XXV. Beta dwa. Omega dwa

Wypłynąłem z ciemności — jak pisał, wprawdzie nie o mnie tylko o Nilu, rzekomo sam Amenhotep Czwarty — na znajomym płaskim dachu, w znajomym otoczeniu, pośród wszechobecnej szarzyzny. Zjechaliśmy szybkobieżną windą na poziom ulicy. Stalowy niezwłocznie wprowadził mnie w zaułek, równie ciasny i mroczny jak ten, w którym znajdował się nielegalny antykwariat. Także i tu nieprzerwanym szeregiem ciągnęły się sklepy z geometrycznymi pomocami naukowymi na wystawach.

— Dokąd idziemy? — spytałem pełnym głosem, ponieważ uliczka, jak okiem sięgnąć, była wymieciona z ludzi.

— Ts… — przestraszył się. — Do dzieci — szepnął.

Mimo woli stanąłem.

— Do dzieci? — powtórzyłem, niemile zaskoczony. — A cóż, do diabła, mogłem tu zrobić dzieciom?

— Bawiły się na placu obok szkoły — odrzekł. — Była ich cała gromada. Naturalnie, bawiły się po naszemu. Spokojnie, rozsądnie, z dokładnie przygotowanym planem. Każde miało maleńki komputer i wykonywało ruchy zgodne z instrukcją, załączoną do gry. A ty zacząłeś im opowiadać wasze bajki. Chyba nawet wymyślałeś nowe. Stopniowo wszystkie porzuciły zabawę i zgromadziły się wokół ciebie, żeby słuchać. Nauczyciele wezwali inspektorów. Dzisiaj te dzieci są w lecznicy. Coś jakby w zakładzie poprawczym. To niedaleko. Zobaczysz.

Nie zobaczyłem. Ani teraz, ani nigdy.

Tu nie było ciosu z szarego nieba, który rozpołowiłby mi czaszkę i sprawił ból. Nie było także przeskoku w przeszłość. Zresztą nie wiem. Dwa lub trzy razy, gdy tkwiłem już w najczarniejszej nocy, która ogarnęła mnie w ułamku sekundy, na środku tunelowatej uliczki, odniosłem wrażenie, że tę noc przecina słoneczne światło, jakby strzelała migawka w najczulszym aparacie. Działo się to jednak zbyt szybko, bym zdołał cokolwiek zauważyć. I nie mam pewności, czy działo się naprawdę. Złudzenie mogło wynikać z faktu, że podświadomie oczekiwałem powtórzenia historii, jaka wydarzyła się, i to dwukrotnie, na Alfie. W najkrótszych rozbłyskach niby dostrzegałem to pastelowe kolory antykwariatu, to znowu fantazyjne wizje, które miały mi obrzydzić folgowanie rozpasanej wyobraźni. W gruncie rzeczy nie widziałem nic. I nie słyszałem głosu Stalowego, choć w jakiś nieokreślony sposób odczuwałem jego obecność. Usłyszałem go dopiero, kiedy rzeczywiście zrobiło się jasno. Ale wtedy znajdowaliśmy się już na innej planecie. Tej, na której widać przeczekują krytyczne momenty inspektorzy z całego wszechświata, gdy zdarzy im się, hm, awaria.

Oprzytomniałem, rozejrzałem się i stwierdziłem, że jeśli wraz z moim Stalowym i jego pojazdem przeskoczyliśmy ponad czasem, to tym razem musiał to być skok fenomenalnie daleki, i nie w przeszłość, a w przyszłość. To znaczy, tak wtedy pomyślałem.

Stałem na Omedze. Pomyłka była wykluczona. Jeśli nawet przedziwnym zrządzeniem natury istnieje gdzieś w najdalszych zakątkach kosmosu inna cywilizacja, owładnięta tą samą co mieszkańcy tej Ziemi manią wiązania wszystkiego ze wszystkim i jeśli w tym celu wznosi identyczne budowle, byłoby już doprawdy rzeczą zbyt absurdalną, żebyśmy teraz mieli zabłądzić akurat tam. A poza tym ja świetnie pamiętałem otoczenie małego placu, na którym się znalazłem. Te katedry różniły się przecież pomiędzy sobą. Zbyt mocno utkwiły mi w pamięci zarysy najbliższych budynków, które wówczas porównałem w duchu z oglądanym pod rozmaitymi kątami dziełem Niemeyera, zaprojektowanym dla grupki katolików w muzułmańskiej Casablance. Nie, o pomyłce nie mogło być mowy.

A jednak…

Przed chwilą pomyślałem: Jak mieszkańcy tej Ziemi…”

Mieszkańców nie było.

— Co się stało? — spytał Stalowy. Jeśli cokolwiek dało się wyczytać z jego twarzy, to jedynie to, że regularny kwadrat, wbrew wszystkiemu, co na ten temat mieliby do powiedzenia matematycy i krytycy sztuki, też może wyrażać skrajne osłupienie.

— Czy nie sądzisz — wykrztusiłem — że to raczej ja powinienem wystąpić z tego rodzaju pytaniem?

Przez chwilę milczał, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po okolicy. Wreszcie rzekł:

— Nic nie rozumiem…

W tym momencie był mi bliższy niż Złoty. Ale, uwaga: Złoty zawsze wiedział, co się stało, gdzie jest i, co ważniejsze, gdzie jestem ja. Ten tutaj nie wie. Co będzie z nami dalej? Co będzie ze mną?

Stalowy nie rozumie. No to jest nas dwóch.

— Prowadziłeś mnie jakąś uliczką… — zacząłem bez przekonania — i nagle…

— To wiem — przerwał. — Nie mam jednak pojęcia… — urwał i zamyślił się. Wyglądał jak zatroskany kontener. Odczekałem chwilę, odchrząknąłem i zagadnąłem:

— Wrócę do siebie?

— Co? — spojrzał na mnie, jakby zaskoczony faktem, że ktoś obok niego stoi. — Tak, oczywiście — powiedział tonem świadczącym, że myślami wciąż błądzi po nieodgadnionych drogach kosmosu, kryjących tyle niespodzianek, a niekiedy kończących się raptownie w ślepym zaułku. — Oczywiście — powtórzył machinalnie. — Przecież pojazd jest zaprogramowany. Słuchaj, nie zrobiłeś czegoś w tej uliczce, którą szliśmy do dzieci? Nie wyobraziłeś sobie chociaż jakiejś zmiany?

— Niczego nie zrobiłem i niczego sobie nie wyobrażałem. To była awaria — udzieliłem mu wspaniałomyślnie jedynego możliwego wyjaśnienia. Zwrócił ku mnie twarz. Jego brwi utworzyły dwa proste trójkąty.

— Jaka awaria?

— Granica. Palnąłeś w barierę, a ja razem z tobą. Naprawdę będziemy mogli udać się stąd prosto na Ziemię? Od razu?

— Ależ tak — rzekł z roztargnieniem. — Wrócimy jak zwykle, w tym samym momencie, w którym opuściliśmy twój instytut. Naturalnie, z punktu widzenia kogoś, kogo tam zostawiłeś.

Nie zostawiłem tam nikogo prócz siebie. Tym bardziej miałem do kogo wracać. No dobrze. Skoro jest taki pewny… Ostatecznie jego fruwającej ciemności rzeczywiście nic nie mogło się stać i faktycznie musi być fantastycznie zaprogramowana. Najpierw sama przyleciała po nas z dachu do tego zaułka, a następnie bezpiecznie, przez ileś tam lat świetlnych, przywiozła nas aż tutaj.

Przywiozła nas tutaj…

Ale dlaczego tu jest pusto?

Uspokojony co do własnej przyszłości rozejrzałem się ponownie. Doskonale pamiętałem twórczy rozmach miejscowych ludzi, ich optymizm, ich niezachwianą wiarę w ideę podjętego dzieła, na skalę wszystko ogarniającego bóstwa.

Nie zostało nic. To znaczy, owszem, zostały budowle. Wspaniałe, monumentalne, o nieskazitelnie pięknych liniach, wyciągające strzeliste dachy i wieże ku jasnemu niebu. Ale u ich podnóża zalegała cmentarna cisza. Gmach banku genów, wówczas wyłaniający się zaledwie z fundamentów, stał gotowy i zacieśniał panoramę, jaką wtedy miałem przed oczami. Inne wolne parcele także już nie istniały. Dzieło budowy zostało zakończone. I skończyła się ludzkość.

W powietrzu panował absolutny bezruch. Było kryształowo przejrzyste, ale najsłabszy wiatr zmieniłby to w jednej chwili. Wszystko wokół, ulice, miniaturowe skwery, załomy ścian i stropów, pokrywała gruba warstwa drobniutkiego pyłu.

W tamtej bocznej uliczce kiedyś bawiły się dzieci. Mimo woli wytężyłem słuch, pragnąc wyłowić bodaj najsłabszy dźwięk świadczący o obecności życia, choć doskonale wiedziałem, że niczego nie usłyszę. Ten glob był martwy jak grób kosmonauty na asteroidzie. Wystarczyło zobaczyć jego jeden przypadkowo wybrany skrawek, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Są rzeczy, co do których nie sposób się pomylić.

A jednak, gdy tak nasłuchiwałem, dobiegł mnie ledwie uchwytny dźwięk. Czy raczej przydźwięk. Brzęczenie basowych strun w ogromnym instrumencie, przy pustej widowni i pod nieobecność muzyka, który mógłby tych strun dotykać. Znałem ten głos. Zwrócił mi na niego uwagę Złoty. Powtarzał: Omega, Omega.

Ostatnia.

Która byłaby moja Ziemia? Gamma? Delta? Epsilon?

Przedostatnia, Psi?

W ogóle poza kolejnością? Poza przestrzenią, czasem i ich prawami? To jest, ich prawem, ponieważ stanowią jedność?

Na pewno nie. Poza przestrzenią i czasem nie istnieje nic. Może jakiś Bóg, ale nie z własnego wyboru. Stracił kontakt z tym, co powołał do bytu. Rozsypały Mu się struny.

Tu, na wprost mnie, w odległości kilku kroków, stał energiczny, promieniejący pewnością siebie człowiek i roztaczał przed obcym przybyszem olśniewającą wizję realnej, wiecznej szczęśliwości, którą to wizję przekuwała w czyn jego wspaniale rozwinięta cywilizacja, i w czym on sam miał swój dokładnie określony udział. Ten udział stanowił sens jego życia.

Kiedy to było?

Teraz ja spytałem, co się stało, wskazując zabudowaną pomnikami pustynię.

— Z nimi? — wzruszył ramionami. Wyginęli. Kosmos kryje niejedną zagadkę. Trafiają się wśród nich naprawdę osobliwe i ciekawe. Natomiast to, że pewne cywilizacje się rodzą, a inne giną, należy do zjawisk dosyć powszechnych. Dla mnie ten glob oznacza po prostu dogodny punkt tranzytowy. Jest zakodowany w aparaturze naszego pojazdu. Dlatego wylądowaliśmy właśnie tutaj, choć wciąż nie rozumiem, czemu automatyczny pilot uznał za konieczne opuszczenie Ziemi… czyli, jak ty ją nazwałeś, Bety. Awaria nie wchodzi w rachubę. Musiało zaistnieć bezpośrednie zagrożenie. Włączył się system bezpieczeństwa i…

— Kiedy wylądowali? — przerwałem.

Znowu poruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia — rzekł obojętnie. — Sądząc z wyglądu tych budowli niezbyt dawno. Może sto lat temu. Może dwieście, lub trzysta. Czemu?

Przyjrzałem mu się bardzo uważnie. Wiedziałem przecież, że on, Złoty i ja należymy do różnych światów. Wiedziałem, ale ta prawda jakoś nigdy w pełni nie docierała do mojej świadomości. Poza tym łączyło nas tyle podobieństw. Lecz oto na scenę wkracza historia. Historia. Czas, doprowadzony do określonego punktu, wspólnego dla wszystkich. I okazuje się, że taki punkt nie istnieje. Leży zawsze gdzie indziej.

Dotąd w pewien sposób bliższy był mi Złoty, śmieszne. Cóż to takiego: bliższy, dalszy? Jakie jest wzajemne położenie naszych punktów w czasie? Kiedy u boku Złotego widziałem tę planetę żywą? Kiedy patrzę na nią martwą wraz ze Stalowym? Kiedy jestem teraz tutaj dla siebie?

— Byłem już raz w tym miejscu — odezwałem się spokojnie. Stałem na tym właśnie placyku.

— Tak? — przyjął to bez zdziwienia. — Pewnie ze Złotym?

Potwierdziłem skinieniem głowy. Następnie zrelacjonowałem mu zwięźle, co tu widziałem i usłyszałem. Także i to nie poruszyło go w najmniejszym stopniu.

— Możliwe — bąknął. — Całkiem możliwe.

Jasne. Cóż zwyklejszego, że pustynny piasek kosmosu zagarnia jakąś kwitnącą oazę. I że człowiek odwiedza bezludne miejsca, które pamięta jako tętniące życiem. Na przykład te, w których się urodził, pierwszy raz kopnął piłkę i pierwszy raz poszedł na randkę. Bezludne miejsca. Nie ma mieszkańców Omegi? Zatem, czy… zagłuszyć tę myśl. Zagłuszyć, zanim się rozpanoszy i nakryje mi głowę całunem, tysiąckrotnie czarniejszym niż ten, którego użył Jałowiec.

— Jak sądzisz — zapytałem — dlaczego oni wyginęli?

— Nie wiem. Z tego, co mi przed chwilą opowiedziałeś wynika, że prowadzili grę o wieczność. To znaczy, że walczyli z entropią. Może, choć to co najmniej mało prawdopodobne, przypadkiem im się udało? Ustaje entropia, ustaje chaos, ustaje życie. Mówisz, że próbowali łączyć fundamentalne cząstki przestrzeni. Ale te cząstki biegną przecież z szybkością światła, a sama przestrzeń kurczy się w kierunku ich ruchu. Wam, na twojej Ziemi, uciekł w ten sposób czwarty wymiar i dopiero nowoczesna nauka w pewnym stopniu go wskrzesiła. A ile wymiarów mogło uciec im, zapatrzonym, jak powiadasz, we wszystko? Przy czym oni nie zorientowali się w porę. Byli zbyt zaabsorbowani swoją ideą. U nas rzekoma niezawodność…

Wsiadł na swojego konika. Niech sobie na nim galopuje beze mnie.

— Tak niewiele im brakowało — zauważyłem.

— To prawda — przytaknął drwiąco. — Właśnie widzisz, jak bardzo niewiele.

Ile ruchów przyśpieszają moi ziomkowie? Odzyskali czwarty wymiar? No to kiedy uciekną im wszystkie cztery, z prędkością światła? Właściwie, dlaczego ja z nim rozmawiam? Przecież nic nie wie. Niczego nie rozumie. A jeśli oni, dajmy na to, popełnili zbiorowe samobójstwo? Pojęli, że nie osiągną wiecznej syntezy, ale poczucie godności nie pozwoliło im szukać wyjść pośrednich? To byłoby rozwiązanie, przemawiające jeśli nie do rozumu, to przynajmniej do wyobraźni. Może Złoty miał rację? Może śmierć panowała tu już wtedy, gdy cała planeta kipiała gorączkowym życiem? Widać nie da się związać szczęścia z czasem. Następuje kolaps i coś lub ktoś przekształca się w swoje własne przeciwieństwo. Oni budowali. Co jest przeciwieństwem budowy?

Bzdury. Katedry najspokojniej stoją, jakby nigdy nic. Są imponujące, potężne i piękne. A że nikogo nie ma?

Rzeczywiście, bzdury. Goethe twierdził, że w naturze nie zdarza się nic, co by nie miało związku ze wszystkim. Potem był Steiner, który przypomniał mi się, gdy bawiłem tu pierwszy raz. To u nas. A u nich? Jak brzmiało twierdzenie ich Goethego, skwapliwie podchwycone przez całą ludzkość?

Co właściwie chodzi mi po głowie?

Cholera, jak tu straszliwie pusto.

— Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie — odezwał się niespodziewanie Stalowy — i to wiele prostsze. Wspomniałeś, że nie latali.

— Nie — potwierdziłem. — Odniosłem wrażenie, że byli na to za dumni. Chcieli kosmos sprowadzić do siebie.

— Już to by wystarczyło — skonstatował. — Zaszło jednak coś znacznie bardziej, że tak powiem, zwykłego. Kiedy doktor Iwo tłumaczył mi, dlaczego musi podejmować eksperyment w celu ratowania twojej Ziemi, jako ilustrację jednego ze swoich argumentów wymienił Wyspę Wielkanocną. Znasz taką?

Pewno, że znałem. Powiedziałem mu to. Skinął głową.

— Jest ponoć opuszczona i nieurodzajna. Liczni niegdyś mieszkańcy zniknęli. Zostawili po sobie pomniki, których zagadki do dziś nie rozwiązali wasi badacze. Wznosząc je wycinali palmowe lasy, bo były im potrzebne kloce do transportu i ustawienia monumentów. Dziś nie ma tam palm ani wody, ani ludzi, lecz są pomniki. Ci tutaj wznosili budowle, mające stanowić duchowy pomost łączący ich z kosmosem. Pięknie, ale przecież nie używali w charakterze budulca substancji duchowej, tylko tworzyw, metali i pokruszonych skał, wydartych planecie. Banki genów? Cóż za niedorzeczność! Banki, które trzymałyby pieniądze w sejfach i nie puszczały ich w obieg, po tygodniu poszłyby z torbami. Majątek musi przynosić procenty. A jeśli przestaje procentować życie? Naturalnie, wszystko to są jedynie moje przypuszczenia. Co więcej, w gruncie rzeczy niezbyt interesują mnie losy tego globu — wyznał na zakończenie, z nieukrywaną ulgą, Stalowy. Zbuntowany, ale Stalowy. Przypomniałem sobie smutne oczy Złotego, stojącego w tym samym miejscu, w którym on teraz.

Słońce świeciło jak wtedy. Było ciepło, pogodnie, jasno. A mimo to od tych wspaniałych budowli biło upiorne zimno. Pomniki. Będą tak stać przez wieczność?

To jeszcze nie wiadomo.

— A więc — zmieniłem temat — czas jednak posiada kierunek? Przynajmniej dla konkretnej rzeczywistości?

— Tak — rzekł, nieco zaskoczony. — O co ci chodzi?

— O drobiazg. Zresztą, niezmiennie ten sam. Czy w tym momencie, tutaj, my dwaj, dla naszych rzeczywistości jesteśmy poza czasem?

— Ktoś postronny zapewne określiłby to w taki właśnie sposób. Choć w moim wypadku rzeczywistość…

Jego wypadek mniej mnie jakoś interesował.

— Ale w każdej chwili potrafisz mnie przenieść w mój czas?

Teraz zrozumiał.

— Naturalnie. Już o to pytałeś.

— A gdyby nastąpiła, dajmy na to, awaria?

— Musiałaby to być nie awaria, lecz katastrofa. I to na skalę… o — zatoczył dłonią półkole — mniej więcej taką.

— Takie też się zdarzają.

— Owszem.

— Wracajmy, dobrze?

Zawahał się. Przez parę sekund nad czymś się zastanawiał. Na szczęście nie dłużej niż przez parę sekund.

— Myślę, że już możemy — rzekł. — Chodź — jak zwykle w takich sytuacjach wyciągnął do mnie rękę. Bardziej ochoczo niż kiedykolwiek pozwoliłem mu się wciągnąć w sześcian ciemności.

Był uparty jak muł. Błysnęło. Przez mgnienie dostrzegłem niewyraźne zarysy uliczki bez chodników, za to ze znajomymi sklepami. Następnie znowu wpadłem w nicość. Światło ukazało się jeszcze dwa lub trzy razy. Próbował. Nie był z tych, co łatwo dają za wygraną. Ale nie wygrał.

Zrobiło się jasno i teraz ta jasność nie była już przelotna, jak refleks w uchylanym oknie. Zobaczyłem zielone krzewy, trawniki, ścieżkę, puste miejsce po ściętym drzewie i odsłoniętą kopułę pawilonu. Błyskawicznie skoczyłem przed siebie, długimi susami oddalając się od miejsca lądowania. Jeszcze się na dobre nie zatrzymałem, gdy za mną zabrzmiał bardziej zdziwiony niż urażony głos:

— Co się stało…?

Złapałem równowagę, odetchnąłem głęboko swojskim powietrzem i obejrzałem się.

— Nic — powiedziałem. — Absolutnie nic. Zrobiłem, co chciałeś. Byłem z tobą w twoim świecie. Nie moja wina, jeśli tym razem wyjątkowo nic z tego nie wyszło. Cześć — odwróciłem się i szybko ruszyłem w stronę żwirowanej ścieżki.

Nie odpowiedział.

Nie spotkałem go już nigdy więcej, tego błędnego rycerza, walczącego ze smokiem niezawodności.

Загрузка...