II. Ziemia jeden. Jeden

Przeciągnąłem się z lubością i głęboko odetchnąłem. Leżałem wygodnie na czymś znakomicie nadającym się do leżenia. Pachniało jabłkami. Czułem się cudownie wypoczęty, odprężony od czubka czaszki po koniuszki palców.

— Może pan wstać — usłyszałem.

Wstawać mi się nie chciało. Uniosłem powieki. Zobaczyłem tuż nad sobą mordę brodacza monachijskiego. Lubię psy, ale na dzień dobry wolałbym ujrzeć psa, którego znałem. A jeśli już obcego, to odrobinę młodszego. Ten mógłby być dziadkiem posiwiałego Akeli.

— Pfuj — powiedziałem łagodnie. — Szukaj, szukaj.

Morda odpłynęła w górę. Okazało się, że to nie pies.

— Nie pies — przyznałem na głos. — Jałowiec — skonstatowałem, patrząc z podziwem na niewiarygodnie bujny, srebrnobiały zarost pochylonej nade mną twarzy. Twarz pewnie posiadała oczy, lecz nie sposób było się co do tego upewnić.

— Gałąź jałowca, obcięta i odwrócona — kontynuowałem.

— Ciekawy kolor. Jakiś księżycowy jałowiec.

— Niech pan wstanie — głos dobywający się z siwej gęstwiny brzmiał przesadnie rzeczowo. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Sen uciekł ze mnie jak złoty pył spod abażuru, kiedy zgaśnie lampa. Ale światło nie zgasło. Przeciwnie, nabrało ostrości. Równocześnie wyostrzyły się szczegóły wnętrza, w którym przebywałem, kontury przedmiotów, a także zarysy postaci. Usiadłem, spuściłem nogi na podłogę i chwyciłem dłońmi krawędź wąskiej, wysokiej leżanki. Spałem na zwykłej, ambulatoryjnej leżance, nie na barokowym łożu, przywiezionym specjalnie dla mnie z sal wystawowych Wersalu. Bezpośrednio nade mną, pod wklęsłym sufitem, widniało ażurowe rusztowanie z przewodami, gniazdkami i uchwytami, mogące służyć jedynie jako wiszący stelaż dla zestawów specjalistycznej aparatury. Ale żadnej aparatury na nim nie było.

Leżanka stała w centralnym punkcie kolistej hali. Regularna kopuła, stanowiąca ściany i sufit, nie posiadała ozdób ani jakichkolwiek urządzeń. Nie mówiła absolutnie nic o zajęciach ludzi, którzy tu bywali. Wyjąwszy ową szkieletową konstrukcję nad leżanką, była gładka jak zwierciadło orbitalnej anteny, pokryte szronem zielonkawej barwy. Ten sam odcień miały szyby w oknach, oraz zasłony, wykonane z lejącego się, matowego tworzywa.

Dwa kroki przede mną stał starszy, krępy mężczyzna z wypukłym czołem i pióropuszem białych włosów, okalających łysinę na ciemieniu. Jego owalna twarz, pokryta niemal w całości siwym zarostem i przedłużona ku dołowi rozwichrzoną brodą, naprawdę przypominała zawieszoną na nitce gałąź srebrnego jałowca. Oczy ginęły mu pod niewiarygodnie wybujałymi brwiami. Nic dziwnego, że wyrwany z rozkosznego snu, w pierwszej chwili wziąłem go za sędziwego brodacza monachijskiego lub kudłatego owczarka.

Przeniosłem wzrok na drugiego mężczyznę, przyglądającego mi się z nieco większej odległości. Ten był młodszy, zaledwie szpakowaty, wysoki i chudy. Nosił staroświeckie okulary, zza których patrzyły zimne, bladoniebieskie oczy, podkrążone rogalikowatymi sińcami. Jego wargi wyglądały jak zlepione kreseczki i były tak wykrojone, że przyjąłbym za coś zupełnie naturalnego, gdyby spomiędzy nich wysunął się nagle okrągły, długi język z dwoma ruchliwymi koniuszkami. Dlaczego nie? Pan Jałowiec i pan Kobra. Poczytaj mi, mamo. W porządku.

Był jeszcze ktoś trzeci. Dziewczyna. Stała z boku, w nogach leżanki, leciutko podana do tyłu. Miała jasnozłote włosy z jakimś fantastycznym połyskiem, którego sprawcą mogła być jednak wszechobecna tutaj zielonkowatość. Wielkie chabrowe oczy patrzyły na mnie z niemym wyczekiwaniem. Była drobna, lecz nie nazbyt filigranowa i w ogóle zgrabna jak Królewna Śnieżka. Nosiła krótką białą sukienkę bez rękawów. Chciałem dojść, co mi się tak podoba w jej twarzy, ale niczego nie wymyśliłem. Ładna? Miła? To też, tyle, że to nic nie znaczy. Nasunęło mi się określenie: prawdziwa. Bez sensu. Pewnie kręciło mi się jeszcze w głowie po tym dziwacznym spaniu. Nigdy w życiu nie widziałem takiej ślicznej dziewczyny.

Nie widziałem…

Zaraz. Zaraz. A co ja właściwie w życiu widziałem?

Och, mnóstwo rzeczy! Krajobrazy Miasta i rezerwatów. Architekturę. Wnętrza. Atrybuty codziennego życia. Fabryki, domy, pojazdy, laboratoria, automaty. Programy i schematy informatyczne. Komputery, książki. Setki książek. Ludzi, naturalnie, także. Mężczyzn i kobiety.

Otóż nieprawda. Żeby móc powiedzieć: widziałem — trzeba wiedzieć, że się gdzieś było, na coś patrzyło, coś obserwowało, wysnuwało wnioski i zapamiętywało. A ja tylko znałem te krajobrazy, wnętrza, aparaty, ludzi i tak dalej, ale w ich poznawaniu sam nie uczestniczyłem. Nie istniałem we własnej pamięci ani wśród nich, ani bodaj na ich tle. W ogóle nie istniałem.

Nigdy nie widziałem takiego srebrnego jałowca? Takiej ślicznej dziewczyny? A czy kiedykolwiek widziałem swoje odbicie w lustrze?

Kim jestem? Czym jestem? Jak się nazywam? Ile mam lat? Którędy i jak długo szedłem, zanim trafiłem pod tę kopułę, żeby się zdrzemnąć na szpitalnej leżance i obudzić wyprany z wszelkich, absolutnie wszelkich, wspomnień? Noworodek ma ich więcej. Znacznie więcej, jeśli wierzyć embriologom.

Chwileczkę. Coś tu się nie zgadza. Niech będzie, że noworodki mają wspomnienia, ale na pewno nic nie wiedzą o embriologii. Ani, na przykład, o amnezji.

Oderwałem wzrok od dziewczyny i jeszcze raz, powoli, ze skupieniem, rozejrzałem się po hali. To słabe określenie: nie zgadza. Śmiesznie słabe.

Kiedy człowiek traci pamięć, zapomina wszystko. Trzeba go uczyć, że noga to jest noga, pokazywać, jak się wkłada buty i jak trzyma widelec. A ja znałem nazwy przedmiotów, na które patrzyłem, znałem ich pochodzenie, przeznaczenie, cechy materiałowe, często i technologię ich wytwarzania. Potrafiłem wyliczyć niezliczoną ilość pojęć, związanych z tym, co akurat oglądałem, rozgraniczyć je, rozwinąć i objaśnić. A kiedy wybiegłem myślą poza przestrzeń zamkniętą zielonkawą kopułą, ujrzałem panoramę cywilizacji. Nie było w niej jednego elementu, który przedstawiałby dla mnie zagadkę. Oczywiście, jeśli pominąć kilka podstawowych, dziecinnych pytań najogólniejszej natury. Ale żeby nie umieć odpowiedzieć na te pytania, nie trzeba zostać dotkniętym amnezją, więc mniejsza o nie.

Kiedy człowiek traci pamięć…

O, nie. Mamy tu parę drobiazgów wartych zastosowania. Wiem dużo, lecz nic o sobie. To raz. Dwa, medycyna nie notuje przypadków amnezji, aż tak precyzyjnie ukierunkowanej. Trzy, miejsce, w którym się znajduję. Nie jest to sala operacyjna, choć ta konstrukcja pod sufitem pewnie może być opuszczana, wraz z podpinaną do niej w razie potrzeby aparaturą. Ale pacjenta, który ma być poddany operacji, nie kładzie się na zwykłej leżance. Nie jest to również pokój zabiegowy, diagnostyczny, ani gabinet intensywnej terapii. Ani w ogóle szpital. Brak mebli, urządzeń, narzędzi. Separatek dla rekonwalescentów, o rozmiarach sal gimnastycznych, też nie oferują nawet najbardziej ekskluzywne sanatoria dla znerwicowanych miliarderów. Mieszkanie? Koń by się uśmiał. Pracownia? Możliwe. Pod warunkiem, że właśnie usunięto z niej stare wyposażenie, a nowego jeszcze nie dowieźli. Wówczas jednak zostałyby ślady. Choćby takie, jakie zostają po zdjęciu obrazu ze ściany, przed malowaniem. Nie było żadnych śladów. Zatem, gdzie jestem? Po czwarte, ta przypatrująca mi się trójka. Jałowiec, Kobra i dziewczyna. Ile sekund upłynęło, odkąd usłyszałem: niech pan wstanie? Z całą pewnością nie są to już sekundy, tylko minuty. Nie wstałem. A oni milczą. Nic nie robią, nie ruszają się. Patrzą na mnie i milczą. Czy tak mogliby się zachować lekarze? Pielęgniarze? Na pewno nie. Kto wobec tego mógł się tak zachować? W jakich okolicznościach? Zresztą, nie wyglądali na lekarzy. Nie powierzyłbym im kota, cierpiącego na obstrukcję. Biała, niemal plażowa sukienka dziewczyny. Proszę bardzo. Dziewczyna niech sobie nosi co chce. Ale Kobra, w wyświechtanych dżinsach i ohydnej, brudnej koszuli, wylewającej się na pasek, niczym zwłoki zagłodzonej ośmiornicy? Jałowiec miał wprawdzie czysty zielonkawy kitel, lecz przykrótkie nogawki jego spodni wyglądały jak skąpane w bagnie. Poza tym praktykujący lekarz nie mógłby chodzić z aż tak zarośniętą gębą. Goliłby sobie przynajmniej policzki.

A ja?

Spojrzałem po sobie. Błękitne spodnie. Czyste, odprasowane, nie za obszerne i nie nazbyt ciasne. Z paskiem, sporządzonym z tego samego materiału. Materiał był lekki, przewiewny, miły dla oka i w dotyku. Niemal nie czuło się go na skórze. Identyczne tworzywo posłużyło do wykonania ni to koszuli, ni bluzy. Przyjemny, letni komplet. Pod spodniami miałem jakieś elastyczne, nie uwierające slipy. Bluzkę włożyłem na gołe ciało.

Uniosłem ramię. Z krótkiego rękawka wybiegała mocna, opalona, młoda męska ręka. Drugie ramię przedstawiało się podobnie. Obejrzałem obydwa ciekawie i z zadowoleniem. Nie byłem chory, a jeśli, to nie ciężko i nie długo. Nie mógłbym mieć takich rąk. Nie czułbym w nich tyle siły.

Wypadek? Uraz czaszki, czy coś w tym rodzaju?

Nie wiem kiedy dojrzało we mnie postanowienie: o nic nie pytać. Udawać, że wszystko jest w zupełnym porządku. Musiało to nastąpić już chwilę temu, ale wówczas decyzja zapadła w mojej podświadomości. Dopiero w tym momencie mogłem ją odrzucić bądź zaakceptować. Uczyniłem to drugie.

Uśmiechnąłem się i tak od niechcenia przygładziłem sobie włosy. Włosy miałem miękkie, gęste, dość krótko przystrzyżone. Objąłem twarz dłońmi, po czym przejechałem nimi od czoła i skroni do podbródka. Twarz jak twarz. Lepiej byłoby ją jednak zobaczyć. Na przykład nos sprawiał niezłe wrażenie. Mógł być bulwiasty albo kopytkowaty. Ale był raczej szczupły, chyba regularny. Cera dobra, choć powinienem się już ogolić. Żadnych brodawek ani pryszczy. A przede wszystkim śladu opatrunków, szwów, plastrów i tym podobnych.

Nie miałem wypadku.

Szaleństwo?

To by coś wyjaśniało. U wariata wszystko jest nieobliczalne. Także amnezja. Jakiś wewnętrzny piorun. Przeżycie, zbyt przeraźliwe, bym mógł z nim chodzić dalej od dnia do dnia. Chciałem zapomnieć i nie zdołałem. Wryło się za głęboko. Wobec tego musiałem wyrwać z siebie całą substancję, w której utkwiło.

Obłęd. Tak. To by tłumaczyło nawet wygląd i zachowanie tej trójki. Psychiatrzy nierzadko prezentują się bardziej podejrzanie niż ich pacjenci. Uśpili mnie, poddali jakiejś kuracji nie wymagającej sali operacyjnej ani ciężkiej aparatury i teraz patrzą, co z tego wynikło. Czekają i milczą, bo nie wiedzą, czy przemówię po ludzku, czy odśpiewam basem arię Rozyny z drugiego aktu Cyrulika sewilskiego, czy też skoczę na nich z pazurami i pianą na ustach.

Żeby rozproszyć ich obawy uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Przyszło mi to bez najmniejszego trudu.

Właśnie. Jeszcze jeden drobiażdżek godny zastanowienia. Już chyba piąty. Jak na wariata czułem się odrobinę zbyt dobrze. Nie tylko fizycznie. Czułem się pozbierany, sprawny i rozluźniony jak mistrz kung — fu przed pierwszą walką wieczoru. Ale mistrzowi kung — fu na pewno nie byłoby tak wesoło. Dopiero co przestał się koncentrować. Przedtem długo kontemplował. Ja miałem w sobie tyle gotowości do kontemplacji, co źrebak do chomąta. Wariat, nie wariat, powinienem być w tej chwili przejęty i wystraszony. Co najmniej onieśmielony. A mnie wręcz rozpierał dobry humor. Mało powiedzieć: dobry. Nie istniało nic ważnego. Świat pojawił się jedynie w tym celu, żeby nieustannie sprawiać mi przyjemność. Owszem, jestem mu życzliwy, ale nasz wzajemny stosunek opiera się na niewzruszonej zasadzie. On dla mnie, nie ja dla niego. Jeśli to ma być obłęd, to kto jest normalny? O nic nie zapytam. Nie pokażę po sobie, że istnieje coś, o co mógłbym zapytać. Lecz przecież nie z obawy, by nie znaleźć się w pokoiku bez klamki, obitym materacami. Nie ma we mnie cienia jakiejkolwiek obawy. Nie wiem, co to znaczy lękać się. Zażartuję sobie po prostu. A jeśli przypadkiem zwariowałem naprawdę, niech się tym martwią inni. Od tego są. Mnie jest dobrze.

— Jak się pan czuje? — przerwał w końcu milczenie Jałowiec.

Uniosłem nogi do poziomu i wyciągnąłem je na całą ich długość. Wyprostowałem ramiona, aż mi w kościach zatrzeszczało. Następnie zaśmiałem się.

— Znakomicie — powiedziałem wesoło. — Jak młode, wolne zwierzę. Z tych większych. Bez trudu dałbym radę dziesięciu takim jak wy.

— Nie wątpię — w przeciwieństwie do mnie siwy był coraz bardziej ponury. — A teraz…

— Chwileczkę — powstrzymałem go. Opuściłem nogi, zgiąłem ręce, położyłem sobie dłonie na barkach i poklepałem je. — Dajcie mi skończyć. Powiedziałem, że czuję się jak dzikie zwierzę, ale zwierzę latające. Tymczasem tam nic nie ma — wpadłem w płaczliwy ton. — Co zrobiliście z moimi skrzydłami? — nikt nawet nie mruknął, więc musiałem sam się domyśleć. — Już wiem! — zawołałem. Rozpromieniłem się, przekrzywiłem figlarnie głowę i mrugnąłem do dziewczyny. — Jeden anioł na raz wystarczy! — wielkie chabrowe oczy zrobiły się jeszcze większe. — Święta racja — ciągnąłem z zapałem.

— Tym bardziej, że musiałem być o wiele podlejszym aniołem. A już z pewnością nieskończenie brzydszym. Bo drugiego takiego…

— Ten anioł — przerwał mi z kolei Jałowiec, wciąż tym pozornie obojętnym, rzeczowym głosem — ma na imię Helena i jest asystentem. Asystentką — poprawił się. — Mój kolega i współpracownik, Robert — przedstawił Kobrę. — Adiunkt. Doktor Iwo — wskazał na siebie.

— Jałowiec — sprostowałem odruchowo.

— Może być Jałowiec — zgodził się chłodno. Spojrzałem na niego i na chwilę przestałem błaznować. Nie jest tak źle. Wiedzieli, że ich nie znam. To znaczy, że mam prawo ich nie znać.

— Pan nazywa się Halny. Marek Halny. Niech pan wstanie.

Coraz lepiej. Wzruszyłem ramionami.

— Pytania i odpowiedzi — rzekłem z zadumą. — Żeby było co pamiętać. Pamięć — podniosłem się, wygładziłem błękitnawą bluzkę i pokiwałem głową. — Pamięć — powtórzyłem.

— Coś, co człowiekowi nie pozwala skupić się na jednej, właśnie uciekającej chwili. W efekcie uciekają mu wszystkie. Ciągle.

— Niech pan nie filozofuje — usłyszałem. Zabrzmiało to trochę ostrzej. — Nie rozmyśla. Nie powinien pan.

Znowu się uśmiechnąłem.

— Wy mi tu, Halny, nie filozofujcie, hę? — rzuciłem. — Czy pana pra — ileś—tam — dziadek nie był przypadkiem z zawodu i powołania kapralem w pruskiej armii? Czytałem…

— Niech pan nie rozpamiętuje książek, które pan czytał — padł następny rozkaz. — Zwłaszcza rzeczy poważnych.

— To, o czym myślałem, wcale nie było poważne — zapewniłem. — Wręcz przeciwnie. Nie mam najmniejszego zamiaru czegokolwiek rozpamiętywać. A już co się tyczy filozofowania, mogę przysiąc na… do licha — rozłożyłem bezradnie ręce — nie przychodzi mi do głowy nic, co byłoby dla mnie dostatecznie święte…

— Może na anioła — podrzucił zgryźliwie Kobra. Spojrzałem na niego z ukontentowaniem. Nie wysunął języka, więc nie mogłem sprawdzić, czy jest szpiczasty i rozwidlony. Ale głos miał wysoki, zachrypnięty i nieco zgrzytliwy. Od biedy można by go nazwać syczącym.

— Brawo — powiedziałem. — Jest pan inteligentnym człowiekiem, panie Kobra. Zatem…

— Co, co?!

— Nic, nic — wróciłem wzrokiem do siwego. — Zatem przysięgam na tego tu anioła — wykonałem kurtuazyjny gest w stronę dziewczyny — że filozofowanie jest ostatnią rzeczą, na jaką miałbym ochotę i do jakiej czułbym się zdolny. W ogóle żywię nieprzepartą odrazę do spraw poważnych, a jak tak teraz zaglądam w głąb własnego serca i umysłu, nie widzę szansy, by to kiedykolwiek mogło się zmienić. — Najzabawniejsze — pomyślałem — że to najszczersza prawda.

— Dobrze — rzekł Jałowiec. — Ale niech pan również nie zagląda w głąb własnego serca i umysłu. Niech pan, przynajmniej świadomie, nie poświęca żadnej uwagi sobie, jako jednostce. Tak trzeba. Będzie to korzystne również dla pana — gdyby pisał, przy owym „również” złamałby ołówek. A przynajmniej zrobił dziurę w papierze. Zaraz jednak wrócił do poprzedniego tonu. — Proszę pana…

— Zgoda, zgoda — uniosłem ręce. — Przecież plotę co mi ślina na język przyniesie. Gdzie pan tu ma filozofowanie?

— To wszystko brzmi dla pana dziwacznie i niezrozumiale. Ale proszę mi wierzyć, ja wiem co mówię.

— No właśnie — zaśmiałem się. — A ja nie. W dodatku wcale nie chcę wiedzieć. I nie chcę rozumieć. Ani pana, ani siebie. Natomiast nie mam nic przeciwko temu, że coś brzmi dziwacznie. Im dziwaczniej, tym lepiej. Nie bawią mnie prostackie rozmowy z sensem, podtekstem i aluzjami. Ale skoro nie będziemy rozpamiętywać wielkich autorów, ani dyskutować o liniach rozwojowych arystotelizmu, powstaje pytanie, co poczniemy z resztą tak mile rozpoczętego przedpołudnia. Co byście powiedzieli, gdybyśmy, odrzucając ze wzgardą wszelkie deliberacje, poza tym postąpili jednak jak perypatetycy i pospacerowali trochę po skwerku? Chyba jest tu w pobliżu jakiś skwerek?

— Znajduje się pan w instytucie, położonym w rozległym parku, który stanowi część rezerwatu — odrzekł Jałowiec.

— Można tu spacerować całymi dniami. Ale pan musi teraz pójść do drugiego pawilonu.

— Sam? — zdziwiłem się uprzejmie. Wariaci, prawdziwi lub choćby domniemani, na ogół nie biegają samopas po parkach i rezerwatach.

— Jeśli pan sobie życzy, może panu towarzyszyć nasza młoda koleżanka — musnął wzrokiem dziewczynę.

Uruchomiłem mięśnie twarzy.

— A czy zna pan kogoś, kto mógłby sobie tego nie życzyć? — oblizałem wargi. Nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście z miejsca, gdzie stała dziewczyna, dobiegło jakieś zdławione „och” czy „ach” albo coś w tym rodzaju.

— Pójdzie pan ścieżką za zielonymi znakami — Jałowiec zignorował popis mojego uwodzicielskiego kunsztu. — Będą się zapalać specjalnie dla pana. Nie wolno panu zboczyć ze szlaku. Zielone strzałki. To jest pańska droga. Jeśli pan zechce, po wizycie w drugim pawilonie Helena pójdzie z panem również dalej.

— To znaczy, że będzie i trzeci pawilon? A po nim czwarty?

— Oczywiście. Przechodzi pan normalne, okresowe badania. Zanim zostanie panu powierzona następna misja, musi się pan poddać wszystkim obowiązkowym testom. To nie potrwa długo. Komplet wyników możemy mieć nawet jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.

— Ten zielony szlak, z którego nie wolno mi zboczyć, jest także testem?

— Tak. Jednym z najważniejszych.

— Skoro o tym wiem…

— To nie ma znaczenia.

Istotnie. To nie miało znaczenia. Spojrzałem na dziewczynę, wyjątkowo bez uśmiechu. Ale chabrowe oczy uciekły przed moim wzrokiem. Patrzyły w podłogę. Długie rzęsy rzucały cień na policzki. Miłe zaskoczenie. Dziewczyna nie umiała kłamać. Przynajmniej nie tak dobrze jak Jałowiec i potakujący mu w milczeniu Kobra. Ten spoglądał zza swoich okularów jakby nigdy nic.

— Jeszcze jedno — przypomniał sobie doktor Iwo. — Pana znakomite samopoczucie jest czymś najzupełniej normalnym. W pierwszym etapie badań pacjentów poddaje się…

— Rekonstrukcji — przerwałem, bo na razie dowiedziałem się już dosyć. — To i owo im się uzupełnia, to i owo prostuje, coś usuwa, coś wygładza. Z leżanki złazi zdrowe, wesołe byczysko i radośnie maszeruje zieloną dróżką do następnego pawilonu. A propos, powiedział pan, że badania nie potrwają zbyt długo. Wobec tego nie muszę się spieszyć?

— Nie, nie — odrzekł dziwnie skwapliwie Jałowiec. — Pośpiech byłby nawet wysoce niewskazany.

— Czyli mogę po drodze wpaść do siebie? — spytałem niewinnie. Znowu byłem uśmiechnięty. Co mi tam. Czuję się rzeczywiście tak, że lepiej nie można. Wyjdę sobie do parku z tą śliczną dziewczyną. Pójdę ścieżką zieloną, żółtą, niebieską, pomarańczową, jaką zechcą.

— Do siebie…? — powtórzył siwy. W jego głosie pierwszy raz pojawiło się wahanie.

— Na chwileczkę — zaznaczyłem prosząco. — Ogolę się, wykąpię i natychmiast powędruję dalej. Przecież mieszkam tu zaraz — strzeliłem. Jak się okazało, celnie.

Jałowiec kiwnął głową.

— Dobrze — rzekł. — Jeśli na krótko. Helena pokaże panu, w którym miejscu będzie pan mógł zejść ze szlaku. Potem dalszą drogę za strzałkami musi pan rozpocząć dokładnie w tym samym punkcie.

— Zielony złoty ślad — zaśmiałem się. — Przepraszam za cytat, ale moim zdaniem Hesse nie jest dostatecznie poważny, bym koniecznie miał go nie lubić i o nim nie pamiętać. Zresztą, mniejsza o to — wyprostowałem się i ruszyłem przez halę w stronę drzwi. Było ich tutaj kilkoro, jednak tylko nad jednymi paliła się mała strzałka, skądinąd raczej seledynowa, aniżeli czysto zielona. Usłyszałem, że dziewczyna idzie za mną. Drzwi rozsunęły się bez szmeru. Wciąż uśmiechnięty odwróciłem się i mrugnąłem. Nie do dziewczyny. Do Jałowca.

— Magik! — zawołałem przekornie. — Okultysta! Zapomnij, że masz serce i umysł. Czuj się zespolony z wszechbytem, bo i tak jako jednostka nie istniejesz. Idź wytyczoną dróżką, a spotkasz czarodziejski kwiat, dobrego dżina i białego jednorożca. Anioł z tobą. Złoty, zielony szlak — powtórzyłem, pociągając nosem. — Coś tu zalatuje siarką i kadzidłem. Mistycy! W dzisiejszych czasach!

— Bzdura! — syknął Kobra. Obaj, on i jego szef, stali tam, gdzie ich zostawiłem, z głowami zwróconymi ku wyjściu.

— Bzdura! — przytaknął ostro Jałowiec. — Program, opracowany w związku z pana osobą, oparto na najnowszych osiągnięciach ścisłej, specjalistycznej wiedzy. Żaden z nas nigdy nie zajmował się i nie zajmuje parapsychologią czy czymś takim, nie mówiąc już o magii. Absurd. Ma pan do czynienia z naukowcami.

Tym razem nie kłamał. To się jakoś wyczuwało. Poza tym nikomu, kto nie był najautentyczniejszym naukowcem, nie przeszłoby przez gardło zdanie: „program opracowany w związku z…” Nonsens. Trochę szkoda. Chyba jednak wolałbym wpaść w łapy zwykłych szarlatanów. Ale po prawdzie niewiele mnie to obeszło. Co mi mogą zrobić?

— Oczywiście — powiedziałem z przekonaniem. — Wystarczy na was popatrzeć — z tymi słowami opuściłem wnętrze kopuły. To znaczy, pierwszy pawilon.

Загрузка...