III. Ziemia jeden. Dwa

Trzy wysypane żwirem ścieżki wiodły w trzy rejony parku. Poszedłem prosto, tam, gdzie jakieś pięć metrów przede mną, mniej więcej na wysokości kolan, zarysowała się w powietrzu zielona strzałka, doskonale widoczna, pomimo że najbliższa okolica była zalana słońcem. Drzewa, a wraz z nimi cień, zaczynały się dopiero dalej. Wielkie rozłożyste dęby, buki, modrzewie, czerwone klony, cofały się, gęstniejąc, ku błękitowi nieba. Z najwyższym trudem wypatrzyłem ledwie dostrzegalne nad ich koronami szczytowe garby dwóch innych kopulastych budowli. Czy też, jak chciał Jałowiec, pawilonów. Park musiał być rzeczywiście niezwykle rozległy. Ale skoro instytut znajdował się na terenie rezerwatu…

Zielony drogowskaz pomykał przede mną jak unoszony na niewidzialnej nitce. Zatrzymałem się. Strzałka również. Oczywiście. Przecież to ja sam wywabiałem ją z nicości, swoim pojawieniem się i swoim ruchem. Taka optyczna zabaweczka. Postanowiłem coś sprawdzić. Ruszyłem, zrobiłem parę kroków i nagle skoczyłem w bok. Strzałka zachybotała i zgasła.

Nie. Nie zabaweczka. Naturalnie, że to ja jestem projektorem, od którego zależy, czy ukaże się, czy nie. Ale ukaże się tylko pod warunkiem, że wybiorę właściwą drogę. To znaczy, drogę, wybraną dla mnie przez kogoś innego.

— Niech pan tego nie robi — powiedziała nerwowo Helena. Stale trzymała się dwa, trzy kroki za mną. Na chwilę zapomniałem o jej obecności.

Po raz pierwszy usłyszałem jej głos. Miły, czysty i nie za wysoki, nawet teraz, choć dziewczyna była naprawdę przestraszona. Posłusznie wróciłem na ścieżkę, upewniłem się, że strzałka wróciła także, tam gdzie przed momentem zgasła, i spojrzałem za siebie.

— Jesteś aniołem, ale nie Aniołem Stróżem — wyciągnąłem do niej rękę. — Chodź. Nie musisz deptać mi po piętach z rozpostartymi skrzydłami.

Dziewczyna ominęła moją rękę, lecz podeszła bliżej.

— Niech pan tego nie robi — powtórzyła.

— Dlaczego? — rzuciłem z uśmiechem. — Miało być beztrosko, bezmyślnie i wesoło. No więc się bawię. Najwyżej zbłaźnię się przy jednym teście. Jak mnie ukarzą? Nie powierzą mi tej nowej misji? Wyleją z pracy?

— Proszę pana, to jest bardzo ważne, żeby pan nie zbaczał ze szlaku. Musi pan iść dokładnie tą samą… — zająknęła się i urwała. Wiedziałem, co chciała powiedzieć, chociaż nie miałem pojęcia, co by to mogło znaczyć. Zauważyłem też, że i tak powiedziała więcej, niż powinna. Zmieszała się jak uczennica.

— …drogą, co strzałki — dokończyłem za nią, żeby ją uspokoić i pocieszyć. Spojrzała na mnie, odrobinę zaskoczona. — Aniołom nie mówi się per pan czy pani — ciągnąłem nie zmienionym tonem — i to nie dlatego, że rodzajnik brzmiałby niegramatycznie. Ja wprawdzie nie jestem aniołem, lecz nie jestem też uczonym siwym Jałowcem, ani mniej siwą, ale nie mniej uczoną Kobrą. Na imię mi…

Niech to szlag trafi. Zapomniałem.

— Marek… — wyszeptała cichutko.

Zaśmiałem się z wdzięcznością.

— Skoro wiesz, uznajemy sprawę za załatwioną. A wracając do testów i strzałek…

— Proszę pana… Panie Marku — poprawiła się. Moje imię nabrało w jej ustach szlachetnego blasku, ale to tylko ja odniosłem takie wrażenie. Ona wymówiła je z wyraźnym przymusem. — Niech pan… proszę to wziąć… — podała mi coś, co dotąd trzymała wewnątrz zamkniętej dłoni. Ujrzałem mały, płaski kwadracik, ładnej, kawowej barwy, przytwierdzony do cienkiego srebrnego łańcuszka. Natychmiast wyleciały mi z głowy wszystkie skrzydlate i nieskrzydlate anioły. Oczywiście, wiedziałem co to jest.

— Dla mnie? — ucieszyłem się obłudnie. — Prezenty? Od ciebie? Już?

Zaczerwieniła się aż po skronie.

— To znaczek tożsamości… — szepnęła. Wziąłem od niej kwadracik i powiesiłem go sobie na szyi. Naturalnie, że znak tożsamości. Każdy człowiek ma taki. Inaczej nie mógłby korzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Nie mógłby, na przykład, dysponować swoim kontem bankowym. Nie mógłby się leczyć, bo komputery diagnostyczne nie odnalazłyby w pamięci opisu jego organizmu i nikt w przychodni nie chciałby z nim gadać. Nie mógłby pracować, podróżować, robić zakupów. Nie mógłby mieszkać, chyba w ukradzionej beczce, jak ów Grek, który stał się mędrcem i uznał, że prócz mądrości nie ma żadnych potrzeb, odkąd za oszustwa wypędzono go z rodzinnej Synopy. I który nie słyszał o rozliczeniach bezgotówkowych. Nie mógłby właściwie niczego, wyjąwszy parę rzeczy, przez tegoż Greka i jego duchowych spadkobierców uważanych za najważniejsze. Ja, jak się teraz nad tym zastanowiłem, również nie odczuwałem żadnych potrzeb. Nie istniało nic, co chciałbym mieć. Ambicje? A cóż to jest? Pozycja? Zdobycze? Otwórzcież mi, kobieto, klozet pierwszej klasy, jak kiedyś mawiał pewien pisarz. Tylko, że u mnie ten brak zainteresowania nie wynikał z przyjętej postawy. Postawa, jakakolwiek postawa, była mi akurat tyle pożądana, co prywatny księżyc. Ewentualnie mógłbym na tym zbędnym księżycu ulokować wszystkich Diogenesów, ilu ich kiedykolwiek żyło, i ilu przetrwało do naszych czasów, gdzieś tam, w okolicach subkontynentu indyjskiego. Ale co innego autentyczne zainteresowania, a co innego ciekawość. Zaspokajanie zwykłej, przelotnej ciekawości, to też rodzaj zabawy. A mnie było wesoło. Pomyślałem, że tym razem pozwolę mojemu aniołowi trochę się pomęczyć.

— Popatrz, popatrz — zdziwiłem się, obracając w palcach brązowy kwadracik. — A więc mam szczęście cieszyć się twoim towarzystwem nie dlatego, że sobie tego życzyłem. To było zaplanowane. Od początku wiedziałaś, że ze mną pójdziesz. Inaczej nie miałabyś tutaj tego cacuszka. Oto jak anioł przemienia się w goryla. A może tylko kwalifikowaną pielęgniarkę? Trenowałaś judo?

Dziewczyna przygryzła dolną wargę i spuściła oczy. Przybladła, a potem znowu się zaczerwieniła.

— No i jeszcze jeden śmieszny szczególik — ciągnąłem bezlitośnie. — Okazuje się, że posiadam coś takiego, jak tożsamość. Ja? Osobnik, któremu nie wolno czuć się jednostką? Wątpliwe, abyśmy na tym czarodziejskim szlaku, chodząc od pawilonu do pawilonu w cieniu srebrzystych wiązów, spotkali jakiegoś przypadkowego spacerowicza. Ale nie można tego wykluczyć, prawda? Niech się na przykład przewrócę i złamię sobie nogę. Niech wybuchnie pożar. Przyleci straż, albo pogotowie. Każdy niewtajemniczony ogromnie by się zdziwił, widząc człowieka bez znaczka tożsamości. Niemniej jest to potknięcie. Mając ten kwadracik mógłbym przecież, gdyby mi się tu przestało podobać, plunąć na zielone strzałki, podejść do pierwszego napotkanego telefonu i wezwać inspektorów.

— Pan tego nie zrobi… — splotła dłonie na piersiach. Jej wargi zadrżały. — Proszę, nie stójmy dłużej. Powinien pan iść…

— Dlaczego niby miałbym nie zrobić? Eksperymenty na ludziach są zabronione.

Chabrowe oczy spojrzały na mnie z rozpaczą.

— Jestem tylko asystentką… Właściwie nawet stażystką. Nie było mnie, kiedy… — głos uwiązł jej w krtani. — Zapewniono mnie… — znowu nie skończyła. — Proszę pana — wykrztusiła, zdesperowana — jeśli ma się pewność, że to nie zaszkodzi, a może pomóc innym…

Stanowczo nie umiała kłamać.

— Powiedz jeszcze raz: proszę.

— Proszę… — ledwie to dosłyszałem. Roześmiałem się, odwróciłem i ruszyłem w dalszą drogę, pilnie bacząc, by prowadzić przed sobą strzałki dokładnie tam, gdzie chciały być prowadzone.

Weszliśmy w cień, wprawdzie nie srebrzystych wiązów tylko jednego, ogromnego dębu, ale zrobiło się jeszcze przyjemniej. Przez liście przeświecało trochę słońca. Ścieżka poruszała się przed nami jak wielka nakrapiana salamandra. Pachniała trawa i ziemia. Tym ostrzej smagnął mnie upał, kiedy znów znaleźliśmy się na odsłoniętej przestrzeni. Było południe. Słońce stało w zenicie.

Za dębem dróżka biegła jakieś pięćdziesiąt metrów prosto, po czym skręcała w prawo, wpadając między zarośla. Nieco wcześniej zaczynała się długa grządka, równoległa do ścieżki i obsadzona różami. Grządka była nieco zachwaszczona, lecz różane krzewy wyglądały zdrowo i miały mnóstwo kwiatów. Zupełnie odruchowo zboczyłem, żeby przytknąć nos do najbliższego otwartego pąka, przypominającego flaminga z lekko rozchylonymi skrzydłami, zastygłego na jednej nodze. Oczywiście, strzałka w przodzie zgasła, dziewczynie wyrwał się bolesny okrzyk, a ja szybko zabrałem nos i skierowałem go we właściwą stronę.

— Przepraszam, nie chciałem — mruknąłem. Powinienem się jeszcze wyjątkowo promiennie uśmiechnąć, ale właśnie wyjątkowo nie uśmiechnąłem się wcale. Dokonałem bowiem pewnego odkrycia. Kiedy schodzę na fałszywą drogę, moje strzałki obrażają się i znikają. O tym już wiedziałem. Dopiero teraz zauważyłem jednak, że wtedy i mnie samemu zaczyna się iść jakoś inaczej. Jakby powietrze stawało się naraz gęstsze, a żwir na ścieżce bardziej sypki i grząski. Jakbym musiał pokonywać przeciwny wiatr, wiejący wyłącznie dla mnie, choć nawet ja nie miałem prawa go słyszeć, ani czuć na skórze jego podmuchów. Ciekawe. Dodatkowe zabezpieczenie? Wątpliwe. Zawsze można pójść po piargu pod wiatr. Autosugestia? Złudzenie? Niewykluczone. A jeśli nie? Cóż, wówczas fizyk powiedziałby, że zielone strzałki prowadzą mnie linią najmniejszego oporu. A psychofizyk…

Do diabła z psychofizykami! Do diabła z sugestiami i złudzeniami! W każdej chwili mogę ponowić próbę. Tylko po co? Przecież tak czy owak wygodniej idzie mi się tym przygotowanym dla mnie szlakiem, niż poza nim. Najwyżej znowu nastraszę dziewczynę. Już teraz zachowuje się jakoś dziwnie.

Jak na to, do czego zdążyła mnie przyzwyczaić, Helena rzeczywiście zachowywała się dziwnie. Od kilkunastu sekund szła nie za mną, a obok mnie i niespokojnie się rozglądała. Róże zostały w tyle. Ścieżka wpadała w łuk. W głębi, za podwójnym szpalerem krzewów obsypanych fioletowymi kwiatami widniała słoneczna polana z niewielkim pagórkiem. Dalej znowu rosły drzewa. Spomiędzy nich, jak szara tęcza, wybiegał na niebo dach kopuły. Następna hala. Drugi pawilon.

W tym momencie dziewczyna wyprzedziła mnie i nie odwracając się stanęła z lekko odchylonymi rękami, jakby chciała zagrodzić mi drogę, a przynajmniej zasłonić sobą obraz mojej małej, zielonej przyjaciółki. Podszedłem, zatrzymałem się i spytałem:

— Aniołecek zmęcony? Czy gorylowi coś się pokićkało?

Chyba ją uraziłem. Musnęła mnie chmurnym wzrokiem, po czym ponownie odwróciła się do mnie tyłem. Spuściła głowę. Nie trzymała już rąk odchylonych od ciała. Uniosła je i coś sobie poprawiała na piersiach, tak, żebym nie widział. Może sukienka jej się rozpięła? Jednak kiedy zajrzałem jej przez ramię, zobaczyłem, że nie zapina sukienki, tylko przeciwnie. Pod nią nic na sobie nie miała, jak ja, pod moją błękitną bluzką. Było na co popatrzeć. To znaczy, nie u mnie.

— Do licha! — zapiałem z entuzjazmem. — Czy to nowy test? Jeśli tak, proszę o dalszy ciąg. Ale natychmiast! Inaczej sam go sobie zaprogramuję!

Podskoczyła. Dopiero kiedy się odezwałem spostrzegła moją brodę, wyzierającą znad jej ramienia. Błyskawicznie odsunęła się o krok i skrzyżowała dłonie na piersiach. Zrobiła to jednak ułamek sekundy za późno. Z trudem, bo z trudem, lecz przeniosłem wzrok odrobinę wyżej. Tam, gdzie jej smukła szyja pięknymi, miękkimi liniami, spływała w obojczyk.

Ona również nosiła swój znaczek tożsamości na cieniutkim, srebrnym łańcuszku. Ale, w przeciwieństwie do mnie, zawiesiła sobie nie jeden, a dwa łańcuszki. Do drugiego było przytwierdzone coś, czego na pewno nie uznałaby za ozdobę najbardziej ekstrawagancka modnisia. Podłużny skrawek sztywnej, perforowanej folii.

Nie rozpinała sukienki po to, żebym niby przypadkiem mógł się zachwycić widokiem jej wspaniałego ciała. Nie pokazała go zresztą aż tak dużo. To tylko ja zareagowałem jak początkujący harcerzyk. Po prostu, łańcuszek z folią był co najmniej dwa razy dłuższy od tego, na którym wisiał jej zwykły, osobisty znaczek. Perforowana karteczka znajdowała się za nisko i posiadała zbyt ostre brzegi, by mogła ją wydobyć przez skromnie wycięty dekolt. W najlepszym razie podrapałaby sobie skórę na biuście. To byłoby okropne.

— Dobrze już, dobrze — powiedziałem pojednawczo, prostując się. — Niech pan tego nie robi, niech pan tak nie mówi, niech pan tak nie patrzy. Poddaję się… na razie. Niegrzeczna dziewczynka — wreszcie znowu uśmiechałem się, jak należało uśmiechać się przez cały czas, czyli promiennie. — Tylko niegrzeczne dziewczynki noszą przy sobie ściągawki. Zdążyłaś? Nie będzie dwói?

Niestety zdążyła. Ściągaczka powędrowała tam, gdzie przenigdy nie powinno wędrować coś równie zimnego i nieczułego jak folia. Szybko doprowadziła sukienkę do porządku. Była zdyszana i zarumieniona po nasadę włosów. Ale już nie myślała o tym, że niechcący pozwoliła mi zapuścić żurawia w zastrzeżone rejony. Miała coś ważniejszego na głowie.

— Proszę pana — unikała mojego wzroku. — Musimy…

— Marku — upomniałem się.

Przełknęła ślinę.

— Panie Marku — na więcej absolutnie nie mogła się zdobyć. — Cofnijmy się kawałeczek, dobrze…?

Podążyłem za jej spojrzeniem. Powoli, uważnie mierzyła oczami długość grządki z różami. Jakby przechodząc tamtędy o czymś zapomniała, albo coś zgubiła. Lub też jakby nie wydarzyło się tam coś, co powinno było się wydarzyć. Co musiało się wydarzyć.

— Czemu nie? — powiedziałem pogodnie. — Z tobą mogę cały dzień chodzić po tym pięknym parku tam i z powrotem. Wolę to, niż podejrzane wizyty w podejrzanych pawilonach u podejrzanych osób. A kiedy znużone słońce złoży płomienistą głowę na widnokręgu, wtopimy się w pociemniałą zieleń, odnajdziemy altanę oplecioną girlandami kwiecia i tam, podczas tajemniczego misterium przechodzenia wieczoru w noc, nareszcie spotkają się nasze spragnione wargi…

— Och! — zaprotestowała okrzykiem, w którym obok oburzenia zabrzmiała najprawdziwsza pasja. Nieźle, jak na anioła.

— Co? — uniosłem brwi. — Stara, zacna liryka cię nie bierze? Trudno. Wobec tego powiem inaczej. Jesteś cudowna i mam wściekłą ochotę…

— Proszę pana! — pasja nader szybko ustąpiła miejsca błaganiu. Skapitulowałem. Ale niezupełnie. Odwróciłem się i tak jak sobie tego życzyła ruszyłem z powrotem wzdłuż różanej grządki. Jednak po paru krokach przystanąłem i wyciągnąłem za siebie rękę.

— Przedtem prowadziły mnie strzałki. Teraz ich nie ma. Czuję się osamotniony i zagubiony. Nie pójdę dalej, jeśli nie wesprze mnie czyjaś opiekuńcza dłoń.

Nie spodziewałem się tego, lecz wzięła mnie za rękę. Ujęła ją trzema palcami i trzymała tak, jakby niosła mydlaną bańkę. Miała długie, wąskie, delikatne palce. Ich dotyk był ciepły, matowy i, wbrew jej woli, pieszczotliwy. Nic już nie powiedziałem. Ruszyłem znowu przed siebie.

Przy końcu grządki ponownie poprosiła, żebyśmy zawrócili. Wciąż o nic nie pytałem i nie odzywałem się. W pewnym momencie jej palce uścisnęły mnie odrobinę mocniej. Był to znak, że mam iść troszeczkę wolniej. Usłuchałem. Dlaczego nie. Jeśli właśnie na tym odcinku miało się coś wydarzyć? Może poprzednio minęliśmy go za prędko? Nie chciałem, żeby jeszcze raz musiała sięgać po tę paskudną folię.

Nie musiała. Zrobiłem następne dwa kroki i zapadłem się w nicość. Nie poczułem żadnego zamętu w głowie, nagłego osłabienia, duszności. Światło dnia na najkrótsze mgnienie nie utraciło nic ze swego blasku. Straciłem przytomność w ułamku sekundy, bez najmniejszej oznaki zapowiadającej omdlenie.

Загрузка...