XXIX Alfa cztery. Alfa pięć. Omega trzy

A jednak nawiedził mnie sen. Zjawił się, kiedy było już jasno i rozpromienił wnętrze mojej sypialni złotym blaskiem, jak odwiedziny Apollina. Otworzyłem oczy, a sen trwał.

— Przynieś mi śniadanie na złotej tacy — powiedziałem, zaspany. — Tylko czy potrafisz zrobić nie złotą kawę? Taką jak siekiera?

Patrzył na mnie ze smutkiem. Zamrugałem oczami i oprzytomniałem.

— Byłeś tu cały czas? — spytałem, siadając na łóżku. — W domu?

Potrząsnął przecząco głową.

— Wracałeś do siebie?

Znowu zaprzeczył. Następnie rzekł cicho:

— Przecież wiesz.

— Stajesz się coraz bardziej enigmatyczny — stwierdziłem kapryśnie, sięgając po spodnie. Gdy ogolony i wyświeżony wyszedłem z łazienki, nie było go już w sypialni. Zupełnie jak któregoś dnia, bardzo dawno temu, pewnej ślicznej dziewczyny. Uśmiechnąłem się i ruszyłem w stronę kuchni. Nie dotarłem jednak dalej niż na środek dużego pokoju. W tym samym ułamku sekundy zauważyłem, że okno stanowiące wycinek kuli i sięgające szpicem niemal szczytu kopuły jest na oścież otwarte, oraz że z powietrza sięgają po mnie dzisiaj aż dwie ręce naraz. Zanim zdążyłem wykonać unik, doznałem znajomego mrowienia, po czym zaczął się bezkres kolorowych kryształów. Wreszcie barwy zbladły, bryły roztopiły się w słońcu i ujrzałem złotą panoramę zaokrąglonych wzgórz z pastelowymi domkami.

— Chyba się nie zdziwisz, jeśli teraz usłyszysz ode mnie, że jesteś bydlę — wycedziłem. — Zarzekałeś się święcie: nigdy więcej żadnych pułapek. A ponadto, bądź co bądź, byłeś moim gościem. Dokąd mnie wieziesz? Znowu do tego katowskiego sanatorium?

— Złamałem słowo i nie przepraszam — powiedział. — Nie, nie do sanatorium. Dzisiaj nic nie powinno się wydarzyć. Widzisz?

Trudno było nie widzieć. Niebo, dotąd jednolicie złote, raptem przestrzeliły dziesiątki barw. Jakby sama planeta otworzyła płomienisty wachlarz, sięgający gwiazd i mieniący się odcieniami wszystkich możliwych kolorów. W następnej chwili te światła zaczęły tworzyć płynne, przenikające się nawzajem obrazy i wzory.

— Co to takiego? — spytałem, mimo woli ujęty niezaprzeczonym pięknem widowiska.

— Iluminacja — odrzekł lakonicznie. — święto. Rocznica zwycięskiego buntu humanistów.

Utkwiłem wzrok w niebie. Coś mi te obrazy przypominały. Wpatrzyłem się uważniej i przypomniałem sobie. Oczywiście. Tak właśnie rozpoczynali leczniczy seans Stalowi, pragnąc obnażyć przed moimi oczami całą ohydę nieposkromionej fantazji. Tam, naturalnie, tłem nie były przestworza. No i chodziło o osiągnięcie najdokładniej odwrotnego efektu. Niemniej podobieństwo istniało. I im dłużej patrzyłem, tym stawało się wyraźniejsze. Hm.

— Wylądujemy obok trybuny honorowej — poinformował mnie mój Złoty. — Może uda ci się otrzeć o oficjeli…

— … i troszeczkę na nich pooddziaływać — dokończyłem, kręcąc głową. — Jesteś niesamowity. Jak ostatni z rodu łososi, który uparcie wraca do tej samej rzeki, choć już sto razy musiał zawrócić, bo trafiał zawsze do oczyszczalni ścieków.

Pominął to milczeniem. Latający dzwon zwolnił i zaczął się zniżać.

Ominęło mnie spotkanie z oficjelami oraz dalsze punkty programu uroczystych obchodów. Nasz przeźroczysty kielich nie zdążył dotknąć powierzchni ziemi, gdy świat zniknął. Czarny piorun rozłupał mi czaszkę. Znowu pędziłem przez podskórny ocean odwróconych kryształów. Pojazd uderzył w jakąś przeszkodę. Cios był potężny. Przeleciałem kilkakrotnie między niewidzialnymi ścianami, odbijając się od nich jak wypchana kukła. Następnie upadłem na płaskie dno i udało mi się o coś zaczepić palcami. Na moment znieruchomiałem. Jednak chwilę później nastąpiło nowe uderzenie. Przeszło mi przez obolałą głowę, że wszechświat się zamknął, skurczył, i że wraz z kielichem Złotego walimy teraz o jego stale ciaśniejsze granice. Jeszcze jeden wstrząs. Nagle zrobiło się jasno. Zobaczyłem złote niebo. Oczy miałem pełne łez, ale poznałem krajobraz, który już tak mocno wrył mi się w pamięć. Pojazd leciał spokojnie i wolno, jak zawsze, kiedy cel był blisko. Nad Ziemią otworzył się wspaniały, kolorowy wachlarz świateł. Aha, święto.

— Słuchaj — usłyszałem tuż przy sobie gorączkowy szept. — Słuchaj uważnie — jeszcze nigdy mój Złoty nie mówił takim głosem. — Słuchaj — powtórzył po raz trzeci. — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Za moment może mnie tu nie być. Na zawsze. Możesz zostać sam. Jeśli tak się stanie, nie wpadaj w panikę. Przeprogramowałem pojazd i przesunąłem jego aparaturę poza czas, jakiemu podlega już nie moja konkretna rzeczywistość, a ja sam, od dawna związany z nią jedynie sztucznym i wciąż na nowo odbudowywanym pomostem strukturalnym. Ale moja wiedza, moje możliwości i ilość dopuszczalnych kombinacji wyczerpały się. Dobiegłem kresu. Gdziekolwiek wylądujesz, odczekaj parę minut. Pamiętaj. Pęknięta, rozedrgana przestrzeń musi się uspokoić. A potem wracaj. Wystarczy, że wsiądziesz z powrotem do pojazdu i dotkniesz swojego znaczka tożsamości. Nic się nie bój. Niestety, tym razem nie mogę zagwarantować, że na twojej Ziemi zjawisz się w tym samym momencie, w którym ją opuściłeś. To wymagałoby większych i bardziej skomplikowanych przeróbek. Ale tak czy owak wrócisz do siebie… obojętnie skąd. Bądź pewny. Wrócisz. Ty masz dokąd. Ty wrócisz…

Były to jego ostatnie słowa.

Uderzenie, ciemność jak w wehikule Stalowego, potem ponownie kryształy. Znowu uderzenie i znowu kryształy, jakby przelatujące w przeciwną stronę. Jeszcze jeden brutalny wstrząs, światło, ciemność i nagle spokój.

Nie szybowałem nad złotymi pagórkami. Stałem. W jasnym słońcu, pod pogodnym niebem, w czystym powietrzu. Stałem i obiema dłońmi obejmowałem potłuczoną głowę. Cały byłem potłuczony i rozbity jak porcelanowa figurka, wyrzucona z dziesiątego piętra. Wszystko miałem połamane. Kark, kręgosłup, biodra, barki, ręce, nogi.

Zaraz. Gdybym rzeczywiście połamał nogi, to nie mógłbym stać. A stoję. Odkrycie tego faktu dało mi do myślenia. Nadto im dotkliwiej przenikał mnie ból, tym jaśniej uświadamiałem sobie, że w przeciwieństwie do figurki, zrzuconej z okna na bruk, nadal stanowię niepodzielną całość.

Odjąłem ręce od głowy i dokładnie obmacałem się od stóp do ciemienia. Nic nie było złamane. Wobec tego ponownie zająłem się głową. Mocno ścisnąłem skronie pięściami. Ból przestał się wzmagać, a następnie zaczął ustępować. W porządku. Geniusz taki więcej na odwrót, brylant nie tyle czystej wody, co w wodzie, na głębokości niedostępnej dla najwytrawniejszych nurków, ale chłopisko zdrowe, że wierzyć się nie chce. Bez mała niezniszczalne. Przez ułamek sekundy przepełniało mnie uczucie dumy. Ułamek sekundy później duma ulotniła się jak zdmuchnięta.

Jestem sam. Złoty to przewidział. Zostawił mi swój pojazd. „Ty wrócisz…”

Wrócę?

Miałem trochę poczekać, żeby czas mógł się pozlepiać na powrót, jak to przed chwilą miało miejsce ze mną. Dobrze. Poczekam.

W braku lepszego zajęcia zajmijmy się na razie topografią. Gdzież to mnie znowu na odmianę przyniosło?

Jakaś kamienista pustynia. Jak okiem sięgnąć zwietrzałe, pokruszone skały, martwe od tysiącleci. Nigdzie ani źdźbła trawy, ani kępki mchu. Ale na tym pustkowiu, dokładnie na wprost mnie stoi coś, co w żadnym razie nie może być dziełem natury. Resztki kosmicznej bazy? Stary bunkier, porzucony przez przedpotopowych astronautów? Nie, nie bunkier. Ta szara bryła, do połowy wysokości podsypana drobnym piargiem, posiadała niegdyś nadbudówkę. Sterczy z niej jeszcze zębaty kikut czworokątnej… to chyba była wieża. Może antena? Platforma obserwacyjna? Raczej jednak wieża.

Nagle coś mnie tknęło. Pustynia? Kamienista? Pustynia na pewno. Ale czy rzeczywiście powstała w wyniku rozpadu skalistych gór, wypiętrzonych ongiś przez przyrodę, w toku długiego procesu formowania powierzchni planety?

Koloryt nieba. Te dziwnie jasne obłoki. Zapach powietrza. Upał, wręcz żar, a mimo to oddycha się swobodniej niż w ziemskim parku. Góry musiały tu być niskie i osobliwie regularne. Gruzy tworzą powtarzające się kopczyki o niemal identycznych podstawach. Ich zarysy…

Zaraz. Dlaczego pomyślałem: „gruzy…”?

Wstrzymałem oddech. Długo wlepiałem wzrok w to coś, co w pierwszej chwili porównałem do starej, opancerzonej bazy. Następnie powoli obiegłem oczami pustynny krajobraz i jeszcze wolniej wypuściłem z płuc powietrze.

Już wiedziałem.

Gruzy. Gruzowisko.

Tu nigdy nie było skalistych gór. Były katedry. Ta kamienista pustka to są ruiny. Starsze od najstarszych piramid. Piramidy wciąż jeszcze stoją.

Znajdowałem się na Omedze. Kiedy? Co za pytanie. Wtedy, gdy właśnie tak wygląda. Cóż to może mieć za znaczenie, czy ten widok należy do zamierzchłej przeszłości, czy zaistnieje dopiero po śmierci ostatniego człowieka na mojej Ziemi. Teraz mam go przed sobą. Teraz. To jest zawsze i nigdy. Ale jest.

Po raz trzeci, w odstępie paru dni, stoję na Omedze. Najpierw obserwowałem życie w pełnym rozkwicie. Minęło kilkadziesiąt godzin i minęły epoki. Został głos kosmosu i nietknięte pomniki wymarłej supercywilizacji. Znowu kilkadziesiąt godzin i pomniki rozsypały się w proch, ponieważ każda z tych godzin, gdzieś, dla kogoś, też oznaczała epokę. A może się mylę? Może biorę za rzeczywistość jedynie wytwory własnej, chorobliwie pobudzonej wyobraźni? Dopiero co przeżyłem przecież taki koszmarny wstrząs.

Opuściłem pojazd przez niewidzialną ścianę i zrobiłem kilka kroków w stronę ocalałych resztek owego nibybunkra. Przy jego prawym boku wznosiła się stroma pryzma gruzów. Tam musiała upaść wieża. Ale we frontowej ścianie wciąż widniały zmatowiałe, lecz nienaruszone masywne drzwi, trochę przypominające wejścia do skarbców w bogatych bankach.

No i nic dziwnego. Bo to naprawdę był skarbiec i bank. Nie miałem żadnych zwidów. Z całą pewnością znajduję się na Omedze. A ten nie do końca rozwalony gmach przede mną, to nic innego jak bank genów.

„Nie jesteśmy samobójcami…”

Jakżeż lekko, z jaką pewnością i wiarą wypowiedział te słowa radosny, niestrudzony budowniczy pomostu, którym on i jego ziomkowie mieli przejść przez wieczność.

Tak musi wyglądać wypalone do ostatka piekło.

W pewnym sensie widok, jaki oglądałem stojąc w tym samym miejscu obok Stalowego, był bardziej okrutny i wstrząsający. Martwa Ziemia, pokryta bez reszty pysznymi katedrami, jeszcze wyciągającymi w górę strzeliste mury i wieże, barwne, czyste, jakby wczoraj zdjęto z nich spiralne rusztowania. Ale wtedy byłem zbyt zajęty sobą. A poza tym uśpił mnie ów basowy dźwięk, płynący przestrzenią. Nucił mi kołysankę: ludzie wrócą, wrócą, wrócą…

Dzisiaj nie odzywa się już żaden daleki, zwodniczy głos. Dzisiaj wiem. To jest trup Ziemi. Gruzy rozsypią się w księżycowy pył i doczekają dnia, kiedy w przedśmiertnym zrywie pochłonie je tutejsze jasne słońce. Tej pustyni nic nie przywróci życiu.

Chwileczkę. Pustynia. Życie.

Życie…?

Nie zastanawiając się dlaczego i po co to robię, zacząłem wolno okrążać ruiny banku genów. Momentami zapadałem się w gruz po kolana. Momentami, wspiąwszy się na kamienisty kopczyk zjeżdżałem z niego tyłem, jak w tym śnie, w którym wędrowałem przez bezwodne góry. Czepiałem się wyszczerbionych bloków, jakichś filarów przypominających potrzaskane kolumny, wchodziłem na schody wiodące donikąd, urwane w powietrzu jak fantazyjne chmury. Po mniej więcej piętnastu minutach obszedłem w ten sposób dwa boki dawnej budowli. Trzeci był podsypany rumowiskiem wyżej niż poprzednie. Widać przedtem pomyliłem się co do miejsca, gdzie spoczęły pozostałości wieży. Główna jej część musiała upaść właśnie tutaj.

Wydrapałem się na dach. To znaczy, na strop pierwszej i jedynej zachowanej kondygnacji. Nadal o nic mi nie chodziło i niczego nie chciałem. Stopniowo jednak zacząłem sobie uświadamiać, że działam pod wpływem jakiegoś wewnętrznego nakazu. Dawniej to by mi wystarczyło. Odwróciłbym się na pięcie i pogwizdując odszedłbym z uśmiechem na ustach. Teraz ani się nie odwróciłem, ani nie uśmiechnąłem. Począłem szurać butami, rozgarniając gruz. Każdy mój ruch wzbijał tumany kurzu, ale pod osypiskiem wszędzie znajdowałem lite, twarde podłoże. Nigdzie najmniejszej wyrwy, czy szczeliny. Wreszcie dotarłem do kwadratu, który kiedyś stanowił podstawę wieży. Tu strop zadźwięczał inaczej. Głośniej i mniej głucho, jak zamurowane cienką ścianą tajemne przejście w starożytnym pałacu.

Rozejrzałem się. Mój wzrok padł na kawałek metalowego drąga, będącego zapewne fragmentem połamanej konstrukcji. Spróbowałem go podnieść. Rozsypał mi się w rękach, pozostawiając na dłoniach osad rdzawego pudru. Wobec tego wybrałem jeden z większych kamieni, kucnąłem i zacząłem walić w podłoże, na którym stałem.

Mokre kosmyki włosów przylepiły mi się do czoła, pot spływał ze mnie strumieniami, gubiłem oddech i odzyskiwałem go spazmatycznymi szarpnięciami klatki piersiowej, w gardle miałem żywy ogień, w kolanach watę, w półoślepłych oczach wirujące roje pomarańczowych i błękitnych iskier, ale waliłem tym kamieniem, waliłem i waliłem, jakbym za każdą sekundową przerwę miał zapłacić najwyższą cenę. Nagle usłyszałem charakterystyczny syk powietrza, wdzierającego się do hermetycznie zamkniętego, pustego naczynia. Zaraz potem rozległ się rumor spadającego gruzu i w stropie powstała spora dziura. Znieruchomiałem, z owym kamieniem, którego używałem jako młota, uniesionym wysoko nad głową. Pozostałem w tej pozycji dłuższą chwilę. Następnie powoli opuściłem ręce. Kamień wymknął mi się z palców i upadł w wyrąbany otwór. Podniosłem się i odstąpiłem dwa kroki do tyłu.

Bank genów był rozbity.

Po to się tak namordowałem? Dla kogo? Zaraz, zaraz. Kto powiedział, że nie dla siebie? Z życiem może być podobnie jak z czasem. Niech licho porwie uczone terminy. Struny, struktury, pozaciągłe kontinua, nieliniowe coś tam i tak dalej. A także ewentualne konsekwencje mojego szaleństwa. Może przez tę dziurę w suficie, za tydzień, dwa, gdy powieje wiatr, wydostaną się zalążki życia. A może nie. Jeśli się wydostaną, może po wiekach na ruinach powstaną nowe wspaniałe budowle. Albo nie powstaną. Gdyby powstały, archeolodzy mogą kiedyś obwieścić swoim współczesnym, że ich cywilizacja rozwinęła się na gruzach poprzedniej, miejscowej, lub przybyłej z kosmosu. Albo na pewnej głębokości odkryją jedynie dziwną warstwę geologiczną i wyśmieją każdego, kto próbowałby snuć wokół tej naturalnej, choć trochę osobliwej formacji, fantastyczne przypuszczenia.

Wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia. Życie, czas. Dwa uderzenia dzwonu. Ja, oni. Dla siebie, dla kogoś. Bim — bam. Melodia słów. Kiedy bije dzwon, każdy w głębi duszy wtóruje mu po swojemu. I to, na odmianę, nie jest nieważne.

Uśmiechnąłem się. Był to uśmiech całkowicie niepodobny do tego, jaki dotąd pokazywałem ludziom spotkanym w labiryntach. Następnie wzniosłem oczy do nieba i powiedziałem:

— Panie dwunastu oddziaływań, wszechogarniających kształtów i powiązanych strun przestrzeni. To zaplanowałeś sobie bez pudła. Moje podróże od granicy do granity i od dna na dole do gwiaździstego pułapu. Moją nie znaną mi przeszłość, moje zabawy, mój strach i ból. Tylko po to, bym dzisiaj, niezależnie od tego, kiedy to dzisiaj zaistniało bądź zaistnieje, znalazł się właśnie tutaj i wytłukł dziurę w dachu.

Wróciłem oczami na ziemię i uśmiechałem się dalej. Jeszcze jedna rzecz przestała się liczyć. Mianowicie kim i czym byłem dotąd. Moja historia zaczyna się dopiero teraz. Czy sprawiły to przygody, jakie przeżyłem? Ależ skąd. Zmieniło mnie i to zmieniło w sposób ostateczny, nie mają niczego wspólnego z procesami, jakich dopatrywali się u mnie Jałowiec i Kobra, coś na pozór absolutnie niedorzecznego. Ta zwariowana praca przed chwilą. Sam fakt, że się do niej wziąłem i że ją wykonałem. Nie pojmuję tego, ale tak jest.

Serce przestało mi łomotać w piersi niczym rozpędzony wagonik, który wypadł z szyn. Wciąż byłem zgrzany i czułem suchość w gardle, ale mogłem już głębiej odetchnąć.

Po tej samej pryzmie, po której wdrapałem się na strop, zjechałem z powrotem w dół. Okrążyłem budowlę, dotarłem do zamkniętych wrót i przystąpiłem do uprzątania sprzed nich gruzu. W końcu uznałem, że wystarczy. Przynajmniej jedno skrzydło drzwi mogło się już uchylić na tyle, by mnie przepuścić. Naturalnie, gdybym zdołał uporać się z zamkiem. Ale ten był skomplikowany jak w najprawdziwszym skarbcu i wykonany z tworzywa, które prawdopodobnie przetrzymałoby temperaturę i ciśnienie prawybuchu. Wróciłem na dach, położyłem się na brzuchu i zsunąłem w czarny otwór. Jego postrzępione krawędzie rozdarły mi bluzę. Co tam bluza. Puściłem się i skoczyłem. Trafiłem stopą na wystający głaz i upadłem. Od podeszwy do biodra przeszył mnie promień bólu. Zupełnie ciemno, tylko przez tę wykutą dziurę wpada pojedynczy snop światła, jakby słoneczne niebo wetknęło przez nią rękę i czegoś szukało. Usiadłem, syknąłem i stwierdziłem, że skręciłem sobie nogę w kostce. Znakomicie. Mogłem ją przecież złamać. Podniosłem się i kulejąc ruszyłem w mrok. Coś zalśniło. Wyciągnąłem dłonie i przejechałem nimi po tym lśnieniu. Szkło. Szklana ściana. Odwróciłem się i namacałem drugą, po przeciwnej stronie. Wobec tego zawróciłem i podniosłem kamień, z którego po zeskoku ześliznęła mi się stopa. Był to ten sam kamień, którego używałem w charakterze młota do kruszenia murów, a następnie upuściłem. Teraz uderzyłem nim w szklaną ścianę. Oczywiście, nie zbudowano jej ze zwykłego szkła. Musiałem się znowu dobrze napocić, zanim ją roztrzaskałem. Następnie rozprawiłem się z drugą, po czym ponownie ruszyłem przed siebie. Orientowałem się mniej więcej, w jakim kierunku powinienem zmierzać, żeby od wewnątrz trafić do głównych drzwi, sprzed których uprzątnąłem gruz. Właśnie w ich stronę prowadził korytarz, biegnący cały czas między ścianami, które były przeźroczyste, gdyby przenikało tu choć trochę światła. Co parę kroków przystawałem i wybijałem dziury w kolejnych odcinkach szklanych płyt. Nie wiedziałem przecież, czy za nimi nie ma poprzecznych grodzi, dzielących tunele banku genów na niezależne komory. Wreszcie trafiłem na drzwi. Walczyłem z nimi dobre pół godziny. Nagle rozległ się ostry trzask i ujrzałem przed sobą jasną, pionową szczelinę. Reszty dokonałem kopnięciem. Oczywiście, kopnąłem zwichniętą nogą. Wyrwał mi się jeden krótki jęk, po czym zacisnąłem zęby i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu wykuśtykałem na wolną przestrzeń. Przedtem jakoś nie pomyślałem, że jeden otwór, wysoko w górze, niczego nie załatwi. Wewnątrz znajdowały się jeszcze te hermetyczne akwaria. Poza tym zalążki życia nie mają przecież skrzydeł. Teraz to naprawiłem. Będzie przeciąg.

Oddaliłem się powoli od banku, który oszczędził bezrozumny czas, ale którego nie mógł oszczędzić człowiek, zwróciłem twarz w stronę uchylonych drzwi i usiadłem. Stopa zaczęła mi puchnąć i narywać. Ostrożnie wyciągnąłem nogę i ulokowałem ją w takiej pozycji, żeby jak najmniej dawała mi się we znaki.

Jasne słońce Omegi dotknęło horyzontu. Pracowity dzień dobiegł końca. Pora się stąd zabierać. Z całą pewnością zostawiłem strukturze przestrzeni znacznie więcej czasu, niż go potrzebowała na zasklepienie pęknięć i zaleczenie ran. Wstałem i raptem skamieniałem.

Pojazd Złotego. Mój pojazd. Opuściłem go jak taksówkę, która przywiozła mnie w miejsce, gdzie miałem coś do załatwienia i która następnie zabrałaby mnie z powrotem. Tyle, że taksówki nie bywają niewidzialne.

Rozwaliłem bank genów. Ale żebym żył tysiące razy dłużej niż Gilgamesz, nie doczekam dnia, gdy na tej planecie pojawi się rozumna istota, a wraz z nią, trochę później, międzygwiezdna komunikacja. Bo ci nowi chyba jednak zechcą latać.

Spokojnie — powiedziałem sobie. — Spokojnie — powtórzyłem i nie bez zdumienia stwierdziłem, że naprawdę ogarnia mnie spokój. Rozglądnąłem się i wytyczyłem sobie na oko boki kwadratu, wewnątrz którego musiał stać pojazd. Następnie, kulejąc, zacząłem go systematycznie przemierzać, przesuwając się za każdym razem o jeden metr. Słońce zachodziło szybciej niż u nas i przygasając, nie czerwieniało. Wciąż było tak samo jasne, nawet gdy część jego tarczy schowała się już za widnokręgiem. Jednak wokół mnie prędko gęstniał ponury cień.

Był ktoś, kto znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji stąpał dziarskim krokiem, pogwizdując sobie pod nosem bohaterską melodyjkę. Pomyślałem o tym kimś z politowaniem pozbawionym należnej mu być może mimo wszystko szczypty pobłażliwości. Dziś, tutaj, z całą pewnością nie maszerowałbym zamaszystym krokiem, choćby nie bolała mnie skręcona stopa. A pogwizdywanie… Musiałbym znaleźć inne słowa, które podłożyłbym pod nie istniejące nuty. Słowa nigdy nie napisane i takie, których nigdy nikt nie napisze. Byłyby zbyt proste.

Zatrzymałem się. Cóż to? Ja na pewno nie, niemniej ktoś tu jednak pogwizduje. Cichutko, nie po bohatersku, ale pogwizduje. Nie mam przecież omamów. Mógłbym je mieć, w tej scenerii i w tych okolicznościach. Lecz nie w tym stanie ducha i umysłu.

Nie. To nie jest pogwizdywanie. Znam ten dźwięk. Brzmi inaczej, jak odtwarzany z muzealnej płyty. Towarzyszą mu szum, poskrzypywanie i słabe trzaski, podobne do zakłóceń wywołanych iskrzeniem obluzowanych styków. Jest wyższy, matowy, pobawiony głębi. Ale to ten dźwięk. A jeszcze przed chwilą go nie było. Zrobiłem dwa kroki w kierunku, z którego dobiegał. To znaczy tam, gdzie się nasilał. Przeszedłem może trzy metry, może nawet nie i zatrzymałem się ponownie.

Poprzez niesłychanie daleką wibrację przebił się jeszcze dalszy chropowaty i zniekształcony głos człowieka. Mocno zacisnąłem powieki i wytężyłem słuch. Początkowo łowiłem jedynie dźwięk ludzkiej mowy. Po jakichś trzydziestu sekundach zacząłem rozróżniać słowa.

— Jeśli mnie słyszysz, to znaczy, że jesteś na Omedze. Dziwiłeś się, kiedy tak ją nazwałem — mówił Złoty. Mój Złoty. Jedno z dwojga. Albo nie mówił nikt, albo on. Ale raczej to drugie. Raczej, na przekór rozsądkowi, w jakiś niewytłumaczalny sposób, skądsiś, bo na pewno nie stąd, z tego wypalonego globu, dolatywał mnie jego metaliczny głos. — Przestań się dziwić. Omega jest ostatnia, prawda? Wtedy wolałem nie wyrażać się zbyt jasno. Teraz ci powiem. Miałem na myśli, że ostatnia umarła. Gdy byliśmy na niej pierwszy raz, moja cywilizacja już nie istniała. A także cywilizacja na Becie. Ja i Stalowy wędrowaliśmy w przekształconej strukturze, szukając ratunku, dlatego nie podzieliliśmy losu naszych ziomków. Ale zostaliśmy sami i to było o wiele gorsze. Trafiliśmy na twoją Ziemię i na ciebie. Czy można cofnąć czas? Wiesz już że tak, w ograniczonym zakresie. Próbowaliśmy poszerzyć ten zakres. Gdybyś ty, obdarzony potężną siłą oddziaływania, trafił do naszej przeszłości, mógłbyś zmienić zaistniały stan rzeczy, usuwając jego przyczyny. Myślisz, że to tylko fantazja? Tak, lecz jedynie do pewnego poziomu wiedzy. My mieliśmy jej więcej niż wy, ale jeszcze nie dosyć. Jednakże wystarczająco dużo, by dojrzeć w zamyśle człowieka, którego nazywasz Jałowcem, a tym samym w tobie, realną szansę. Zabieraliśmy cię do nas… nie jeden raz i nie do jednej warstwy czasu. Niestety coś zawiodło. Nie wiem co. Na pewno nie teoretyczne przesłanki eksperymentu. Na pewno człowiek. Któryś z nas. Który? Może wszyscy po trochę. Teraz to już nie ma znaczenia Chciałbym jedynie, abyś nie wspominał mnie jako naiwnego marzyciela i fanatyka. Mogło się udać. Stało się inaczej. Trudno. Żegnaj. Jeśli dociera do ciebie mój głos, to dzisiaj również w moim, jak już wspominałem, odosobnionym przypadku, jest to głos z bardzo dalekiej, nie zmienionej przeszłości. Przyszła po mnie tam, gdzie byłem. Nic sobie z tego nie rób. Nie myśl o tym. U siebie cofasz się okresowo na dół. Nie musisz. Jesteś młody. Bardzo młody. Nie dotyczy to akurat ciebie jednego, wybranego z milionów. Twoja Ziemia jest młoda. Wracaj szczęśliwie. Przepraszam.

To był koniec. Gdybym nadal miał wątpliwości, to ostatnie ciche „przepraszam” rozwiałoby je natychmiast.

Chwilę jeszcze stałem, wyczekując, z zamkniętymi oczami i przekrzywioną głową. Wreszcie uniosłem powieki. Dokoła panowała już noc. Na ciemnobłękitnym, nie granatowym, niebie, rozbłysły gwiazdy. Przebiegłem je wzrokiem i nagle Omega, na której stałem, przestała być pusta. A ja wraz z nią. Nie umiem wyrazić tego inaczej. W ogóle nie umiem tego wyrazić. Powtarzam, że to było zbyt proste. Owładnęło mną poczucie jedności. Opadła maska, którą nosiłem. Nie było we mnie jednej fałszywej nutki. Patrzyłem na uchylone wrota, do których wiodła droga przez gruzy i byłem szczęśliwy. Być może mózg podszeptywał mi, że to znowu bzdura. Nie zwracałem uwagi na te podszepty. Liczy się przecież owo osławione uderzenie serca. Słyszę je teraz, wyraźniej niż słyszałem Złotego.

Ludzie, jakież to niebywale proste! Przez całe życie wędruje się od drzwi do drzwi i odchodzi od nich z niczym. A przecież klucz stale ma się przy sobie. Mało tego. Te drzwi nigdy nie są zamknięte.

Czy może istnieć coś prostszego?

Ponownie wzniosłem oczy ku gwiazdom i zacytowałem sobie: „przed sensem świata stoję oniemiały”. Nieprawda. Wcale nie jestem oniemiały. Całkiem zwyczajnie: zgadzam się. Czegóż to ja nie naplotłem o konformizmie. Do diabła z nim. Damy mu radę. Wyleczymy się z niego, jak nauczyliśmy się leczyć raka. Ale akceptacja? O, nie. To całkiem, ale to całkiem co innego. Przed sensem świata stoję oniemiały? Raczej uśmiechnięty.

Wracaj szczęśliwie. Był tutaj ten głos z zaświatów, czy też rozbrzmiewał jedynie we mnie? Zaraz się przekonamy.

Zrobiłem dwa kroki przed siebie. Przy trzecim kroku poczułem znajome mrowienie. Skinąłem głową i posunąłem się jeszcze kawałeczek dalej. Następnie dotknąłem mojego znaczka tożsamości.

Podróż przez niesamowite, kolorowe kryształy wydała mi się milsza i krótsza niż kiedykolwiek.

Загрузка...