. Moje omdlenie trwało…

Oczywiście, żadne omdlenie. Mój… No, moja nieobecność.

Odetchnąłem głęboko. Powietrze przeniknęło mnie całego i wyparowało przez skórę wraz z resztkami zmęczenia. Park w południe był cichy i senny. O świcie przepiękny. Wypełniał go świergot ptaków. Ni stąd ni zowąd ogarnęła mnie euforyczna radość. Przegiąłem się do tyłu, zadarłem w górę łokcie, a dłońmi objąłem sobie twarz. Euforia trochę mi przeszła. Byłem gładko ogolony, jakbym właśnie wyszedł od fryzjera. A przecież jeszcze przed chwilą… Co tam. Też zmartwienie. Gdybym odkrył, że wyrosła mi srebrna, jałowcowata broda, to co innego.

Opuściłem ręce i dopiero teraz spojrzałem na dziewczynę. Zatroszczyli się o nią. Przynieśli jej turystyczne łóżeczko i umieścili je na trawniku, w zacisznym kącie, między różami a pierwszym krzewem owego szpaleru, w który wpadała ścieżka. Nie zapomnieli również o kocu. Wezgłowie łóżeczka było uniesione.

Uśmiechnąłem się i podszedłem bliżej. Spała. Przekrzywiła głowę, i oparła policzek na otwartej dłoni. Koc zsunął jej się na piersi, odsłaniając ramiączka białej sukienki. Miała lekko rozchylone wargi. Dwa kosmyki złocistych włosów opadły jej na czoło. Jeden z nich sięgał kącika oka. Podszedłem jeszcze bliżej, pochyliłem się i dotknąłem ustami jej ust. Właśnie tak. Nie był to pocałunek. Musiała jednak spać bardzo czujnie. Natychmiast podniosła powieki, zamrugała nimi i oczy jej się raptownie rozszerzyły. W następnym momencie usiadła, wyprostowana, i odruchowo podciągnęła koc nieco wyżej.

— Przyjechał książę — powiedziałem. — Czas wstawać. Krasnoludki poszły już do pracy. Słyszysz, jak śpiewają? — pomachałem ręką, wskazując korony drzew. Ptaki albo nie lubiły krasnoludków, albo nie spodobał im się mój ruch, bo jak na złość akurat przycichły. Ale zdążyła je jeszcze usłyszeć, lub też domyśliła się, o czym mówię. Po raz pierwszy ujrzałem jej uśmiech. Było to coś równie krótkiego i nieuchwytnego jak błysk w potoku, którego powierzchnię musnął rozpędzony pstrąg. Zmarszczyła brwi i leciutko przejechała palcem po wargach. Nie znalazła jednak na nich niczego, co pozwoliłoby jej się przekonać, czy to jakieś dotknięcie należało do snu, czy też właśnie ją z niego wyrwało. Wobec tego poprawiła sobie pod kocem sukienkę i wstała. Bezwiednym gestem odrzuciła włosy z czoła. Potrząsnęła głową.

To była rzeczywiście prześliczna dziewczyna.

— Bardzo pana przepraszam — odezwała się, mimo wszystko nieco zmieszana. — Zaspałam…

— Nic dziwnego — podchwyciłem prędko. — Biedactwo. Czekałaś na mnie tak długo. Wolę nie myśleć, jak długo. Od wczoraj? Przedwczoraj? Od tygodnia?

Odpowiedziała jeszcze prędzej.

— Och nie, nie. Od wczoraj…

Rozłożyłem bezradnie ręce.

— Widzisz. To ja przepraszam. Ale wiesz, nagle przypomniałem sobie, że mam coś bardzo pilnego do załatwienia. Nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro. Przecież moje badania, a więc i nasza wędrówka po pawilonach, miały trwać tylko jeden dzień. Poza tym — uśmiechnąłem się szerzej — straciliśmy wieczór w altanie. I całą noc…

Nic nie powiedziała. Strzepnęła koc, złożyła go, umieściła w nogach łóżeczka, po czym zeszła z trawnika na ścieżkę i przybrała wyczekującą pozę. Nie dałem się prosić. Zerknąłem przed siebie i ruszyłem za zieloną strzałką.

Skończył się szpaler zarośli, zaczęła polana z okrągłym pagórkiem, którego kształty mogłyby zainteresować archeologów, ale mnie nie przypadły do gustu. Tajemnicza całodobowa eskapada w najmniejszym stopniu nie pogorszyła mojego znakomitego samopoczucia, niemniej z jakichś niejasnych powodów zaczynałem powoli patrzeć ze zniechęceniem na wszystko, co choć trochę przypominało kopułę. Za polaną był lasek, za laskiem pierścień ogromnych buków, a wewnątrz pierścienia pawilon. Regularna niebieskoszara półkula o promieniu liczącym mniej więcej trzydzieści metrów. Do połowy wysokości obejmowały ją gałęzie posadzonych za bukami płaczących jesionów. Ich cień kładł się na drzwiach, nad którymi, kiedy się zbliżyłem, zapłonęła seledynowa strzałka. Zrobiła to za wcześnie.

Tak przynajmniej osądziła dziewczyna. Znowu wybiegła przede mnie i zatrzymała się. Naturalnie, ja też stanąłem. Odgarnąłem zwisające gałązki, które zasłoniły mi widok i spytałem zachęcającym tonem:

— Wracamy? Zorientowałaś się, że trzeba jeszcze raz? Bez ściągaczki? Brawo! Robimy postępy!

Bezwiednie dotknęła miejsca, gdzie pod sukienką znajdowała się dziurkowana folia. Następnie potrząsnęła przecząco głową i powiedziała:

— Nie, nie. Tylko… Bardzo pana przepraszam, czy nie zechciałby pan tu chwileczkę zaczekać? Muszę tam — zrobiła gest w kierunku drzwi — zajrzeć najpierw na moment sama. To będzie trwało najwyżej minutę…

Sposępniałem.

— Minuta bez ciebie? Toż to wieczność!

— Proszę pana…

— Musisz ich uprzedzić, co? Nie są przygotowani, bo skąd mieli wiedzieć, na jak długo wyskoczyłem, żeby załatwić to coś, co miałem do załatwienia. Dali ci łóżeczko i kocyk, ale nie mogli przewidzieć, ile nocy przyjdzie ci spędzić w polowych warunkach. A gdybym tak zaskoczył ich nie przygotowanych… strach pomyśleć, co mógłbym zobaczyć. Albo i usłyszeć. Krzątają się właśnie przy zwisającej nad leżanką pajęczynie i wymieniają fachowe uwagi. Ja cichutko uchylam drzwi…

— Bardzo proszę…

— Zapomniałaś o telefonach? — mijaliśmy po drodze dwa lub trzy z tych aparacików, rozsianych po całej Ziemi, za pośrednictwem których można w trzydzieści sekund zamówić hotel w Kioto, wysłuchać lokalnej prognozy pogody dla Zewnętrznych Hybrydów, nawymyślać kustoszowi skansenu Aborygenów i zgłosić się do Biura Emigracyjnego na Cape Canaveral. A jeszcze, korzystając z okazji, kazać sobie jakiemuś komputerowi przeczytać fragment raportu Betona według Pliniusza Starszego, zawierający wzmiankę o Yeti, oraz uprzedzić żonę, że po południu ma się ważną konferencję. Telefony były tu dyskretnie wkomponowane w zieleń, ale stały na swoich gałązkowatych nóżkach zbyt blisko ścieżki, by można je przeoczyć.

— No? — powtórzyłem z udanym zdziwieniem. — Czemu do nich nie zadzwoniłaś?

Dobrze znałem odpowiedź.

— Przy pa… — wydała urwany odgłos, przypominający łkanie i zakryła dłonią usta. Tak. Ta dziewczyna przenigdy nie zrobiłaby kariery jako polityk, albo wtyczka konkurencyjnego lobby. Zafascynowany jej urodą reżyser kręcący film o życiu Maty Hari, wyrzuciłby ją po pierwszych próbnych zdjęciach. — Proszę pana… — usłyszałem w końcu coś całkiem nowego.

— Marku! — burknąłem srogo.

— Panie Marku…

— Marku!

Znowu ten jęk.

— Marku…

Wybuchnąłem śmiechem.

— Idź, kochanie, idź — powiedziałem czule. — Będę na ciebie czekać, choćby siedem dni i siedem nocy… bez koca ani łóżeczka.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, jak chmura przesłaniająca księżyc, wszedłem na trawnik i oparłem się plecami o pień najbliższego drzewa. Ogarnęły mnie półmrok i kojący chłód. Powiodłem wzrokiem po parku. Błogi spokój. Mnóstwo zieleni. Mnóstwo kwiatów. Ptaki.

Czegoś mi w tym widoku brakowało. Siebie? Naturalnie, też, ale teraz nie o to chodzi. To coś ma wprawdzie związek ze mną, jednak nie dotyczy mojej pamięci. Faktu, że w niej nie istnieję. Dotyczy rzeczy, która jest w tej chwili, tu, gdzie stoję i wszędzie, gdzie spojrzę. Co to takiego? A, mniejsza o to. Nie zadaję pytań innym, nie będę ich stawiać samemu sobie. Zresztą, nie mam pytań. Zaraz. Może przypadkiem właśnie trafiłem. Może to, czego mi brakuje, jest jakimś pytaniem. Wylęgło się we mnie, rozpoczęło drogę ku światłu, lecz mrok był zbyt gęsty. Zostało po nim jedynie poczucie, że coś przeszło obok. Mogło być nic nie znaczącą efemerydą, zupełną bzdurą, niemniej należałoby się co do tego upewnić. Nie upewniłem się, bo nie zauważyłem, że coś przechodzi.

Brednie. Niczego mi nie brakuje. To wszystko dlatego, że nie widzę przed sobą żadnej strzałki. I że nie ma przy mnie złotowłosej dziewczyny, do której mógłbym szczerzyć zęby. Minuta dawno już minęła. Za długo jestem sam.

W tym momencie, jakby ktoś właśnie doszedł do identycznego wniosku, zmaterializowała się koło mnie dziwaczna postać. Mężczyzna. Nie stary i nie młody, smukły, zgrabny, z uderzająco piękną twarzą. Zbyt piękną. Wyglądała jak odlana ze szczerego złota. Jednak ten, kto sporządzał formę, do ostatniej chwili nie mógł się zdecydować, czy jego dzieło ma przedstawiać Adonisa, czy Afrodytę. W końcu machnął ręką i sportretował oboje kochanków naraz. Ale materiału wystarczyło mu tylko na jedną figurę i jedną złotą gębę.

Musiał po prostu wyjść zza drzewa, lecz określenie: zmaterializował się, znacznie lepiej oddawało efekt sytuacyjny, jakiego byłem świadkiem.

— Dobro zwycięża — usłyszałem miły, głęboki głos. Brakowało mu tylko dźwięczności. Zawsze jej brakuje, kiedy mówiąc używa się automatycznego tłumacza. On nosił swój przyczepiony do małżowiny ucha. Adonisofrodyta z jednym kolczykiem, naturalnie złotym, żeby ładnie harmonizował z karnacją ciała i, jakżeby inaczej, złotymi włosami. Zresztą złota była również powiewna, luźna bluzka, którą miał na sobie, oraz bufiaste spodnie, szyte w Bakczysaraju, dawno temu i nie dla niego. Gołe stopy wsunął w miękkie, złote pantofle. Powinny mieć złote skrzydełka przy piętach, lecz dziś wyjątkowo zostawił je na safianowej poduszce obok złotego nocnika. Śpieszyło mu się.

— Dobro zwycięża?

Wariat. Pewnie przywieźli go z jakiejś zapomnianej wysepki na Pacyfiku, skoro musiał posługiwać się tłumaczem. Albo też ubrdał sobie w swoim obłędzie, że jest Wielkim Nieznajomym. Proszę. A więc jednak bawię w domu wariatów. Zaciszne pawilony, dyskretnie rozrzucone w ogromnym parku… Nieźle pomyślane.

— Dobro zwycięża?! — głos brzmiał ponaglająco. Cóż to takiego? Hasło? Obowiązkowe pozdrowienie pacjentów, w ramach psychoterapii? Na wszelki wypadek uśmiechnąłem się i odpowiedziałem grzecznie:

— Dziękuję.

To nie powinno zrazić ani porządnego pomyleńca, ani kogoś, kto przypadkiem nim nie był, tylko sądził, że sam natknął się na wariata. Uprzejmy wariat nie jest niebezpieczny.

Nie okazał rozczarowania. Przeciwnie. Jego twarz pojaśniała. Wielkie orzechowe oczy w oprawie wymodelowanej przez tego samego artystę, który rzeźbił popiersie Nefretete, odnalezione w Tell el — Amarna, spojrzały na mnie przyjaźnie.

— Wyszedłeś stamtąd? — spytał najnaturalniej w świecie, wskazując drzwi kopuły. — Już pracujesz?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc potrząsnąłem głową. Mój uśmiech nieco przygasł. On także jakby zmarkotniał.

— Byłeś dopiero w pierwszym pawilonie — stwierdził.

— Trudno. Wobec tego zechciej mi na razie uwierzyć na słowo, że nie jest ważne, czy postępujesz świadomie, czy nie. Liczy się twoja obecność. Tylko obecność. Chodź — wyciągnął do mnie rękę. Zignorowałem ten gest.

— Miło wreszcie spotkać kogoś, z kim jestem po imieniu — zaryzykowałem. — Jak ten czas leci! Znamy się już… czekaj… — zagrałem zapominalskiego.

— Około dwudziestu lat — jego ręka nadal czekała na moją.

— Widzisz — westchnąłem. — A ja wciąż czuję się właśnie jak dwudziestolatek.

— Jesteś nim… w sensie biologicznym. Przynajmniej tutaj.

Przestałem grać.

— A w sensie psychologicznym nie ma mnie w ogóle — zauważyłem. — Przynajmniej tutaj.

— Tak jakby — uśmiechnął się.

— Niestety — wyraziłem ubolewanie. — Czekam na kogoś — wyjaśniłem.

— Ten ktoś zastanie cię tutaj, kiedy tylko nadejdzie — odparł. — Dla niego i dla wszystkich innych mieszkańców twojego globu wrócisz w tym samym momencie, w którym stąd odlecimy. Dokładnie w tym samym. Czas… — cofnął rękę, żeby wykonać nią bezradny ruch. — Czas…

— Czas bywa niekiedy zdradliwy — pozwoliłem sobie nadmienić. — Całkiem niedawno zniknąłem już raz… na moment. Ale ktoś, kogo tu zostawiłem, musiał na mnie czekać bez mała okrągłą dobę.

— Tamto zniknięcie miało charakter lokalny. Nazwijmy to ograniczonym, albo lepiej: punktowym, zabiegiem strukturalnym. Pozostałeś przecież u siebie, tyle że w wyniku małego, zaplanowanego kolapsu, zresztą o dość nieprecyzyjnych parametrach, chwilowo znalazłeś się na dole.

— Na dole? — wariat wariatowi może zadawać pytania. Ile chce i jakie chce. Nic nikomu do tego. Rozmowa stawała się obiecująca.

— Przepraszam — powiedział szybko. — To taki zawodowy żargon. Z wykształcenia jestem inżynierem geonetykiem, wiesz. Na dole, znaczy: dawniej.

O geonach słyszałem. O geonetyce nic.

— Dawniej? To znaczy, jak dawno?

Znowu rozłożył ręce.

— Kilka lat, kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset. Najprawdopodobniej albo niespełna dwa, albo około osiemnastu. Ale nie wiem. Przecież to zaprogramowali i wykonali twoi ziomkowie. A ja nie mieszam się w wasze sprawy, poza wąskim, ściśle wytyczonym zakresem, bezpośrednio związanym z moim światem. Nie sądź też, że przebywałeś na dole, to znaczy w przeszłości, na pewno akurat dobę. Tu minęła doba, ale tam, dla ciebie, mogły to być tygodnie lub miesiące. Zrozum. Ingerencja w strukturę cząstek, tworzących krzywiznę przestrzeni, operowanie wewnątrz nieliniowej, pozaciągłej równowagi, powoduje… — przerwał, bo zamachałem dłonią, jakbym odganiał osę. Rozmowa przestała być obiecująca. Zaczynał zmuszać mnie do myślenia. Tego tylko brakowało. Wariatom wolno zasypywać się nawzajem zwariowanymi pytaniami, ale nie wolno im męczyć swoich szarych komórek, wewnątrz zachwianej równowagi ich cząstek, tworzących krzywiznę przestrzeni, zajętej przez mózg. Pora kończyć tę farsę.

— Jesteś pewny, że wrócimy dokładnie w momencie, w którym znikniemy? — spytałem.

— Najzupełniej.

— W takim razie znikajmy — zrobiłem krok w jego stronę. Następnie zrobiłem parę kroków, prowadzony przez niego za rękę. Dłoń miał szczupłą i chłodną. W cieniu, po przeciwnej stronie pnia, wszedłem na coś, czego nie było widać. Poczułem mrowienie w stopach, które błyskawicznie objęło całe ciało. Ułamek sekundy później rzeczywiście zniknąłem. Nie. Park, drzewa, pawilony, Ziemia. Ale nie ja. Nie straciłem przytomności. Odniosłem niesamowite wrażenie, że nagle znalazłem się we wnętrzu kolosalnej mineralnej konkrecji, i pędząc, roztrącam sobą nawarstwione w niej ogromne, doskonale przeźroczyste, a zarazem kolorowe kryształy. Kiedy nadlatywałem wszystkie zwracały ku mnie wydłużone szpice, świecące jak słońce, oglądane przez stos najróżniejszych pryzmatów. Jednak żaden nawet mnie nie musnął. Kryształy zbudowane z powietrza. Tylko, że powietrza także nie było. Wiedziałem, że go nie ma, choć nie odczuwałem jego braku. Zresztą, cała ta podróż, ten sen, ta fantasmagoria, trwała bardzo krótko. Przyszło mi jeszcze do głowy, że właśnie jestem na dole, jak się wyraził mój piękniś i oglądam czas czy świat od spodu. Więcej nie zdążyłem pomyśleć niczego. Kryształy roztopiły się w jasnym, ale już nie rażącym świetle. Wróciło powietrze. Łagodnym ruchem przesuwałem się znowu nad realnym krajobrazem. Tyle, że nie był to krajobraz Ziemi.

Stałem wewnątrz przeźroczystego, odwróconego kielicha, lub, jak kto woli, dzwonu zamkniętego od dołu szklaną podłogą. Moje palce wciąż obejmowała wąska złota dłoń. Uniosłem głowę. Nie patrzył na mnie. Ślizgał się nieruchomym wzrokiem po pasie lądu. Niczego nie odprowadzał oczami. Lecieliśmy idealnie spokojnie i niezbyt szybko na wysokości mniej więcej stu metrów. Uśmiechał się. Był to piękny uśmiech i każde inne określenie oznaczałoby niezręczność lub pomyłkę. Ale gdybym sam tego nie widział, nie uwierzyłbym, że piękny uśmiech może być równocześnie aż tak bardzo smutny.

Prędko przeniosłem wzrok na krajobraz w dole. Co u diabła. Nie moja twarz, nie mój uśmiech, nie mój smutek. Nie musiałem wynajdować sobie dodatkowych zagadek. Aż nazbyt hojnie darzyły mnie nimi sytuacja i miejsce, w jakich się znalazłem.

Kraina złotej roślinności, złotych budowli, złotych wód i złotych falistych wzgórz. Złote były światło, błękit, powietrze, zieleń, wszystko. A jak coś było już zbyt błękitne, zielone, czerwone czy brązowe, to miało przynajmniej złotawy połysk. I żadnych zgrzytów. To ostatnie dotyczyło również kształtów. Naturalnych oraz sztucznych. Z góry nawet składnice złomu mogą się prezentować jak artystyczne objawienia supermodnych rzeźbiarzy. Tu jednak nie było takich składnic. Nie było fabryk, węzłów komunikacyjnych, lotnisk, portów, mostów, sieci dróg. Jak okiem sięgnąć śladu czegoś, co wskazywałoby na obecność przemysłowej bądź miejskiej aglomeracji. Cały obszar był łagodnie pofałdowany i cały pokryty luźno stojącymi domkami podobnymi do buduarowych abażurów. Wszystkie miały dachy porośnięte trawą i jakimiś zwisającymi pnączami. Wszystkie wykorzystywały rzeźbę terenu tak, żeby nie psuć jej naturalnej harmonii, i żeby sąsiedzi nie musieli nawzajem na siebie patrzeć. Nad dyskretnymi ścieżkami dyskretnie polatywały nieliczne jajowate wehikuły, odcinające się od tła jedynie nieco jaśniejszym odcieniem złota. Tu i tam poruszały się drobniutkie postacie. Było ich mniej niż mało. I żadnej się nie śpieszyło.

— Gdzie jestem? — spytałem.

Puścił moją rękę.

— U mnie — odrzekł. — W moim świecie. My nazywamy tę planetę… zresztą, to śmieszne. Jedyny sensowny przekład brzmi: Ziemia.

— Zapewne. Ziemia. Rzeczywiście, śmieszne. Żeby było jeszcze śmieszniej pozwól mi, na mój prywatny użytek, nazywać ją Alfą. Współcześni Münchhausenowie opisujący obce światy uwielbiają posługiwać się greckim alfabetem, choć żaden z nich nie potrafiłby go wymienić w całości i po kolei. A kimże ja teraz jestem, jak nie Münchhausenem?

— Dobrze. Ale kiedy będziesz rozmawiać z nieznajomymi mów jednak: Ziemia.

— O — mruknąłem. — Będę z kimś rozmawiać?

— Naturalnie. Przynajmniej mam nadzieję, że tak. A, właśnie — znowu wziął moją rękę, lecz tym razem jedynie po to, by wsunąć mi w dłoń jakiś malutki przedmiot. — Weź to. Będzie ci potrzebny.

— Przecież ty rozumiesz mnie doskonale bez tłumacza?

— Zdążyłem nauczyć się twojego języka. Miałem mnóstwo czasu. Ale tylko ja jeden. Poprzednio też… — urwał i umilkł.

Posłusznie zapiąłem na uchu cieniutki, złoty klips. Spróbowałem pociągnąć. Trzymał mocno. A zarazem miałem wrażenie, że na płacie małżowiny przysiadł mi nic nie ważący owad.

— Gotowe — powiedziałem wesoło. Teraz mój głos także utracił dźwięczność i dobiegł do mnie z ledwo zauważalnym opóźnieniem.

— Spójrz przed siebie — przerwał mi zabawę złocisty wariat z Alfy.

Spod horyzontu wypłynęła budowla, różniąca się od wszystkiego, co tu dotąd widziałem. Zdecydowanie górowała nad całą okolicą, choć nie mogła liczyć więcej niż trzydzieści metrów wysokości. Wzniesiono ją na terenie zupełnie płaskim. To także stanowiło nowość. Była okrągła. W miarę jak się zbliżała, wychwytywałem następne szczegóły. Otaczał ją rozległy kolisty obszar, pozbawiony nie tylko tych dyskretnych domków, lecz również drzew i w ogóle roślinności, jeśli pominąć gładki jak jezioro trawnik. Zabudowania mieszkalne trzymały się z dala od tego obszaru. Pierwsze widniały dopiero na obrzeżu pierścienia, zaznaczonym najbliższymi pagórkami. Kiedy znaleźliśmy się w odległości około kilometra, zauważyłem, że wielkiego koła opasującego budowlę strzeże błyszczące w słońcu, oczywiście złote, ogrodzenie. Złote, ale poza tym nader solidne i mało zachęcające. A za wysoką rotundą wypatrzyłem regularny placyk, zabezpieczony dodatkowym płotem, na którym ustawiono ażurowe zwierciadła, rusztowania i maszyny.

— Co to jest? — wskazałem osobliwą budowlę.

— Centrum administracyjne — padła odpowiedź, wymówiona szczególnym, nienaturalnie beznamiętnym tonem.

— Centrum naukowe i gospodarcze. Centrum ideowe. Centrum życia kulturalnego i duchowego. Centrum prawnicze i medyczne — głos Złotego brzmiał jak głos dziecka, znudzonego powtarzającą się po raz setny tą samą wyliczanką.

— Centrum porządku publicznego. Centrum oświaty i wychowania. Centrum trwania — tego nie zrozumiałem. Ale też wcale nie pragnąłem zrozumieć, a on, na szczęście, nie kwapił się do bardziej szczegółowych wyjaśnień. Przynajmniej w tym momencie. — Centrum informacyjne — ciągnął. — Centrum pogody i niepogody. Centrum rozróżniania dobra od zła. Przy okazji jedyny na planecie dworzec kosmiczny. I jedyna instytucja, którą ty nazwałbyś Biurem Emigracyjnym. Po prostu Centrum. Jesteśmy na miejscu — zakończył wreszcie. — Lądujemy.

Загрузка...