XXXIII. Ziemia. Zero

Nastał wczesny, październikowy wieczór. Zapadł mrok. Niebo było zaciągnięte chmurami. Na ich tle niewysokie pasmo gór wydawało się groźne i nieprzystępne. Łagodne wierzchołki nabrały wyglądu zbójeckich zamków, zbudowanych z czarnego bazaltu.

Zaraz za boczną linią karpackiej magistrali teren zaczął się dość ostro wznosić. Polna droga odbiegała zygzakiem w prawo, przecinała wąwóz i ukazywała się wysoko na przeciwległym zboczu, wiodąc prostym, stromym trawersem do granicy lasu. Pojedynczym szeregiem ciągnęły się wzdłuż niej stare, wiejskie domy. Pomyślałem, że zyskam na czasie, omijając wąwóz górą. Wzgardziłem wyjeżdżoną drogą i poszedłem dalej na wprost, ledwie widoczną kamienistą ścieżynką, prowadzącą grzbietem trawiastego żebra.

Jednak zanim osiągnąłem wysokość, na której u szczytu wąwozu sierpowata polanka łączyła jedno żebro z drugim, otoczył mnie zwarty, świerkowy las. W dodatku ścieżka albo dobiegała jedynie do pierwszych drzew, albo ją zgubiłem. Pozostało mi tylko piąć się na oślep w górę, do poprzecznej przecinki, wiodącej granią głównego pasma. Wciąż wydawało mi się, że już widzę tę przecinkę przed sobą i wciąż było to złudzenie. Na domiar złego znowu zaczęło padać. Nasadziłem na głowę czarny kapelusz i przeprosiłem się ze starą sutanną. Zanim narzuciłem ją na siebie i zapiąłem pod brodą, wciągnąłem rękawy do wewnątrz. Jej właściciel był mniej więcej mojego wzrostu, lecz znacznie pokaźniejszej tuszy. Dzięki temu teraz rzeczywiście znakomicie zastępowała mi prawdziwą pelerynę.

Miałem wrażenie, że już całymi godzinami przedzieram się po omacku przez gąszcz zachodzących na siebie mokrych, iglastych konarów. Ostatecznie jednak znalazłem się na owej upragnionej grani. Biegła nią wygodna dróżka, łącząca niemal poziomo poszczególne wierzchołki pasma, które stanowiło granicę rezerwatu.

Zamiast od razu skręcić w prawo i puścić się biegiem, stanąłem. Obydwa stoki grani były porośnięte lasem. Zarówno po jednej jak i po drugiej stronie ścieżki widać było jedynie niebo ponad koronami drzew. Jednak o ile za mną to niebo stanowiło morze ciemności, o tyle przede mną jaśniała ogromna, jednolita łuna. Jej blask dziwnie ponuro rozlewał się po chmurach, wszędzie, dokąd tylko sięgał mój wzrok.

Miasto. Światła Miasta.

Zabudowana Ziemia. Domy, domy, domy. Miliardy istnień, pomnożone przez setki codziennych zajęć, oszukujących miliardy samotności. Gdybyż tak rzeczywiście dało się to mnożenie zastąpić mnożeniem przez zero, a potem… O, potem…

Licho wie, co potem. Nie ulega wątpliwości, że to i owo trzeba by jednak zabrać ze sobą z dołu. Bez względu na lekcje, udzielone przez gwiazdy. To i owo. No właśnie. To i owo. Nic dodać, nic ująć.

Miasto. Jakże łatwo o nim zapomnieć w zaciszu rezerwatów. Nawet jeśli to zacisze jest pozorem i jeśli błądząc po pięknych parkach także chodzi się za znakami, sztucznie ułatwiającymi odnajdywanie szlaków w ciasnych korytarzach labiryntów.

Miliardy kalendarzy. W każdym notatki. Co miesiąc temu, co wczoraj, co jutro, pojutrze, za tydzień. Co jeszcze dzisiaj.

Dzisiaj? Pójdę tam, do Miasta. Pójdę na pewno. Ale dzisiaj…

Zerwałem się jak sprinter po wystrzale startera i poleciałem w prawo, pragnąc nadgonić stracony czas. Jednak zaraz po pierwszych metrach zwolniłem. Szczytowa ścieżka niezmiennie biegła zwartym, świerkowym szpalerem. A ja przecież niedługo powinienem znowu skręcić i zacząć schodzić. Jeśli wejdę w las za wcześnie, albo za późno, wyląduję z powrotem na nizinie, nad rzeką, zwaną Starą, i będę mógł zaczynać od nowa. Zaczynanie od nowa to wprawdzie w pewnym sensie moja specjalność, ale tym razem zdecydowanie bardziej odpowiadałaby mi jakaś odmiana.

Właśnie tak wtedy pomyślałem.

Stanąłem, strzepnąłem wodę z kapelusza i nałożyłem go z powrotem na głowę. Następnie spojrzałem przed siebie i zawołałem na głos:

— Strzałki!

W tym momencie, jak na komendę, przestało padać. Powiał wiatr. Korony drzew najpierw sypnęły na mnie garściami wody, a potem zaszumiały z głęboką satysfakcją.

Strzałka się nie pojawiła, ale raptem chmury odpłynęły i zaświecił księżyc. Była pełnia. Mniej więcej dziesięć metrów przede mną, po prawej stronie, rozbłysła na gałęzi jakaś wezbrana kropla. Kiwnąłem głową, uśmiechnąłem się, przeszedłem te dziesięć metrów, po czym bez zastanowienia skręciłem w las.

Niebo było czyste, księżyc świecił nieprzerwanie, wielki jak Złota Alfa. Tylko drzewa nadal jeszcze ociekały wodą. Kiedy wyszedłem z lasu i ujrzałem przed sobą drogę biegnącą w dół, a przy niej dom z oświetlonym oknem, nawet moja niezawodna peleryna była nasiąknięta jak futro z glonów. Ale znalazłem tę drogę i te domy. Mimo wszystko czasem nie zawadzi westchnąć do zielonych strzałek.

Helena mówiła, że licząc od góry jej chata jest… zaraz. Tego nie pamiętałem. Druga? Trzecia?

Zapytam tam, gdzie się świeci.

Na pukanie do drzwi nikt nie odpowiedział, więc przeszedłem pod okno i zastukałem w szybę. Wewnątrz odezwał się przytłumiony, kobiecy głos. Wróciłem do drzwi. Otworzyły się. W blasku księżyca ujrzałem tęgą, starą kobietę.

— Boże Przenajświętszy! — wykrzyknęła na mój widok. Zawahała się przez moment, po czym wycofała w głąb sieni.

— Proszę, proszę! — zawołała stamtąd.

Nie skorzystałem z zaproszenia.

— Przepraszam panią — powiedziałem do ciemnego prostokąta drzwi. — Szukam kogoś tu, w sąsiedztwie.

Ukazała się znowu. Przyjrzała mi się uważnie, po czym mruknęła:

— W pierwszej chwili pomyślałam… co to się człowiekowi nie roi w głowie — stwierdziła zagadkowo. — Szuka pan kogoś? — wróciła do normalnego tonu. — A czemu nie wstąpił pan do jakiegoś domu niżej, po drodze? Przecież dopiero co przestało padać. No pewnie, wygląda pan jak zmokła kura. Niechże pan choć na chwilę wejdzie.

— Śpieszę się — podziękowałem jej uśmiechem, choć nie widziała rysów mojej twarzy, bo stałem tyłem do księżyca.

— Nie mogłem nigdzie wstąpić. Szedłem z góry. Otóż szukam…

— Z góry? — przerwała mi zdławionym okrzykiem. Przez chwilę znowu przypatrywała mi się nieufnie i badawczo. Następnie jednak potrząsnęła głową, jakby przecząc jakimś swoim myślom i powtórzyła nieco spokojniej: — Z góry? Niemożliwe. Tu nikt nigdy nie przychodzi z góry. Jeden jedyny raz… całe wieki temu. Ale tam nie ma żadnej drogi. Jakby przez lata żyła nadzieją, że odwiedzi ją ktoś przybyły z góry, pomimo że stamtąd nigdy nikt i że tam nie ma drogi.

Gdyby wiedziała, ile razy przychodziłem z dołu. Naturalnie, nie miałem wątpliwości, z kim rozmawiam. Nękany przez nią księżulo powiedział wyraźnie: w ostatniej chałupie pod lasem.

— Szukam dziewczyny — mówiąc to miałem idiotyczne wrażenie, że mimo woli robię tej kobiecie świństwo — która zamieszkała w tej okolicy stosunkowo niedawno. Jest… — o mały włos powiedziałbym: w ciąży. Dosłownie w ostatnim momencie ugryzłem się w język. — Blondynką… — wybrnąłem, nie nazbyt zgrabnie, lecz za to bardzo prędko i głośno.

— Czy pani…

— Dwa domy dalej — rzuciła, nie czekając aż skończę.

— Przedtem przyjeżdżała tylko w święta, ale od dwóch czy trzech miesięcy urządziła się tu już chyba na stałe. Bardzo ładna — westchnęła i uśmiechnęła się. Musiała mieć w sobie niewyczerpane zasoby życzliwości dla ludzi, skoro tak łatwo pogodziła się z faktem, że choć przybyłem z góry, to jednak nie do niej. — I miła — dodała. — Czeka na pana? — jej uśmiech stał się pogodniejszy.

— To będzie niespodzianka — zwierzyłem się. — Do widzenia. Przepraszam panią za najście i dziękuję.

— Niech pan sobie przed spaniem naparzy kwiatu lipowego — pobiegła jeszcze za mną dobra, szczera rada, o ileż lepsza i mądrzejsza od tych, jakich ponoć ja udzielałem kiedyś obrońcom zagrożonych światów.

Pierwszy dom, to znaczy licząc od góry drugi, był prawie doszczętnie zrujnowany. Ale następny, trzeci, z daleka bielał nowymi krokwiami, świeżo położonym poszyciem dachu, oraz grubo ciosanymi belkami, które wstawiono w miejsce starych, zapewne zmurszałych lub stoczonych przez korniki. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że w ostatnim czasie przeszedł gruntowny remont.

Od pierwszego rzutu oka dom wydał mi się stylowy i uroczy. Z okien wychodzących nie na drogę, tylko na zalane teraz księżycową poświatą zielony wąwóz z potokiem oraz przeciwległe zalesione grzbiety, widok musiał być rzeczywiście przepiękny. I bardzo, bardzo spokojny. Ale jedyne oświetlone okienko znajdowało się właśnie od strony drogi. Podszedłem do niego i zajrzałem przez szparę między framugą a firanką.

Ujrzałem Helenę. Ścieliła łóżko. Była jeszcze ubrana. Znowu miała na sobie białą sukienkę, lecz inaczej skrojoną, znacznie dłuższą i luźną. Ponad jej łonem wyrastała wypukłość o tym jedynym, niepowtarzalnym rysunku. Jednak poza tym ciąża nie zdążyła zmienić jej dziewczęcej figury. W niezbyt jasnym świetle lampy, umieszczonej w niewidocznym dla mnie kącie pokoju, jej włosy stały się ciemnozłote.

Przepełniła mnie muzyka. Stałem jak zaczarowany. Zaraz zapukam. Spyta: kto tam? Odpowiem: taki, co przyszedł z góry. Od razu pozna mój głos. Krzyknie coś cicho, po czym pobiegnie do sieni i otworzy drzwi. Nic nie będę mówić. Sama się domyśli. Wystarczy, że spojrzy mi w oczy. Przytulę ją ostrożnie i pocałuję. Następnie zejdę wargami w dół jej ciała, do brzucha. Nie. Chyba jednak coś powiem. Kobiety lubią, gdy nie skąpi im się słów, które mogłyby zapamiętać i przypominać je w poręcznych okolicznościach. Będę mówić o tym co najprostsze. Ja tego nie rozumiem, ale ona zrozumie. Zaniosę ją do łóżka, uklęknę i położę głowę na jej piersiach. Potem długo będziemy milczeć. Potem ona coś powie. Trzy, cztery słowa. Niby to do mnie, lecz tak naprawdę do samej siebie. Przecież wszystko, absolutnie wszystko będzie już oczywiste. Raz na zawsze.

Zgiąłem palce i uniosłem dłoń do szyby. Cofnąłem rękę, żeby delikatnie zastukać.

I w tym momencie zniknąłem.

Загрузка...