XI. Beta jeden

Siedziała na łóżku, oparta o wezgłowie, w niewygodnej pozycji, z nogami spuszczonymi na podłogę. W rękach trzymała otwartą książkę, jedną z tych czterech, które składały się na moją domową bibliotekę. Kiedy wszedłem, powoli opuściła książkę i spojrzała na mnie uważnie, trzeźwo, nie po swojemu. Nie uśmiechnęła się. Nie odwzajemniła mi pocałunku. Zostawiłem ją, umyłem się i wróciłem do sypialni. Nie było jej tam. Znalazłem ją w kuchni. Zabierała właśnie dużą, zastawioną naczyniami tacę, żeby zanieść ją do pokoju. Usiedliśmy przy stoliku. Z bogatego zestawu kostek prasowanego siana, torfu, mydła, proszku do zębów i sierści wielbłąda oraz paru podobnych zbawiennych dla organizmu koncentratów, wyczarowała prawdziwy obiad. Smakował jak na kameralnym przyjęciu u Armanda Jeana du Plessisa, w historii sztuki kulinarnej znanego również jako kardynał książę de Richelieu. Obracałem akurat językiem kolejny kawałek nieba, gdy usłyszałem:

— Skazali ich?

Niebo zmieniło mi się w gębie w gutaperkę. Przełknąłem i popatrzyłem na nią z wyrzutem. Ujrzałem pociemniałe, chabrowe oczy, pełne smutku.

— Proszę, proszę — pokiwałem głową. — A przecież nie wiedziałaś, dokąd jadę.

— Telefonowałam do instytutu — spuściła powieki.

Oczywiście. Musiała uprzedzić Jałowca, żeby na nas nie czekał. A ten rzecz jasna, znał na wylot moje inspektorskie sprawki. Pewnie nie powiedział jej wszystkiego, ale wystarczyło to, co powiedział.

— Aha — mruknąłem. — Prześlicznie wyglądasz — zauważyłem. Rzeczywiście wyglądała prześlicznie. — Uczta godna bogów — pokazałem stół. To również była prawda.

Przez chwilę panowała cisza. Nabiłem na widelec następny kęs.

— Czy ty naprawdę…

— Co? — przerwałem z pełnymi ustami. Skończyłem jeść, odsunąłem talerz, wstałem i z błogim uśmiechem poklepałem się po brzuchu. Obserwowała mnie nieufnie.

— Czy musiałeś coś mówić…? — Pytali cię o coś?

— Tam nie. Tutaj pytają — poinformowałem ją. — Chodź, pójdziemy się przejść. Jeszcze rano wymarzyłem sobie taki idealny spacer. „Wejdę na palmę. Za jej gałązki pochwycę; Twe piersi będą gronami. A woń twego oddechu Wonnością będzie jabłoni; Z ust twoich słodycz pić będę — Jak Wino!”

Westchnęła i uniosła oczy. Chabrowe gwiazdy pozostały zaćmione, ale w ich źrenicach zapaliły się przekorne iskierki. Szepnęła:

— „Ach, słodkie wino! kochanka mego z wolna zmogło…” Do licha. Co rusz niespodzianka. A ta to już szczyt wszystkiego. Znała Pieśń nad Pieśniami i to w tym samym przekładzie, starym jak świat i niezbyt wiernym, ale jakżeż wzruszająco ostrożnym i subtelnym. Jakim cudem trafiła do tego zasmolonego instytutu? Tyle miała wspólnego z Jałowcem i Kobrą, co ja z mrówką robotnicą.

— Ho, ho — zamruczałem z podziwem. — Ho, ho. A teraz chodź. Pośpiesz się. Jeszcze jedno słowo, a zostaniemy w domu, bo natychmiast będę cię musiał przekonać, że nic mnie nie zmogło.

Wałęsaliśmy się dosyć długo. Trawa spurpurowiała, cienie pojedynczych drzew zlewały się na niej jak mroczne wody wokół wysp, nad którymi rano leciałem. Helena cały czas milczała. W pewnym momencie wprost nad nami rozćwierkał się jakiś spóźniony ptak. Nie był to słowik. Nagadał swoje i odfrunął. Mimo to zatrzymałem się wpatrzony w koronę drzewa. Nie spodziewałem się, że wróci. Nie czekałem na niego, ani na jego głos. Nie czekałem na nic.

Nagle coś dotknęło moich włosów. Coś lżejszego niż piórko śpiewającego ptaka. Przez mgnienie zawisło mi nad ciemieniem, po czym delikatnie przylgnęło i spłynęło ku karkowi. Zazezowałem i dostrzegłem skrawek białej sukienki oraz fragment pięknego, dziewczęcego ramienia, zadartego w górę. Ramię się poruszyło i równocześnie powtórzył się subtelny ruch na moich włosach.

Głaskała mnie po głowie. Ona mnie. Darowano mi winy nie popełnione. Albo, jak to się ładnie mówi: brano mnie takim, jakim byłem.

Mężczyzna. Kobieta.

Przez moment zapragnąłem udawać, że niczego nie czuję, aby nie spłoszyć tego szczególnego ptaka, który, choć sam tajemniczy, wszystkie inne tajemnice wchłaniał w siebie, tu pozostawiając dobroczynną ciszę. Ale przecież nie mogłem tego zrobić. Skądinąd nie mogłem jej też powiedzieć, że się pomyliła. Psiakrew, gdybym nie był na żadnej idiotycznej rozprawie, tylko chodził z nią cały dzień po parku, nie czułbym się teraz ani odrobinkę lepiej. Cóż ona sobie myśli?

A może to ja się mylę?

Chwyciłem jej uniesione ramię i założyłem je sobie na szyję. Do pierwszego dołączyłem drugie. Splotłem jej długie, smukłe palce na swoim karku i przytrzymałem je jedną ręką. Drugą sięgnąłem do jej twarzy. Opuszką środkowego palca obwiodłem jej brwi. Następnie w ten sam sposób zjechałem przez nos, usta i brodę do źródlanego zaklęśnięcia nad obojczykiem. Teraz, sunąc wciąż niżej, równocześnie kciukiem i wskazującym palcem zacząłem rozpinać jej sukienkę. W pewnej chwili drgnęła i zastygła w czujnym oczekiwaniu. Oddychała coraz krócej. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do domu.


— Kochasz mnie? — spytała rano.

Wiedziałem, co należy odpowiedzieć.

— Ani okruszynkę mniej niż ty mnie — zapewniłem ją gorąco i ruszyłem do łazienki. Kiedy z niej wyszedłem ogolony, wyświeżony, wesoły jak pies na śniegu, dalej siedziała na łóżku. Wygięła plecy w kabłąk, była to, zdaje się, jej ulubiona pozycja, i przywarła twarzą do kolan.

— Kochasz mnie — powtórzyła półgłosem. Nie postawiła już znaku zapytania. Ale nie było to również zdanie twierdzące.

Nie mogła mnie kochać. Nonsens. Faceta pozbawionego pamięci, i kto wie, czy nie na całe szczęście. Po prostu nikogo. Z kolei taki facet nie mógł jej kochać ani okruszynki mniej niż ona jego. Powiedziałem prawdę. Jednak raz wystarczy. Zresztą, najwyższa pora zjeść śniadanie i z pieśnią na ustach wrócić na żwirowaną ścieżkę, do samotnego ostrokrzewu. Strzałki czekają już zbyt długo.

Niespełna dziesięć metrów za owym tylekroć wspominanym ostrokrzewem, który odtąd będzie mnie chyba prześladować po nocach jak nachalne widmo bez krzty zawodowych ambicji, pociemniało mi w oczach i zniknąłem. Dzień zaczął się normalnie.

Загрузка...