XXXV. Ziemia. Zero (c.d.)

Wróciłem i niczego nie zapomniałem. Jeszcze słyszałem odgłos własnych kroków, na rozmokłej drodze, wiodącej w dolinę, drodze, którą się tu przychodzi z dołu, po dokonaniu rozsądnego wyboru. I wraca po następnym, jeszcze o niebo rozsądniejszym.

Tak. Tak było zawsze. A że pojawiłem się znowu sam przed sobą zmęczony, wypoczęty, zgorzkniały, wściekły, rozpromieniony? Do licha, a jak dochodzi się do chwili, która właśnie mija?


Coś się stało. Moja uniesiona do szyby dłoń zawisła w powietrzu. W rozbrzmiewającą dokoła muzykę wmieszały się strzępy zdań, niedośnionych snów, wyhamowanych myśli. Złoty zielony ślad. Co zawsze robił człowieka na Ziemi? Droga przez pustynne góry. Bank genów. Miasto. Milczący brylant.

Tyle tych myśli. Tyle słów.

Jesteś młody. Twój świat jest młody. Jakież to cudownie proste.

Serce zabiło mi ze szczęścia. Zaśmiałem się i zastukałem w okno. Szyba zabrzęczała, jakby w tej grającej w przestrzeni orkiestrze odezwał się subtelny bębenek, wykonany z cieniutkiej srebrnej blachy. Albo jakby ktoś uderzył w księżyc. Zaraz potem muzyka ucichła. Ukrytą w kącie pokoiku lampę przesłonił cień. Helena uchyliła firankę i spytała:

— Kto?

Odpowiedziałem dokładnie tak, jak to sobie wcześniej ułożyłem.

Загрузка...