XXXII Ziemia jeden. Sześć (c.d.)

Nie było wiatru, ale siąpił drobny, ciepły deszcz. Właściwie mżawka, nie deszcz.

Wróciłem przedpołudniem. Z dołu nie wyniosłem żadnych wrażeń. Dopiero teraz nagle ogarnęło mnie uczucie, że miałem zrobić coś ważnego i zapomniałem co.

Stałem i patrzyłem pod nogi, w ścieżkę, która rozstąpiła się pode mną, a potem zasklepiła nad moją głową. Oczywiście, zlatując na dół, nie zapadam się pod ziemię. Tego nie potrafiłby zaplanować Jałowiec nawet z pomocą dziesięciu zaginionych supercywilizacji. Ale co z tego. Wszystko pogrzebałem pod ziemią. Już wiedziałem i znowu nie wiem. Wiem jedno. Przestało być śmiesznie. A labirynt, którym muszę iść dalej jest piekielnie zawiły i skomplikowany. Zdaje się, że tym razem rzecz dotyczyła nie pytania, lecz odpowiedzi. Jednak czy na pewno? Nie zapamiętuje się jednego uderzenia serca. Kto wie, czy nie na tym polega nieszczęście. Widać kompletnie nie nadaję się do myślenia. Drzemiący geniusz pełen chaosu. Głupek, wpatrzony w ziemię. W przeszłość.

Co to ja zamierzałem zrobić? Zadzwonić do Heleny. Po co? Podniosę słuchawkę. Może sobie przypomnę.

Oderwałem wzrok do ścieżki i spojrzałem w stronę schowanego w jarzębinie telefonu. Podszedłem do niego.

W słuchawce odezwał się głos Jałowca.

— Cześć — powiedziałem. — Chcę rozmawiać z Heleną.

Długa chwila ciszy.

— Kto mówi? — padło wreszcie.

Uśmiechnąłem się jak dawniej. Rozmawiając z nim zawsze się przecież uśmiechałem. I błaznowałem.

— Nie poznajesz? — zdziwiłem się. — Twój własny, prywatny Hermes. Sam mnie wysyłałeś, to do krainy snów, to do umarłych z innych planet, to znowu do miejscowego Hadesu. Tylko jakoś nigdy nie wracałem na Olimp.

— Halny? — zawołał z niedowierzaniem.

— Zawołaj Helenę.

— Helenę? Nie ma jej w instytucie — burknął z roztargnieniem, po czym ponownie podniósł głos. — Skąd dzwonisz?

— Z Ziemi — odparłem, zgodnie z prawdą. — Podaj mi numer Heleny.

— Człowieku! — wybuchnął. — Co się z tobą dzieje?! Ostatni raz byłeś tu w czerwcu! Zmarnowałeś tyle czasu!

— Ja nie zmarnowałem ani sekundy. Czy powiesz mi w końcu, gdzie mogę znaleźć Helenę?

Chyba w ogóle nie dotarło do niego, że coś mówiłem.

— Słuchaj — zawahał się. — Może po prostu nie wiesz, gdzie przebywałeś? Może ktoś… obcy, nie dotrzymał słowa?

— Obcy zrobił więcej, niż ktokolwiek mógł od niego wymagać — oświadczyłem. — Zaraz. Powiedziałeś, w czerwcu? A teraz mamy…?

— Październik! — cisnął ze złością. No dobrze. Skoro już jesteś wracaj na szlak. Będziemy czekać w następnym pawilonie.

— Co z Heleną?

— Masz do spełnienia bezprzykładnie doniosłą misję. Zainwestowaliśmy w ciebie…

— Nie ma Boga, a Jałowiec jest jego prorokiem — przerwałem drwiąco.

— To nieoryginalne — odparował.

Przebiegł mnie prąd. W ułamku sekundy opadła mgła, która zasnuwała mój wzrok i moją myśl. To było coś cudownego. Jak spotkanie z samym sobą w najjaśniejszej chwili życia. Przywitaliśmy się, opowiedzieliśmy pokrótce o swoich sprawach i zaraz potem na powrót stopili w jedną całość. Przypomniałem sobie wszystko, o czym zapomniałem. To znaczy, uświadomiłem sobie, że nie zapomniałem niczego i o niczym. Tylko moje objawienia były nazbyt powszednie i zwyczajne. Nie nadążały za moim ciałem i umysłem, gdy wracałem z tego przeklętego dołu. Przecież wędrówki w przeszłość wymagały tyle zapierającej dech w piersiach wiedzy, przetworzonej w najtęższych głowach.

— Proszę cię bardzo, zechciej przyjąć moje najgorętsze przeprosiny — powiedziałem do słuchawki. — Masz rację, nie jestem oryginalny. Nigdy nie byłem. Czy można stać się geniuszem i oddziaływać, żonglując cudzymi myślami? Do tego dzisiaj, gdy przestrzeń pęka w szwach od ich nadmiaru? Pewnie wiele z tych myśli przedstawia nieśmiertelną wartość, tylko kto ma je wybierać? Ty? Kobra? Nie chcę cię urazić, bo ostatecznie wyszło na to, że naprawdę niemało ci zawdzięczam… nawet jeśli pominąć twoją troskę o moje wychowanie oraz wykształcenie i nawet jeśli nie rozumiesz, o czym wobec tego w tej chwili mówię. Zresztą, ty także nie byłeś oryginalny… darujmy sobie dalszy ciąg. Ale powiem ci coś o sobie takim, jakiego mnie nie znasz. Chyba ze dwieście lat temu pewien znakomity krytyk, przed którym drżeli autorzy, studenci i co ambitniejsi czytelnicy przyjemnych acz mało ambitnych książek orzekł, że ten, kto pierwszy porównał kobietę do kwiatu był genialnym artystą, a ten, kto pierwszy to za nim powtórzył, zwyczajnym, głupim grafomanem. Otóż ów krytyk sam był głupi i niczego nie rozumiał. Ponieważ prawda wyglądała tak, że wczoraj, dziś, jutro i po wsze czasy każdy, kto popatrzy na kobietę i zachwycony jej urodą odnajdzie w sobie banalny dla postronnych obraz rozkwitającej róży, jest równie wielkim artystą jak ten pierwszy z pierwszych. Widzisz, to właśnie miedzy innymi odkryłem… tułając się po świecie i światach. Nie między innymi. Przede wszystkim to. Pewnie uważasz, że bełkoczę jak zidiociały jąkała, wsadzony na wielbłąda. Wobec tego zrób próbę. Zamiast „kobieta” powiedz: świat, Ziemia, życie, rozum, prawda, szczęście… Znajdziesz jeszcze co najmniej parę podobnych pojęć i słów. A zamiast „kwiat”? No proszę, szukaj. Ale w sobie. W sobie, nie w szumie informacyjnym, który pcha ci się w uszy. Można codziennie przez dziesięć lat pisać ten sam wiersz i być poetą. Nie można stać się poetą, studiując antologie. Zdaje się, że rzeczywiście trochę bełkoczę. Nieważne. Jeśli istnieje między nami choćby ślad duchowej bliskości pojmiesz, o co mi chodzi. Jeśli nie, trudno. Tak czy inaczej wybacz, że sprawiam ci zawód — zaznaczyłem grzecznie. — Panie doktorze, nigdy nie wrócę na szlak zielonych strzałek. Mimo to powiedz mi, proszę cię, gdzie jest Helena?

— Zmieniłeś się, co? — rzekł gorzko. — Człowiek jest odbiciem własnych czynów i pokonanych przez siebie przeszkód. Tak?

— Pocałuj mnie gdzieś — zaproponowałem, wciąż spokojnie, ale już nieco mniej grzecznie. — Helena?

— Razem z nią będziesz odtąd przekształcać społeczeństwo? — spytał niby to z ironią, lecz w gruncie rzeczy smutnie. Całkiem jak Złoty.

— Co ty wiesz o przekształcaniu — rzuciłem. — Przecież pragniesz, aby lepsi byli wszyscy inni. Sam nie potrzebujesz się przekształcać. Dopiero kiedy cała ludzkość będzie już nieopisanie mądra i szlachetna, łaskawie się do niej przyłączysz. Uważaj, żebyś się nie spóźnił na ostatni pociąg. Ja odjeżdżam dzisiaj. Nie spodziewałem się, że zrezygnuje, ale zrezygnował. Może nie była to kapitulacja zupełna i ostateczna. Może po cichu liczył na to, że po niedługim czasie, bogatszy o kilka nowych doświadczeń w Mieście, zmienię zdanie, lub że stanie się coś, co mnie do tego zmusi. Na razie jednak przestał się upierać.

— Helena już nie pracuje w instytucie — powiedział.

— Nie wiem, gdzie jest. Nie mam z nią kontaktu. O ile cię to interesuje, jest w ciąży. Zdaje się, w piątym miesiącu,

Czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik…

— Jesteś tam jeszcze? — usłyszałem.

— Nie! — wykrzyknąłem i zaśmiałem się. — Nie ma mnie! To nie żart! Naprawdę mnie nie ma! Zniknąłem w przeszłości!

Leciałem przez jesienny, zadeszczony park, jak na skrzydłach. Ślizgałem się na mokrej trawie, wymachiwałem rękami i wykrzykiwałem: czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik! Zdążyłem! Będę mieć syna! Każdy zasługuje na miłość, nie każdy, żeby kochać? Powiedzcie to komuś innemu. Piekło i szatani, jak ja będę go kochać! Jego i jego matkę! O, poodziałujemy sobie we troje nawzajem na siebie! Dorośnie, pójdzie między ludzi, zagubionych, zalęknionych, niepewnych jutra, ale w głębi duszy czujących, że droga należy do nich. Niech się buntują i niech zawsze mają coś, przeciwko czemu by się buntowali. A on niech tylko będzie sobą, dzieckiem miłości. Prędzej czy później uzdrowi ludzi i Ziemię. Przecież odziedziczy po mnie ten milczący brylant. Będzie go mieć w sobie i niech mnie szlag trafi, jeśli nie zrobię wszystkiego, by ten brylant się odezwał, kiedy przyjdzie jego pora, błysnął i oślepił wszelkich możliwych mędrków, prowadzących świat milionami śladów wydeptanych w tysiącach krzyżujących się labiryntów. A także bezwolnych pięknoduchów, czcicieli niezawodności, oraz optymistycznych grajków, brzdąkających na wszystkich strunach kosmosu. Prawda, tam rozwaliłem ten bank. A tu? Czyż tu także nie jestem dawcą życia?

Istnieje dolna granica prostoty i prostoduszności, poniżej której zaczyna się sfera zastrzeżona dla jaskiniowców, również tych latających na Marsa. Zapewne biegnąc wtedy przez park ani raz nie wychyliłem czubka głowy z tej właśnie strefy. Ale nawet gdybym zdawał sobie z tego sprawę, nie popsuło by mi to nastroju.

Jałowiec nie musiał mi mówić, gdzie jest Helena. „Tam zasypia spokój”. Brama wjazdowa. Dalej wciąż prosto. Nie skręcać wraz z szosą. Kładka przez potok, sad, szkoła, domy, zabytkowy kościółek. Pamiętałem każde jej słowo, wypowiedziane z tym, tak niezwykłym u niej radosnym ożywieniem, przy oknie w rzekomo moim domu. Jakaż była wtedy śliczna. Za kościołem iść wciąż z twarzą zwróconą ku górom. Nie sposób zabłądzić, bo ta droga prowadzi tylko do jednej dolinki.

Najtrudniejszy był pierwszy etap. Instytut zajmował rzeczywiście ogromny teren. Założyłem, że brama będzie się znajdować za pierwszym pawilonem i na chybił trafił zmierzałem w kierunku, który też jedynie na wyczucie uznałem za właściwy.

Deszcz przestał siąpić, chmury się rozstąpiły i park zalśnił wszystkimi kolorami tęczy. Nie biegłem już. Szedłem szybkim, wydłużonym krokiem, wyłącznie po trawie. Przecinające mi drogę ścieżki przesadzałem niby trójskoczek. Jakby można przeskoczyć nad pułapką, zastawioną przez czas.

Ostatecznie jakimś cudem trafiłem. Z przedpołudnia zrobiło się popołudnie, pawilon nie był tym, który zgodnie z moim założeniem miał nosić numer jeden, bo posiadał dolepione do głównej jeszcze dwie mniejsze kopuły, niemniej zaraz za nim ujrzałem szeroką, twardą szosę, obrzeżoną szpalerem topoli.

Mignęła mi automatyczna taksówka. Parę osób szło w kierunku trójkopulastego budynku, parę w stronę otwartej bramy, wykonanej z pięknie wykutych metalowych prętów. Tu, na oczach ludzi, nie wypadało już deptać trawy. Wkroczyłem na jezdnię i zacząłem z napięciem obserwować powietrze przed sobą na wysokości kolan. Przeszedłszy kilkanaście metrów odetchnąłem z ulgą. Ani śladu strzałek.

Za bramą szosa wpadała w rzadki, bukowy las. Na pierwszej polanie zakręcała, zniżając się ku zasłoniętej drzewami dolinie. Tam gdzie zaczynał się łuk, widniała gruntowa ścieżka, zbiegająca po skarpie do drewnianego mostku, przerzuconego nad kamienistym potokiem. Mostek wyglądał jak z podhalańskiego skansenu. Ale Podhale było blisko, a ja nadal znajdowałem się w rezerwacie.

Wszystko się zgadzało poza pogodą, o co jednak nie mogłem winić Heleny. O pogodzie przecież nie wspominała. Zachmurzyło się na nowo, już kiedy przechodziłem obok owych opisanych przez nią starych domów, za strumieniem, sadem i szkołą. Gdy zbliżałem się do kamiennego ogrodzenia nakrytego drewnianym, spadzistym gontem, które otaczało teren zabytkowego kościoła, zaczęło padać. Tym razem nie była to jakaś tam mżawka, czy inny kapuśniaczek. Lunęło raptownie jak za dawnych dobrych czasów w podzwrotnikowej dżungli. Takie wielkie, ciężkie krople, walące pionowo zbitą ścianą wody. Paroma susami dopadłem wejścia do kościółka i schroniłem pod rzeźbionym okapem, ale wystarczyło tych kilka sekund, żebym przemókł jak gąbka pod fontanną. Prychając strzepnąłem wodę z włosów, brwi i nosa. W tym momencie zagrzmiało. Echo odbiło się od gór, wstrząsnęło modrzewiową wieżą kościółka i z niechętnym pomrukiem osiadło gdzieś za rzeką. Za moimi plecami skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem księdza w rozpiętej pod szyją sutannie. Był to wysoki gruby mężczyzna, dobrze po siedemdziesiątce. Spojrzał zatroskanym wzrokiem na niebo, po czym mruknął:

— Dach przecieka. Znowu trzeba będzie wołać konserwatorów. Nie cierpię hałasu… — popatrzył na mnie i jego pełna twarz nagle zmieniła wyraz. — Przecież pan zmókł do suchej nitki! — zawołał. — Niechże pan wejdzie — chwycił mnie za rękę, dokładnie tak, jak mieli to w zwyczaju robić Złoty oraz Stalowy i wciągnął przez uchylone drzwi do kościoła. Znalazłem się w cichym, ciepłym wnętrzu, pogrążonym w półmroku, przesączonym wonią kadzidła, drewna i roztopionego wosku. Przed głównym ołtarzem, z obrazem przedstawiającym Matkę Boską z Dzieciątkiem, tliła się niczym robaczek świętojański ozdobna lampka, zwisająca z sufitu. Z boku patrzyły skupione twarze świętych. Poczułem się trochę nieswojo. Poza tym żal mi było każdej straconej chwili. Delikatnie oswobodziłem ramię z uścisku księdza, który prowadził mnie samym środkiem nawy i przystanąłem.

— Bardzo dziękuję — mimo woli zniżyłem głos do szeptu. — Naprawdę mogę przeczekać deszcz przed wejściem. Burza przejdzie raz dwa, a mnie nic się nie stanie. Śpieszę się.

Złapał mnie na odmianę za rękaw bluzki i pociągnął dalej.

— Dobrze, dobrze — powiedział głośno. — Dzisiaj wszyscy się tylko śpieszą. A pan pewnie należy do tych, którzy obok kościołów zawsze przebiegają już wręcz galopem i teraz boi się pan, że przyszła koza do woza. Zgadłem?

— No… — mruknąłem niepewnie.

Zaśmiał się i zaprowadził mnie do jakiegoś pokoiku za zakrystią. Kazał mi zdjąć spodnie oraz bluzę i zniknął z nimi za następnymi bocznymi drzwiami. Nie było go może dwie minuty. Wrócił i bez słowa oddał mi moje błękitne ubranko wysuszone na pieprz. Kiedy je wkładałem spytał:

— A właściwie, dokąd panu tak pilno?

— W góry. Do pewnej dolinki. Tu, tej najbliższej — wykonałem nieokreślony ruch głową.

— W góry? O tej porze? W taką pogodę? — o mało się nie przeżegnał.

— Czeka na mnie kobieta — wyjaśniłem. — Jest w ciąży — dodałem, wiedząc, że duchowni wszelkich wyznań cenią sobie kobiety, które zachodzą w ciążę i rodzą dzieci. Ten, skądinąd sympatyczny duchowny, stanowił jednak wyjątek. Cofnął się i wytrzeszczył oczy. Jego okrągła twarz zrobiła się długa i wklęsła.

— O Boże! — jęknął. — W ciąży! Tu, o? — wskazał ręką kierunek. — W tej dolince?

— Owszem… — bąknąłem, nieco zaskoczony taką reakcją.

— Moja dziewczyna — dorzuciłem.

— Dziewczyna? Jak to, dziewczyna? — spytał podejrzliwie. Przyszło mi na myśl, że pewnie wolałby, abyśmy byli małżeństwem.

— Teraz się pobierzemy — zapewniłem go skwapliwie.

— Nie było mnie tu blisko pół roku. Tak się złożyło. Przez ten czas kupiła pięknie położoną opuszczoną chałupę. Moja dziewczyna… — powtórzyłem bezradnie. — Ma na imię Helena.

Uspokoił się momentalnie. Twarz mu pojaśniała.

— A tak, wiem, widziałem ją — powiedział rozweselony.

— Ona nie omija naszego kościółka. Młodziutka i śliczna — mrugnął do mnie porozumiewawczo. — Gratuluję. Kiedy pan wspomniał o kobiecie w ciąży… — znowu zmarkotniał i ciężko westchnął. — Wie pan, właśnie w tej dolinie, w ostatnim domu, mieszka jedna baba… proszę pana, potwór, nie baba! Ubrdało jej się na starość, że jest w ciąży i urodzi Pana Jezusa. Panie — niemal zaszlochał — ona dobiega dziewięćdziesiątki! Jest w tej ciąży od dwudziestu lat! I codziennie przylatuje do mnie do spowiedzi. Skląłem ją parę razy, to pojechała do biskupa. Pisała nawet do papieża.

— Pewnie nie ma dzieci i jest po prostu chora — postukałem się palcem w czoło, próbując sprawiedliwie obdzielić swoim współczuciem babę i prześladowanego przez nią księdza. Ten jednak żachnął się ze złością.

— Naturalnie, że ma fioła. Ale wyłącznie na tym jednym jedynym punkcie. Poza tym jest zdrowa jak rzepa. A dzieci? Panie kochany, ma dwóch synów i całą kupę wnuków. Przyjeżdżają tu, przywożą lekarzy, specjalistów. Wszystko na nic. Babsztyl przez całe życie nie spędził dnia w łóżku, nie wie co to katar, tylko ma gust urodzić Pana Jezusa. Powiedziałem jej, że słonica jest w ciąży wszystkiego dwa lata, a ona na to, żebym nie bluźnił, bo słonica nie wyda na świat Zbawiciela. Ja bluźnię, uważa pan? Ja!

Uśmiechnąłem się nieznacznie, ale natychmiast spoważniałem. Popatrzyłem w stronę małego okienka, umieszczonego wysoko, pod samym sufitem i dostrzegłem nieco już pociemniałe, lecz czyste niebo. Ksiądz podchwycił to moje spojrzenie.

Zagadałem tu pana na śmierć — powiedział szybko. — Przepraszam. Rzeczywiście, wypogodziło się. Chodźmy.

Jednak przed kościołem zatrzymał mnie ponownie i pokazał ręką niebo. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Znad gór ciągnęły niskie chmury.

— To jeszcze nie koniec deszczu — zamruczał. — Niech pan tu chwilę poczeka — zanim zdążyłem zaprotestować, zniknął za drzwiami. Wrócił niosąc wypłowiałą sutannę i czarny kapelusz z szerokim rondem.

— Proszę to wziąć — rzekł wręczając mi oba wymienione, dość niecodzienne jak dla mnie, przedmioty. — Niestety, płaszcz przeciwdeszczowy mam tylko jeden. Ale ta sutanna jest taka stara i sfilcowana, że nie wchłonie nawet kropli wody. Użyje jej pan zamiast peleryny. No, niechże pan bierze — zniecierpliwił się, ponieważ stałem niezdecydowany, nie wiedząc, co zrobić. — Odda mi pan przy okazji, a jeśli nie, to tym lepiej. Pozbędę się przynajmniej dwóch niepotrzebnych łachów. A może pan się boi — skrzywił się filuternie — że od tej sukienki przejdzie na pana moja prawda i coś panu popłacze w pańskiej?

Roześmiałem się. Moja prawda. Gdybyż ten człowiek wiedział. Nie ociągałem się dłużej.

— Dziękuję — wziąłem sutannę oraz kapelusz, zwinąłem je, ponieważ jakby nie było na razie jeszcze nie padało i wsadziłem sobie pod pachę. — Oddam na pewno. Sądzę, że zostanę w tej okolicy na dłużej.

— To dobrze — rzekł zadowolony, po czym spojrzał na mnie i uniósł brwi. — Nie rozumiem tylko z czego pan się śmieje?

— Z siebie — odparłem szczerze. — Z tej mojej prawdy. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że nie mam żadnej, albo mam wszystkie. Absolutnie wszystkie, ile ich było, od Demokryta, przez Tomasza z Akwinu i Jamesa, aż po uczniów Hawkinga, którzy twierdzą, że wszechświat, ogołocony przez nich z osobliwości w rodzaju tych, jakie wynajdywał Einstein jest niezniszczalny i nigdy nie został stworzony. Po prostu jest. Natomiast dzisiaj o swojej prawdzie nie potrafię powiedzieć zupełnie nic. Nie znajduję słów. Niemniej obawiam się, że nie prowadzi ona najkrótszą drogą do… — wskazałem oczami drzwi do kościoła. — Przepraszam, jeśli…

Machnął ręką, nie pozwalając mi skończyć.

— Proszę pana — rzekł lekko. — Może się mylę, ale coś mi podszeptuje, że tam, dokąd pan idzie dzisiaj, też nie szedł pan najkrótszą drogą. Niczego nie chcę przez to powiedzieć — zastrzegł się z ciepłym, choć odrobinę kpiącym uśmieszkiem. — No, do widzenia. Robi się późno.

— Do widzenia. Jeszcze raz bardzo dziękuję.

— Nie ma za co. Pozdrowienia dla… żony — mimo wszystko w obliczu ciąży u normalnej, młodej kobiety, słowo „dziewczyna” nie mogło mu przejść przez usta. Przemiły staruszek.

Загрузка...