IX. Ziemia jeden. Trzy (c.d.)

Jeśli czekała na mnie dłużej niż dobę, to w każdym razie zdążyli jej zabrać z powrotem łóżeczko i koc. Było popołudnie, późne popołudnie, ciemnozłote z domieszką czerwieni. Na pół siedziała, na pół leżała obok ścieżki, z podciągniętymi kolanami. Kiedy spostrzegła, że wróciłem, zerwała się błyskawicznie, obciągnęła sukienkę i zbiegła z trawnika na ścieżkę.

— Wiecznie te interesy — poskarżyłem się. — Nie dadzą człowiekowi odetchnąć. Długo czekałaś?

Potrząsnęła głową, że niedługo. Kto wie? Może naprawdę? Może tylko tyle, ile potrzebowało słońce, by znad jednego horyzontu przenieść się nad drugi? Jednak ile razy dla mnie w tym samym czasie to samo słońce obiegło Ziemię dokoła? Kopernik by się żachnął, słysząc takie pytanie, ale powinien być zadowolony, że nie może ode mnie usłyszeć niczego więcej.

Dotknąłem twarzy. Szczecina jak u dzika. Tylko pić mi się już nie chce. Nie jestem głodny. Nie jestem także śpiący. Wyspałem się na dole. Pewnie prócz tego coś tam jeszcze robiłem. Dzień, dwa, tydzień. Nic dziwnego, że muszą mnie nieustannie odmładzać.

— Chodźmy prędzej do tego dębu — mruknąłem, ruszając z miejsca. Dziewczyna bez słowa podążyła za mną. Kiedy wyszliśmy z cienia, rzucanego przez ogromne drzewo, stanęła. Zatrzymałem się również.

— To tu? — spytałem, patrząc w lewo i w prawo. Nigdzie śladu dachu, nigdzie najniklejszej bocznej dróżki.

— Tak — dziewczyna również bacznie się rozglądała. Jednak ona szukała czegoś nie za drzewami, tylko w bezpośrednim sąsiedztwie. Wreszcie znalazła. Podeszła do charakterystycznego ostrokrzewu, który nie wzbudził mojego zachwytu, ponieważ skojarzył mi się z ostowatymi drzewami w świecie fałszywego złota, i dopiero za nim skręciła pod prostym kątem, wstępując na trawnik.

— Prawda! — strzeliłem palcami. — Musimy przecież wrócić na zielony szlak dokładnie tam, gdzie go opuścimy. Owszem. Ten ostrokrzew ja też dobrze sobie zapamiętam.

Nie odpowiedziała. Patrzyła, czy idę jej śladem, czy też przypadkiem nie skracam sobie drogi, omijając krzew z niewłaściwej strony. Kiedy się przekonała, że drepczę za nią posłusznie jak stary mops, ruszyła dość szybko na przełaj, przez lekko nachyloną polanę. Znała kierunek, choć trawa przed nią wszędzie była idealnie świeża i bujna. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek deptały ją ludzkie stopy. Czy łąka może tak wyglądać tam, gdzie ktoś stale wychodzi i wraca do siebie? Uśmiechnąłem się pod nosem. Widać rzadko bywam w domu.

Strzałki, rzecz jasna, zostały na głównej ścieżce. Poczekają pod ostrokrzewem. Jeśli się nie poszkapię, będą tam czekać do rana. Nie tak znowu długo. Słońce spłynęło już za drzewa.

Polanę zamykał gęsty, brzozowy lasek. Helena zaczęła kluczyć między białymi pieńkami. W tej swojej sukience sama wyglądała jak brzózka, której autor filmowej bajki kazał wędrować przez świat.

Za laskiem rosły kwitnące krzaki wajgelii. W pewnym miejscu rozstępowały się, tworząc naturalny otwarty przedsionek stosunkowo małej budowli. Była to, oczywiście, kopuła. Gładka, szarawa, z niewielkimi oknami i drzwiami, które przed dziewczyną natychmiast stanęły otworem. Miniatura pawilonów. Pewnie w całym parku obowiązywała jednolita architektura. Do diabła z nią.

Przed wejściem znajdowały się dwa tarasowate schodki. Helena poczekała, aż wejdę na wyższy z nich, po czym usiadła na niższym i upozowała się na osamotnioną nimfę.

— A cóż to ma znaczyć! — obruszyłem się. — Za niskie progi?

— Zostanę tutaj — odrzekła prosząco. — Na pewno chce pan mieć trochę spokoju.

— Bez ciebie nie zaznam spokoju — podałem jej rękę, po pierwsze, wpadnę w okropne stresy i nie wykonam zadania, bo mogę je wykonać jedynie jako osobnik absolutnie zrównoważony, beztroski i właśnie spokojny. Po drugie, tropię błąd w postaci człowieka. Wiem tyle, że to człowiek i nic więcej. Nie dostałem listu gończego z rysopisem. Skąd mam wiedzieć, że to nie ty? Na wszelki wypadek nie wolno mi cię spuszczać z oczu. Proszę. Ty pierwsza. Ociągała się jeszcze parę sekund, następnie jednak wstała i omijając wzrokiem moją wyciągniętą w jej stronę rękę weszła do środka. Drzwi zamknęły się za nami jak szara kurtyna.

Z króciutkiego korytarza łukowaty otwór w ścianie prowadził wprost do największego pokoju. Był pókolisty. Podłoga znajdowała się mniej więcej metr niżej. Na poziomie wejścia zaczynała się galeryjka, biegnąca wzdłuż całej półokrągłej ściany, także w poprzek okien, przez które wpadały resztki słonecznego światła. U jej końca wąskie, strome schodki wiodły gdzieś w górę.

Przez chwilę stałem i patrzyłem, bezwiednie przygryzając dolną wargę. Niski, podłużny stolik. Koło niego barek na kółkach. Z jednej strony stołu trzy fotele, z drugiej obita tym samym zielonkawym materiałem przepaścista wersalka. Pod galeryjką jakieś szafki czy skrytki. Musiałbym pełzać, żeby się do nich dostać. Naprzeciwko przystawiony do prostej ściany regał z czterema wspierającymi się o siebie książkami. Obok stolik z telefonem. Nad regałem obraz przedstawiający w artystycznym skrócie historię powstawania Rowu Atlantyckiego. Albo nalot asyryjskich szturmowców bombardujących na Babilon. Albo cokolwiek innego, byle nie coś, na czym mógłbym mieć ochotę od czasu do czasu spocząć znużonym wzrokiem. W tej samej ścianie dwoje zamkniętych drzwi. W kącie jeszcze jeden samotny rozkładany fotel i stojąca lampa z zielonym abażurem. Wszystko.

Może tu i mieszkałem. Ale z całą pewnością nie ja urządzałem dla siebie to wnętrze.

— No, no — pokiwałem głową. — No, no. Więc tak wygląda moje miejsce na Ziemi. A twoje? — zagadnąłem niespodziewanie.

— Moje…? — uniosła na mnie nieco spłoszone oczy.

— Gdzie jest twój dom? — spytałem pogodnie. — Azyl. Osobisty ogródek marzeń, gdzie przychodzi poczta, gdzie przyjmujesz przyjaciółki przynoszące ploteczki i przyjaciela, przybywającego z bukiecikiem fiołków. A oprócz tego znajdujesz tam samą siebie, własne życie i schronienie przed nim. No?

— Mieszkam w instytucie — odpowiedziała po chwili. — Mam służbowy pokoik… i czasem znajduję w nim samą siebie. A raczej próbuję znaleźć. Ale nikt mi tam nie przynosi fiołków. Ostatnio… — urwała. Jej oczy zalśniły cieplejszym blaskiem.

— Co ostatnio?

— Och, to przecież nieważne…

— Nie ma nic ważniejszego.

Całkiem nieoczekiwanie uśmiechnęła się. Częściowo do mnie, ale bardziej do własnych myśli. Niemniej był to prawdziwy, jasny, niewymuszony uśmiech, może odrobinę melancholijny, lecz tylko odrobinę. Śliczne dziewczyny niekiedy tracą trochę wdzięku, kiedy się tak uśmiechają. Ona jeszcze zyskiwała.

— Popełniłam szaleństwo — powiedziała — i kupiłam opuszczoną wiejską chatę w górskiej dolince. Tanio, bo w rezerwacie nie wolno przecież sprzedawać domów ludziom, którzy już w nich nie mieszkają. O, tam — zrobiła gest w kierunku jednego z okien. Zszedłem na dół, po stopniach obitych, tak jak podłoga, zieloną wykładziną i zbliżyłem się do tego okna. Galeryjka była zabezpieczona poręczą wspartą na płaskich prętach, które nie przesłaniały widoku. Brzozowy lasek ogradzał moją mikrokopułę jedynie od strony wejścia. Stąd, gdzie stałem teraz, wzrok biegł swobodnie aż po widnokrąg, skrócony pasmem gór.

Podeszła, nadal z tym niezwykłym u niej uśmiechem, i pokazała łagodne siodełko między dwoma zalesionymi grzbietami.

— To właściwie zupełnie blisko — lekko potrząsnęła głową. — Z parku, to znaczy od bramy wjazdowej instytutu, pieszo niewiele ponad półtorej godziny drogi. Idzie się prosto jak strzelił nie skręcając razem z szosą. Jest potok, kładka, potem sad, za sadem szkoła, parę starych domów i zabytkowy, drewniany kościółek. Wystarczy mieć twarz stale zwróconą ku górom, żeby nie zabłądzić. Za kościółkiem przecina się rzekę, linię kolejową… tę odnogę głównej magistrali i wspina wprost na moją dolinkę. Innej dolinki w najbliższej okolicy nie ma, a zresztą nie ma i innej drogi. Ta kończy się ślepo, w lesie. To niewielki przysiółek — mówiła z coraz większym ożywieniem. — Chaty stoją pojedynczo, jedna za drugą, wzdłuż polnej drogi. Trochę stromo, ale za to niesłychanie zacisznie i taki widok… wie pan, jakby nic nie mogło się zdarzyć. Kiedyś sobie pomyślałam, że tam zasypia spokój. Śmieszne, prawda? Ale nie potrafię tego wyrazić… — świetnie potrafisz — zaoponowałem ochrypłym głosem, patrząc już nie w okno, tylko na nią. Była tak blisko. Czułem jej oddech, zapach jej włosów i bijące od niej ciepło. Piekło i szatani! Cóż za cudowna dziewczyna.

Pochwyciła mój wzrok. Uśmiech zniknął z jej twarzy jak zdmuchnięty. Spąsowiała i odskoczyła na środek pokoju. Odwróciłem się, żeby pozwolić jej ochłonąć. W rzeczywistości sam potrzebowałem tego o wiele bardziej niż ona. Kiedy wreszcie mogłem już przestać udawać, że obserwuję oblany purpurą zachodu las na horyzoncie, odszedłem od okna i zająłem się barkiem. Miał dwie półki z butelkami. Wszystkie były pełne i zamknięte firmowymi kapslami. Na kwadratowej tacy ustawiono kilka szklaneczek.

— Napijesz się czegoś? — wszedłem w rolę gospodarza.

— Uhm.

— Szampana nie mamy — otworzyłem największą butelkę. Na palce z sykiem wykipiała mi zimna rosa. Powąchałem. Woda mineralna. Odwróciłem szklaneczkę, nalałem do pełna i wypiłem duszkiem. Nalałem drugą i podałem Helenie. — Przydałoby się parę kostek lodu — powiedziałem. — Niestety, jako pan domu jestem do niczego. Nawet stara chłopska chata w górach byłaby dla mnie za dobra. Ale woda nie jest aż tak strasznie ciepła. Spróbuj.

Po krótkim wahaniu podeszła do oparcia fotela, przechyliła się przez nie, wzięła ode mnie szklaneczkę i podniosła do ust. Wypiła łyczek, którym nie zaspokoiłby pragnienia wróbel, po czym odstawiła szklaneczkę i powiedziała zmienionym głosem:

— Chciał pan się wykąpać i odpocząć. Naprawdę powinnam pójść…

— Nigdzie nie pójdziesz — uciąłem. — Usiądź. Czekaj, a czy ty nie miałabyś ochoty się wykąpać? Spałaś przecież na tym łóżeczku w ubraniu, a potem tak długo chodziliśmy po słońcu?

— Uhm.

Oczywiście, że miała ochotę na kąpiel. Jej twarz zdradzała to tak wyraźnie, że znowu musiałem się roześmiać. Usłyszałem swój śmiech i dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę jak kretyńsko brzmiało to moje świergotanie o lodzie i tak dalej. Przestałem się śmiać. Okrążyłem fotel i przyjacielskim gestem obiema dłońmi wziąłem ją za ręce.

— Posłuchaj — patrzyłem jej prosto w oczy. — Powiem coś paskudnego, ale muszę to powiedzieć. Możesz się tu czuć zupełnie bezpieczna i swobodna. Od kiedy cię zobaczyłem, marzę o tym, żeby pójść z tobą do łóżka i stanę na głowie, by tego dopiąć, ale… zaraz! — potrząsnąłem jej dłońmi, widząc że się marszczy i otwiera usta — ale dopiąć tego w najzwyklejszy sposób. W drodze porozumienia stron, rozumiesz? Natomiast dopóki stroną jestem wyłącznie ja, będę cię czarować jak tylko potrafię, będę ci gadać różne stosowne w takich razach rzeczy, może nawet będę cię trochę namawiać, jednakże nie będę rzucać się na ciebie, próbować cię dotykać ani podglądać cię w wannie czy pod prysznicem. Nie w każdej sytuacji mógłbym za siebie ręczyć, ale tego bądź absolutnie pewna. Po prostu, pod tym względem jestem stuprocentowo normalny — dla podkreślenia, że mówię prawdę, puściłem jej ręce i odstąpiłem o krok.

Dłuższą chwilę stała jak zaklęta, po czym nagle odbiegła oczami w bok, porwała swoją szklaneczkę, wypiła jej zawartość do ostatniej kropli, podeszła do barku, postawiła szklaneczkę i znowu spojrzała na mnie,

— Zdaje się, że jest pan przede wszystkim stuprocentowo bezpośredni… pod tym względem — teraz ona miała głos lekko zachrypnięty. — Po tym, co usłyszałam, chyba rzeczywiście pójdę się wykąpać… — powoli ruszyła w stronę drzwi w płaskiej ścianie. Wiedziała, gdzie u mnie jest łazienka. Otworzyła te drzwi i weszła, zostawiając je otwarte. Odczekałem minutę, po czym poszedłem za nią. Łazienka była dopiero za następnymi drzwiami, zamkniętymi na cztery spusty. Dobiegł stamtąd szum wody. A ja stałem na progu sypialni. Niezbyt wielki pokój z jednym oknem, do połowy zakrytym zielonkawą zasłoną. Jedno niskie, szerokie łóżko, z dwiema płaskimi poduszkami, nakryte lekkim kocem. Jeden stolik z lampą, jedna trójkątna szafa w rogu i znowu te jakieś schowki jak dla jamnika. Wróciłem do dużego pokoju, wypiłem jeszcze szklankę wody mineralnej, uwaliłem się w fotelu i zamknąłem oczy. Czułem się tak, jakby ktoś mówił mi coś niesłychanie ważnego, ale zaczął po chińsku, rozwinął myśl w języku suahili, dopełnił ją urywkiem Salomona w oryginale, po czym mnie poprosił o logiczną pointę. Albo jakbym dostał do rozwiązania zadania w postaci układanki na opak, której każdy klocek z osobna przedstawiał prościutki rysuneczek, natomiast poprawnie zebrana całość dawała obraz co najmniej równie mętny i niezrozumiały, jak ten bohomaz nad regałem. Wrażenie nie należało do nachalnych, ani, tym bardziej, drażniących, ale nie powinienem się tak czuć. Zresztą, powinienem, nie powinienem. Bo co? Bo ktoś mi zakazał? Sam nie chcę się tak czuć. Jeszcze trochę, a zacznę podejrzewać, że to wielojęzyczne zdanie bez pointy i ta zwariowana układanka przyszły mi do głowy, ponieważ gdzieś w zakamarkach mojego mózgu wylęgła się myśl o prawdziwym domu. Może nawet nie wyłącznie moim własnym. Może również innych ludzi.

Spojrzałem tęsknie w stronę otwartych drzwi, uśmiechnąłem się jak to ja, zrzuciłem lekkie buciki, wstałem i poszurałem bosymi stopami po grubej, puszystej wykładzinie. Jej włoski prostowały się błyskawicznie. Tak szybko, że nie sposób było pochwycić wzrokiem śladów, zostających za piętami. Oto właściwe rozwiązanie i właściwy stosunek do sprawy.

Idąc do sypialni rozpinałem bluzę. Już miałem ją beztrosko rzucić na łóżko, kiedy przypadkiem poczułem pod palcami dziwne zgrubienie. Ledwie wyczuwalne, ale w miejscu, gdzie żadna maszyna w żadnym zakładzie odzieżowym nie zrobiłaby żadnego zgrubienia. W pobliżu najniższego guziczka, tuż nad dolną zakładką. Podniosłem ten skrawek materiału do oczu, położyłem na otwartej dłoni i przejechałem pod nim drugą dłonią. Wszyli tam coś płaskiego i okrągłego wielkości monety. Oczywiście, projektor. Przypuszczenie, że sam swoim ciałem wyświetlam przed sobą te zielone strzałki, mogło mi przyjść do głowy tylko dlatego, że ani przez moment serio się nad tym nie zastanawiałem. Musieliby mi jakoś tego rodzaju krążek wpakować pod czaszkę. O to ich mimo wszystko nie podejrzewałem. Mogłem, rzecz jasna, zasilać ten projektorek swoim biopolem, mogłem nawet w pewnym sensie sterować nim zagrzebanymi w podświadomości informacjami, ale nic więcej. Powiedzieli, że nie uciekali się do chirurgii. Nie mieli powodu kłamać. O nic przecież nie pytałem. Wystarczyło milczeć.

Wciąż jeszcze stałem, nagi do pasa, gładząc dłońmi ukryty w jedwabistej materii plasterek, kiedy z łazienki wyszła Helena. Ujrzawszy mnie przy łóżku z bluzką w rękach zatrzymała się. Niezwłocznie podzieliłem się z nią dokonanym właśnie odkryciem.

— Należałoby to wypruć i wyrzucić — powiedziałem. — Brzydka zabawka. Czy uwierzysz, że uparcie wyświetlała zieloną strzałkę wycelowaną o, tam? — wskazałem drzwi, przez które tylko co przeszła.

Uspokoiła się. Sukienkę zostawiła w łazience. Pewnie uznała, że należy ją odświeżyć. Była owinięta po pachy kąpielowym prześcieradłem. Z jej pięknej szyi spływały dwa srebrne łańcuszki.

— Na pewno nie — odrzekła, potrząsając głową. Końce włosów miała jeszcze mokre. Lśniły jak miedź. Zrobiła dwa kroki w moją stronę, stanęła i dodała: — Niech pan tego nie wyrzuca. Bardzo proszę. Pan musi iść tą samą drogą, co… — zawiesiła głos.

— Wiem, wiem, pamiętam — rzuciłem swobodnie. — Nie bój się. Nie pójdę żadną inną drogą niż ta, która prowadzi obok ciebie, a w końcu może doprowadzi mnie i do ciebie, jako że dwa ciała poruszające się równolegle w zakrzywionej przestrzeni… ale o ciałach wiesz pewnie więcej niż ja. Jesteś naukowcem. Mnie słowo „ciało” — mlasnąłem smakowicie — kojarzy się jedynie z…

— Och! — przerwał mi zniecierpliwiony okrzyk. Rozpromieniłem się w duchu. Wcale nie była aż tak trusiowata, żebym już zawsze musiał na nią chuchać niczym na statuetkę z sewrskiej porcelany. — Proszę pana! — zawołała. — Doktor Iwo na rację! Pan sobie nieustannie kpi! Tak nie można! — prześcieradło jej się rozchyliło i zsunęło. Poprawiła je gwałtownym ruchem, nie zważając, że znowu zbyt szczodrze darzy mnie widokiem zapierającej dech w piersi golizny.

— Ja prawie nic nie wiem. Pracuję od niedawna, do zespołu trafiłam właściwie przypadkiem, a teraz doktor Iwo wybrał mnie chyba tylko dlatego, że podobno jestem ładna. Miało to posiadać pewne znaczenie. Nie traktują mnie zbyt poważnie, bo niby z jakiej racji? Daleko mi do wiedzy… Zresztą, niniejsza o mnie. Ja się nie liczę. Pewnie nigdy nie będę prawdziwym naukowcem. Liczy się pan. Nie zostałam wtajemniczona w szczegóły, lecz wierzę moim przełożonym, którzy wiążą z panem tak duże nadzieje na poprawę naszego życia. A pan się ze wszystkiego śmieje. Przepraszam — zaczęła ostro, jednak skończyła znowu prosząco i ustępliwie. — Nie powinnam była… — spuściła oczy.

— Nie przepraszaj — powiedziałem. — Ale ja też nie będę przepraszać. Na pewno nie śmieję się z ciebie. Jednakże kto ci wbił do twojej ślicznej główki, że nasze życie trzeba tak na gwałt poprawiać?

Zapomniała, że ma do czynienia z nieodpowiedzialnym wesołkiem.

— Jak to?! — wykrzyknęła. — Więc pan uważa, że wszystko jest w porządku?! Że ta broń na orbitach, dewastacja przyrody, te dziury w jonosferze, to tempo, ta ciasnota, ta ogłupiająca, mordercza pogoń za…

Podniosłem ręce na znak, że się poddaję.

— Nie uważam, nie uważam, nie uważam — doprawdy byłbym już ostatnim idiotą, zwierzając jej się teraz, że wymienione przez nią, a także nie wymienione okropności obchodzą mnie akurat tyle, co krokodyla widok liszki, pożerającej liść lotosu. — Biedna ludzkość — przyznałem. — W przeciwieństwie do ciebie nie wierzę jednak, że Jałowiec i Kobra, czy jak tam ty ich nazywasz, znaleźli cudowną receptę na uzdrowienie świata. Nie dlatego, że nie są dość uczeni, a dlatego, że takich recept nie ma… lub jest ich za dużo, co wychodzi na jedno.

— Nie chodzi o receptę, tylko o szansę — zaprzeczyła. Gdzieś to już słyszałem. Wiedziałem nawet gdzie. — Ludzie tak rozmaicie próbowali walczyć ze złem — mówiła jak do dziecka. Za wszelką cenę chciała mnie przeciągnąć na swoją stronę. — Przemocą, nauką, religią, filozofią, propagandą, sztuką… — kontynuowała. — Nikt nie twierdzi, że niczego nie wskórali. Nie byłoby nas dzisiaj, gdyby nie oni. A jednak wciąż grozi nam, że przestaniemy być. Więc może trzeba szukać metod mniej konwencjonalnych? Ja nie wiem. Sądzę tylko, że nie wolno mi lekceważyć prób ani wyborów dokonanych przez ludzi, którym na czymś zależy. I mądrzejszych ode mnie.

Skapitulowałem.

— A czy wolno lekceważyć wybory głupców? — spytałem.

— Proszę?

— Właśnie dokonałem pewnego wyboru — w końcu rzuciłem tę bluzkę na łóżko. — Idę się wykąpać.

— Och! — posłała za mną.

Łazienka była niemal tak duża jak sypialnia. Natryski, robot — masażysta, kilka ładnie zaprojektowanych aparatów kosmetycznych, wpuszczona w podłogę wanna, dwie umywalki, na podłodze zielonkawe dywaniki. Ale mnie zainteresowało przede wszystkim lustro.

Podszedłem do niego ostrożnie. Jak dla mnie umieszczono je odrobinę za nisko. Musiałem się pochylić i dlatego najpierw zwróciłem uwagę na włosy. Ciemnoblond, raczej ciemne niż blond, gęste, niegdyś krótko przystrzyżone, w tej chwili spadające skręconymi odrostami na kark, uszy i skronie. Trochę rozczochrane. Pod włosami szerokie czoło, opalone i bez zmarszczek. Niedobrze. Powinienem zobaczyć przynajmniej takie dwie charakterystyczne bruzdy, świadczące o w miarę częstym zatrudnianiu mózgu. Trudno. Policzki z regularnym rysunkiem kości, czerstwe, podługowate. Między nimi nos z ledwie zauważalnym garbem. Mógłby być odrobinę krótszy. Gorzej z wargami. Całkiem podobne miał Złoty. Jak z żurnala. Rozciągnąłem je, wykrzywiłem w jedną stronę, potem w drugą, zrobiłem ryjek. Na nic. Kiedy wracały do swojej naturalnej postaci, stawały się zgoła babskie. Broda. Ni to zaokrąglona, ni kanciasta, z dziurką. Na cholerę mi ta dziurka? Co mam w niej nosić? Zderzak? Rozdziawiłem gębę. Mnóstwo oślepiająco białych zębów, jak u podstarzałej primadonny. Postukałem w nie palcami. Własne. Takie mi wyrosły. Niech będzie. W końcu ja nie umiem odżywiać się za pomocą fotosyntezy.

Zdjąłem spodnie, slipy i oddaliłem się od lustra na tyle, by móc obejrzeć całą resztę.

Hm.

Postałem jeszcze parę sekund, po czym mruknąłem pod nosem: ecce homo, machnąłem ręką i przystąpiłem do wykonania czynności, dla wykonania których urządza się łazienki.


Kiedy wróciłem, wykąpany, ogolony, świeżutki jak rybka, w sypialni panował już niemal zupełny mrok. Zapaliłem lampę przy łóżku, po czym skierowałem się do dużego pokoju. Tu było nieco jaśniej. Spod zielonego abażuru wypływało łagodne światło. Stół, fotele i barek rzucały długie, dziwaczne cienie. Gdyby nie ta przeklęta zieleń, stosowana powszechnie jako antidotum na roztrzęsione nerwy i rozkojarzone umysły, oświetlenie można by nazwać intymnym.

Helena siedziała w fotelu. Posłała mi spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Pochyliłem się nad nią i spytałem:

— Podobam ci się?

Uśmiechnęła się z przymusem.

— Chodzi panu o to, czy myślę, że jest pan przystojny? Owszem.

Pochyliłem się jeszcze odrobinę niżej.

— Dziwne — mruknąłem. — Obejrzałem się właśnie w lustrze. Ja bym się w sobie nie zakochał.

— Nie powiedziałam, że się w panu zakochałam.

— A lubisz mnie?

Uniosła powieki. W tym idiotycznym kolorycie wnętrza jej chabrowe oczy zalśniły jak dwa fioletowe księżyce.

— Nie wiem… — wyszemrała. — Za mało pana znam.

— Wiesz o mnie więcej niż ja sam. Ale, naturalnie, możesz poznać mnie lepiej. Chcesz?

— Uhm…

Pocałowałem ją we włosy. Podskoczyła, gubiąc frotowe prześcieradło. Kiedy je łapała, objąłem ją i przytuliłem. Nie za mocno. Mogła się bez trudu wyrwać. Mogła powiedzieć mi coś przykrego. Nie zrobiła tego. Położyła mi tylko na piersi otwarte dłonie. Nie odpychała mnie. Czy był to opór, czy oczekiwanie? Ja w każdym razie czekałem. Piekielnie długo. Mijały wieki, ludzie wymyślali genialne recepty, gubili je, mieszali, wybierali fałszywe, a jeśli dobre, to porzucali je po pierwszych krokach, mieszkańcy złotych planet buntowali się, zaprowadzali nowe porządki i znowu się buntowali. Powstawał wszechświat, by ustąpić miejsca następnym. Ja wciąż czekałem. Wreszcie ciepłe, wąskie dłonie, leżące na mojej piersi przesunęły się kawałeczek wyżej. Usłyszałem cichuteńki dźwięk, podobny do zdławionego jęku. Rozśpiewał się we mnie najświetniejszą uwerturą. Ale nadal czekałem. Dłonie znowu wspięły się o jedno drgnienie, na moment zastygły, po czym raptownie zwarły na moim karku z siłą, o jaką nigdy bym ich nie podejrzewał. Teraz czas zaczął płynąć w przeciwnym kierunku. Całowałem ją dłużej niż przedtem czekałem. Włosy, czoło, brwi. Gdy dotarłem do ust, trafiłem na wargi wilgotne, rozchylone, lecz znieruchomiałe. Cofnąłem się, muskałem je zaledwie, lekko chwytałem swoimi wargami i puszczałem, dopóki nie oddały mi pocałunku. Wtedy wziąłem Helenę na ręce i zaniosłem do sypialni. Usiadłem na łóżku trzymając ją na kolanach. Prześcieradło kąpielowe zostało w dużym pokoju. Ale miała na sobie jeszcze coś, co mi przeszkadzało. Na chwilę rozplotłem jej ramiona, zdjąłem łańcuszek z przyczepioną do niego perforowaną folią i cisnąłem daleko na podłogę. Znaczek tożsamości zostawiłem. Brązowe cacuszko ślicznie harmonizowało z jej jasnozłotą opalenizną.

Nie przejęła się losem swojej ściągaczki. Tylko kiedy znowu ją objąłem, natychmiast przywarła do mnie ciasno, żebym jej nie widział. Jakby bez tego kartonika na długim łańcuszku była bardziej naga.

— Zgaś lampę — szepnęła.

Zrobiłem to.

Z wysokiego okna sączyło się światło świtu. Był początek lata i dnie zaczynały się wcześnie. Helena oddychała przez sen tak powoli i cicho, jakby znajdowała się w tej swojej wymarzonej dolince, w której zasypia spokój. Zrzuciła koc i poduszkę. Spała na boku, z policzkiem wtulonym w zgięcie łokcia. Tchnęła żywym ciepłem, ale wyglądała jak rzeźba. Żadna galeria nie przyjęłaby takiej rzeźby. W najlepszym razie powiedzieliby, że jest przesadnie wyidealizowana. W najgorszym, że to po prostu kicz. I mieliby rację. To jest, gdyby chodziło o rzeźbę.

Ja też leżałem odkryty. Klimatyzacja w tym domku była chyba zaprogramowana dla bakterii żyjących w potokach płynnej lawy. Ponoć są i takie.

Ostrożnie, żeby nie obudzić dziewczyny, podniosłem się i odszedłem od łóżka, by spojrzeć na nią z lepszej perspektywy.

Moja noc miłości. Pierwsza? Na pewno nie. Istnieją co najmniej dwa rodzaje pamięci. Pamięć faktów i pamięć sprawności. Co do faktów, znam ich mnóstwo. Wszystkie jak z fotografii robionych przez kogoś innego. Ale moje ciało zachowało tę drugą pamięć. Niezbyt przesadziłem, mówiąc Jałowcowi, że czuję się zdrowy i silny jak młode zwierzę. A w tych sprawach posiadałem nadto, by tak rzec, wprawę.

Chociaż, może ta noc jednak była wyjątkowa? Może prowadziła mnie jakaś intuicja, przebudzona po latach milczenia. Przebudzona dlatego, że Helena aż tak bardzo mi się podobała?

Nagle uśmiechnąłem się do siebie z politowaniem, po czym odszukałem na podłodze łańcuszek z perforowaną folią. Podniosłem go i przyjrzałem się śliskiemu kartonikowi. Dziewczyna była szczera zapewniając mnie, że nie wie prawie nic o poczynaniach swoich uczonych kolegów. To nie ulega wątpliwości. Zatem, co jej mogli dać, gdy wyruszała ze mną z pierwszego pawilonu? Oczywiście, mapę. Moją trasę. Na wypadek, gdyby coś stało się z projektorem. Na przykład, gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli raptem opuścić właściwą ścieżkę i potem nie mogli sobie przypomnieć, w którym miejscu to nastąpiło. Mapę mojego złotego zielonego śladu, wybranego ze wszystkich słusznych dróg w nieskończonym zbiorze. Mam nim iść z pokorą, wierny do końca. A idąc, mimochodem przekształcać mijane zło i dobro. Przecież ja to potrafię. Nie potrafiłby najgenialniejszy mędrzec, bo nie znalazłby posłuchu u innych mędrców. Nie potrafiłby prorok, bo zaszczuliby go wyznawcy innych proroków. Nie potrafiłby sprawiedliwy i światły dyktator Ziemi, bo sprzątnęłaby go demokratyczna opozycja. Nie potrafił Bóg, bo jeśli wierzyć świętym księgom, już raz próbował i co? Ponoć nawet nie raz. Ale ja to co innego. Ja potrafię. Ja jestem szansą.

Można zdechnąć ze śmiechu.

Tak, ale ta śliczna dziewczyna wcale się nie śmieje. Wierzy Jałowcowi i Kobrze, ufa ludzkiemu rozumowi i ma mi za złe, że kpię sobie ze wszystkich i ze wszystkiego. Mnie nie wolno, ponieważ jest we mnie to coś. Coś, co musi się zogniskować i wybuchnąć jak supernowa. Wypalić zgniliznę po najdalsze planety, tylko, proszę pana, tak, żeby nikt się nie oparzył. A potem dać energię nowemu, wspaniałemu światu. Nie ma racji. Właśnie, że będę kpić. Jest mi wesoło i nie muszę się o nic kłopotać. Istnieje ta mapa i istnieją strzałki. Same narzucają mi kierunek, jak znaki drogowe w nie znanym mieście. A ja idę przez nieznane. Nieznane myśli, nieznane zjawiska. Pal sześć myśli. Ale żeby badać nieznane zjawiska, należy je wpierw rozgraniczyć. A po to, by można je rozgraniczyć, trzeba je znać. Klasyczny dylemat. Czego ona się po mnie spodziewa? Że będę sobie zaprzątać głowę dylematami? Po co? Ja mam strzałki.

Rzuciłem folię tam, gdzie leżała i przeszedłem do dużego pokoju. Stanąłem koło barku i rozejrzałem się. Jestem u siebie. Może nie? Tam, w mojej sypialni, mam dziewczynę. Coś znika i coś się pojawia, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Ja także znikam i wracam. Idę jakąś wstążką, która się pode mną skręca, a potem prostuje. Jest taka wstążka, która udaje model nieskończoności, wieczności, czy czegoś w tym rodzaju. No więc skręca się pode mną. Już wiem, co znika i wraca. To pytanie, które nie mogło przebić się do mojej świadomości, kiedy stałem pod drzewem, czekając na Helenę. Czekałem na Helenę, a doczekałem się Złotego. Tylko, że to nie było pytanie. W uszach zadźwięczał mi nagle drwiący głos. Mówił: rozejrzyj się. Rozejrzyj się dobrze. Tak samo jesteś u siebie tutaj, jak tam gdzieś na dole, jak na zielonkawej leżance, na wysypanych żwirem ścieżkach i jak na Alfie. Lecz nie przejmuj się. Przecież jesteś u siebie. I tu, i w pawilonach, i w parku i na obcej planecie. Wszędzie. Nigdzie. Zawsze. Nigdy. Ten kpiący głos rozbrzmiewa jedynie we mnie i nie przedostaje się na zewnątrz. Cieszą mnie drzewa, ptaki, kwiaty, pieszczoty dziewczyny, śmieszą bajdurzenia Jałowca i Kobry, bawię się buntami Złotych, wielbicieli harmonii. Ale to złudzenie. Naprawdę jest cicho. Przeraźliwie cicho. I pusto.

Odwróciłem się na pięcie i szybko poszedłem z powrotem w stronę sypialni. Mijając drzwi wyrżnąłem we framugę. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłem. Idiotyczny odruch. Oczywiście, obudziłem Helenę. Podniosła się i spojrzała na mnie.

— Co się stało? — spytała, zaspana.

— Nic, nic — powiedziałem. — Potknąłem się w ciemnościach.

— Przecież już jasno… — wymruczała.

— Toteż nic mi się nie stało. Śpij. Jest jeszcze bardzo wcześnie.

Przeciągnęła się leniwie i szerzej otworzyła oczy. Jej twarz raptownie zmieniła wyraz. Jakby zaskoczyło ją, że widzi mnie tu obok siebie nagiego. Doskonale. Całe pięć minut byłem poważny jak Savonarola na stosie. Może nawet sześć.

— Czemu mi się tak przyglądasz? — spytałem. — Sprawdzasz, czy nie spędziłaś nocy w objęciach potwora? Podobno samce jakichś jaszczurek, czy gadów mają po dwa prącia. Ale niech ci nic nie przychodzi do głowy, bo i tak używają tylko jednego. Drugie to jedynie dekoracja. Co do mnie, nie przepadam za zbędnymi wisiorkami. Ani na srebrnych łańcuszkach, ani…

— Och! — krzyknęła głucho i wtuliła twarz w prześcieradło. Może rzeczywiście troszkę przeholowałem.

— Już po wszystkim — podszedłem bliżej łóżka. — Przepraszam. Uśmiechnij się. Bardzo panią proszę — przybrałem ton, jakim zwracała się do mnie w parku, nalegając, bym nie wygadywał głupstw i słuchał zaleceń doktora Iwo. Nie pokazała mi twarzy, jednak po nieznacznym ruchu głowy i ramion poznałem, że naprawdę się uśmiechnęła. Prędko powiedziałem:

— Nauka zna sto osiemdziesiąt rodzajów uśmiechu. Ten jest sto osiemdziesiąty pierwszy. Ale przenigdy nie opisze go ani nie sklasyfikuje żaden jajogłowy filar akademii. Uśmiech jak oko, patrzące na astronoma z czarnej dziury. Dla mnie po prostu prześliczny. Jest rzeczywiście wcześnie. Śpij.

— Wcale nie chce mi się spać — szepnęła.

— To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałem — oświadczyłem, porzucając mądrzenie się i dowcipkowanie.


Miałem sen. Szedłem przez stare, zwietrzałe góry, piarżyste, wypalone do cna, bardziej obce niż najdalsze światy. Grunt osuwał się pode mną, musiałem po dziesięć razy pokonywać te same krótkie stromizny. Na przełęczach wiatr bił we mnie kłującymi okruchami skał, w dolinach nogi grzęzły mi w pyle po kolana. Szedłem tak już wiele dni i nocy, bez picia, bez jedzenia, z gołą głową, w przepoconej i poszarpanej błękitnej bluzce. Ogromne słońce cały czas wisiało wprost nade mną i prażyło mnie żywym ogniem. Dusiłem się, omdlewałem, upadałem, lecz wstawałem i szedłem dalej. Nie pamiętam, dokąd idę i po co. Wiedziałem tylko, że muszę iść. Stale prosto. Wreszcie góry rozstąpiły się. Ujrzałem w dole pustynną równinę. Brnąłem przez nią, pokonując zwały suchego piachu. Dopadła mnie burza z huraganem, bez kropli deszczu. Wygrzebałem się i ruszyłem w tym samym kierunku co przedtem. Nagle na horyzoncie dostrzegłem coś jakby kwiat na jednej smukłej łodydze. Kiedy znalazłem się bliżej, zobaczyłem, że to, co wziąłem za kwiat, było otwartym kolorowym parasolem. Stał wbity w białozłocisty grunt. Pod parasolem, w cieniu, przy małym stoliku siedział pomarszczony staruszek. Podszedłem i zatrzymałem się. Wówczas staruszek bez słowa podniósł się i przypiął mi do piersi gwiaździsty medal. Ja też się nie odezwałem. Zawróciłem i odszedłem. Miałem wracać tą samą drogą, którą przybyłem. Ale oszczędzono mi jej. Jakimś cudem raptem ujrzałem wokół siebie zabudowania Miasta. Byłem wypoczęty i porządnie ubrany. Na chodnikach panował ożywiony ruch. Ludzie wyprzedzali mnie i mijali. Wszyscy się śpieszyli. Nie obchodziło mnie to. Byli mi obojętni. Nagle kątem oka pochwyciłem złocisty błysk. Stanąłem i zobaczyłem, że jeden z przechodniów ma taki sam medal jak ja. Zacząłem rozglądać się w tłumie. O, ten mężczyzna także. I ten. I ta kobieta. Wszyscy przebyli kiedyś samotnie tę piekielną drogę? Na pewno. Było w tej blaszce coś, co sprawiało, że różniła się od wszelkich możliwych ozdób czy odznaczeń, jakie można zdobyć lub choćby wyobrazić sobie w Mieście. Właśnie wprost na mnie idzie jeszcze jeden człowiek, który dotarł tam gdzie ja. Zatrzymałem go i uśmiechnąłem się. Zmarszczył brwi. Niecierpliwie rzucił głową, zły, że marnuje bezcenne chwile. Podniosłem rękę, żeby pokazać powód, dla którego zastąpiłem mu drogę, ale moja ręka opadła jak u szmacianej kukły. Nieznajomy nie miał już medalu. Odruchowo spojrzał po sobie. Ja też go nie miałem. Na mojej bluzie nie pozostawał nawet ślad ukłucia złotej szpilki, którą był przypięty. Powiedziałem: przepraszam — i obudziłem się.

Chwilę leżałem gapiąc się bezmyślnie w sufit. Wreszcie oprzytomniałem. Sen to sen. Trochę dziwny jak na mnie, ale kto powiedział, że we śnie też muszę stale tylko chichotać, jak zidiociały pastuch, podsuwający pięty kozie, żeby je lizała. Lepiej popatrzę na Helenę. Tak ślicznie wygląda, kiedy śpi.

Jednak Helena również nie spała. Leżała na wznak i spoglądała w górę, jak ja jeszcze przed chwilą. W kącikach jej oczu wezbrały łzy.

Wyglądała ślicznie, lecz nie był to widok, jakiego oczekiwałem.

Wstałem, obszedłem łóżko dokoła, podniosłem z podłogi cienki koc i narzuciłem go na nią tak, żeby sięgał jej powyżej piersi. Następnie usiadłem obok niej.

— Czy coś się stało? — spytałem. — Czy ta noc zostawi bliznę na czymś delikatnym i ważnym… co nigdy nie powinno było zostać draśnięte? Może ja wczoraj wieczór…

— Nie, nie — nie pozwoliła mi skończyć. Odwróciła twarz. Jej głowa znalazła się tam, gdzie dopiero co leżała moja, pełna samotnych marszów, trudów, gwiaździstych medali i rozczarowań. — Ja także tego chciałam…

— W takim razie, skąd te łzy?

— Nie wiem — wyszeptała. — Dobrze mi teraz. Może dlatego przyszło mi na myśl, że właśnie nie mam niczego, co powinno pozostać niezadraśnięte. Tak dla siebie, wiesz. Niczego, ani nikogo… — dodała jeszcze ciszej. — Och! — wykrzyknęła pełnym głosem. Usiadła, wyprostowała się i szybko otarła oczy. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Po prostu jestem głupia. Nagle, ni w pięć ni w dziewięć zaczęłam się nad sobą rozczulać. Idiotka.

Chciałem się roześmiać, a potem z udaną powagą przyznać jej rację, ale zamiast tego spytałem:

— Jak to możliwe, żeby taka dziewczyna nie miała kogoś dla siebie? Kogoś, kogo wybrałaby sobie z tysiąca najlepszych?

Przesunęła się na drugą stronę łóżka, wstała i owinęła się kocem.

— Co to znaczy: taka? Dziewczyna i tyle. Każda albo kogoś ma, albo nie. Mnie na studiach coś się zdarzyło… ale nie trwało długo. Pewnie to była moja wina. A odkąd zaczęłam pracować w instytucie… — wzruszyła ramionami. Zrozumiałem, że praca nie zostawia jej czasu na życie osobiste, miłość, dom i inne nienaukowe banialuki. Niemniej chałupę w górach mimo wszystko sobie kupiła. Cóż, lepsze to, niż jeszcze jeden robot z kukułką i fontanną. Najpewniej jednak w grę wchodziło coś całkiem innego. Jeśli stale przebywała jedynie w towarzystwie Jałowca, Kobry i im podobnych…?

Teraz bez udawania mógłbym jej powiedzieć, że istotnie jest głupia, choć nie z powodu, jaki wymieniła. Ale nie zrobiłem tego i tym razem. Zresztą, nie dała mi okazji. Nie oglądając się na mnie poszła do łazienki, podnosząc po drodze swoją ściągaczkę na srebrnym łańcuszku i zamknęła za sobą drzwi.

Przeszedłem się do sypialni, zajrzałem do dużego pokoju, wróciłem, włożyłem slipy, spodnie, usiadłem na łóżku, oparłem łokcie na kolanach, brodę i nos umieściłem w złożonych dłoniach i wbiłem wzrok w drzwi, zza których dochodził szum wody. Jak wczoraj. Jednak dziś Helena zabawiła w łazience o wiele krócej. Chociaż nie jestem pewny, czy gdyby przebywała w niej okrągłą godzinę, nie zastałaby mnie w nie zmienionej pozie, wpatrującego się w te zamknięte drzwi, jakbym spodziewał się ujrzeć w nich za chwilę samego siebie, tego siebie, którego nie znałem. Nie miałem ochoty się ruszać. Nie myślałem o niczym.

Wyszła wyświeżona, w swojej białej, idealnie odprasowanej sukience, uczesana i trochę sztywna. Powiedziałem sobie: dosyć tych głupstw, zerwałem się i pobiegłem z kolei sam dokonać porannej toalety. Po powrocie nie zastałem jej w sypialni. Wziąłem bluzę i nie wkładając jej na razie, przeszedłem do reprezentacyjnego pomieszczenia. Nie było jej także tutaj. Spojrzałem w stronę drzwi po prawej stronie pustego regału. Mogły prowadzić jedynie do kuchni. Zajrzałem tam. Tak, kuchnia. Mała, kawalerska, bez tysiąca i jednego robotów, za to świetnie przystosowana do korzystania z gotowych wyrobów. W sterylnych szafkach było ich tu na sto śniadań, pożywnych, zdrowych i obrzydliwych. Ale Heleny nie zastałem również w kuchni. Zawróciłem, przemierzyłem zielonkawą przestrzeń dużego pokoju i wyszedłem na zewnątrz domu. Siedziała na niższym z dwóch stopni, jak wtedy, kiedy upierała się, że zaczeka na mnie przed wejściem. Nie była już sztywna. Ukryła twarz w kolanach, a dłonie splotła sobie na karku. Rysunek jej pleców przypominał łabędzia.

— Co tu robisz? — spytałem inteligentnie.

Wyprostowała się, ale nie popatrzyła na mnie.

— Nic.

— To najlepsze zajęcie, jakie znam — stwierdziłem. — Ale dlaczego miałabyś nie robić nic tam w środku, razem ze mną, po małym śniadanku? Będę najznakomitszym kompanem. Wobec ciebie mogę przyjmować jedynie dwie postawy. Pierwsza polega na najrozkoszniejszym nieróbstwie. Druga, stokroć bardziej rozkoszna, wymaga jednak…

— Właśnie — przerwała mi gorzkawym tonem, jakby przytakiwała swoim myślom, które akurat chodziły jej po głowie. — Właśnie…

— Co właśnie?

— Niewiele cię to obejdzie — uprzedziła. — Ale jeśli chcesz wiedzieć… Wyszłam tutaj, bo bałam się, że będziesz żartować.

Stałem chwilę w milczeniu, po czym zszedłem niżej i pogładziłem ją po włosach. Spojrzała na mnie skosem, jakoś dziwnie. Wyciągnąłem do niej rękę. Od razu ją chwyciła, podniosła się i wróciła ze mną do domu.

Загрузка...