Rodel Ituralde widział już w życiu niejedno pole bitwy. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Ciała poległych leżące w stosach jak sterty szmat. Kruki żądne żeru. Jęki, krzyki i nieartykułowany bełkot tych, którzy nie mieli dość szczęścia, aby umrzeć od razu.
Każde pole bitwy cechowało się także własnym, indywidualnym piętnem. Można było z niego odczytać jej przebieg, jak odczytuje się ze śladu trop łownej zwierzyny. Ciała leżące w niepokojąco równych rzędach zdradzały, że w tym miejscu nastąpił atak piechoty, która natknęła się na nawałę strzał. Rozrzucone i zdeptane trupy jasno wskazywały, że tutaj front piechoty pękł pod szarżą ciężkiej kawalerii. Doświadczony wzrok Ituralde mimowolnie odnotowywał pozycje, na których przyparte do murów Darluny oddziały Seanchan z desperacją walczyły do końca. I gdzie ostatecznie zostały zmiażdżone. W jednym z takich miejsc fragment murów został wręcz wydarty spośród ich litego masywu – najwyraźniej zdesperowana damane próbowała przebić się do miasta. W walce na ulicach i między domami Seanchanie z pewnością mieliby więcej szans. Nie udało im się jednak wedrzeć za mury.
Ituralde jechał na swym dereszowatym wałachu przez chaos pobojowiska. Po bitwach zawsze zostawały pobojowiska. I tylko jakoś chętnie zapominały o nich opowieści oraz dzieła historyczne, oczyszczone, uładzone w dłoniach uczonych poszukujących lapidarności i ścisłości. „Najeźdźcy zwyciężyli, poległy pięćdziesiąt trzy tysiące” albo „Obrońcom udało się odeprzeć atak, poległo dwadzieścia tysięcy”.
Jakiej wzmianki doczeka się ta bitwa? To będzie zależało od tego, kto napisze jej historię. Ale niezależnie od tego, która strona to uczyni, historyk i tak pominie krew, która wsiąkła w ziemię, tworząc czerwone błoto. Ciała – połamane, pokłute, poharatane. Powierzchnię ziemi rozdartą ciosami oszalałych damane. Może zapamięta liczby, z jakiegoś powodu one zawsze wydawały się ważne dla parających się piórem. Ze stu tysięcy, które przyprowadził ze sobą Ituralde, połowa nie żyła. Przy każdej innej bitwie takie straty stanowiłyby powód do wstydu i gniewu dowódcy na samego siebie. Ale tym razem stanął naprzeciwko sił trzykrotnie liczniejszych, które nadto miały ze sobą damane.
Ruszył w ślad za młodym łącznikiem, który przed chwilą przybył po niego. Chłopak miał może dwanaście lat, odziany był w seanchański zielono-czerwony mundur. Po chwili minęli powalony sztandar na złamanym drzewcu, którego koniec wciąż tkwił w błocie. Ituralde objął przelotnym spojrzeniem godło na sztandarze: sześć mew na tle tarczy słońca. Nie znosił, kiedy musiał walczyć z ludźmi, których imion i rodów nie znał, ale w przypadku zupełnie obcych Seanchan było to nieuniknione.
Promienie gasnącego wieczornego słońca długimi cieniami znaczyły pole bitwy. Wkrótce kołdra ciemności otuli ciała, a ocaleli przez krótki czas będą mogli udawać, że otaczający ich step jest grobem dla poległych przyjaciół. l dla tych, którzy padli z ich ręki. Z ponurych rozważań wyrwał go widok sztabu polowego Seanchan, który nieoczekiwanie roztoczył się przed jego oczyma za mijanym właśnie pagórkiem. Większość poległych miała na głowach hełmy w kształcie owadzich łbów. Pogięte, popękane, poszczerbione. Martwe oczy patrzyły pustym wzrokiem ze szczelin między poskręcanymi czułkami.
Seanchański generał jeszcze żył, choć ledwo. Głowę miał obnażoną, na wargach zaschłą krew. Siedział oparty o wielki, porośnięty mchem głaz, ktoś podłożył mu pod plecy zwinięty płaszcz; wyglądał, jakby czekał na posiłek czy coś w tym rodzaju. Oczywiście spokój tchnący z doskonale statycznego obrazu psuł nieco widok skręconej pod nienaturalnym kątem nogi i ułamane drzewce włóczni sterczące z brzucha.
Ituralde zsiadł z konia. Jak większość jego żołnierzy, miał na sobie ubranie robocze – proste brązowe spodnie i kaftan, wszystko pożyczone od człowieka, który wziął jego mundur, żeby odegrać rolę przynęty w pułapce.
Bez munduru czuł się dziwnie. Dzielny żołnierz, jakim z pewnością był leżący przed nim generał Turan, niczym sobie nie zasłużył, żeby jego kapitulację przyjmował człowiek w łachmanach. Ituralde gestem kazał łącznikowi odejść poza zasięg głosu, a sam podszedł do leżącego Seanchanina.
– A więc to ty – powiedział senachańskim śpiewnym akcentem Turan, unosząc wzrok.
Był krępym mężczyzną, nikt z pewnością nie nazwałby go wysokim. Z twarzy sterczał haczykowaty nos. Krótko przystrzyżone czarne włosy były nad uszami gładko wygolone na szerokość dwóch palców, na ziemi obok leżał hełm ozdobiony trzema białymi piórami. Skończywszy mówić, uniósł drżącą dłoń w czarnej rękawicy i otarł z kącika ust zaschniętą krew.
– To ja – potwierdził Ituralde.
– W Tarabon nazywają cię „Wielkim Komendantem”.
– Zaiste.
– Całkiem zasłużenie – podjął Turan, lecz na moment przerwał mu atak kaszlu. – Jak ci się udało tego dokonać? Nasi zwiadowcy… – kolejny atak kaszlu, który nim wstrząsnął, był znacznie bardziej gwałtowny.
– To przez rakeny – powiedział Ituralde, kiedy tamten się uspokoił. Przykucnął przy swoim wrogu. Nad zachodnim horyzontem wciąż lśnił rąbek tarczy słońca, kładąc na polu bitwy czerwoną pozłotę. – Twoi zwiadowcy unoszą się wysoko w górze, a z oddali prawda jest trudna do wypatrzenia.
– A ta armia za nami?
– Głównie kobiety i podrostki – wyjaśniał dalej Ituralde. – A poza tym rzesza wieśniaków. W mundurach moich żołnierzy.
– A gdybym zawrócił i zaatakował?
– Nie mogłeś. Z informacji dostarczonych przez rakeny wiedziałeś, że mamy przewagę liczebną. Rozsądnym było dalej ścigać mniejsze siły przed sobą. A jeszcze lepiej skierować się do miasta, które wedle raportów twoich zwiadowców było ledwie bronione, choćby oznaczało to marsz tak forsowny, że wyczerpie siły żołnierzy.
Turan znowu się rozkaszlał. Kiedy mu przeszło, pokiwał głową.
– Tak. Tak, ale miasto było przecież zupełnie opuszczone. Jak ci się udało ulokować w nim swoich żołnierzy?
– Napowietrzni zwiadowcy – rzekł Ituralde – nie są w stanie zajrzeć do wnętrza domów.
– Zmusiłeś żołnierzy, żeby przez tak długi czas nie wyściubiali nosa na zewnątrz?
– Tak – stwierdził krótko Ituralde. – Wprowadziłem rotację, dzięki której małe grupy mogły każdego dnia pracować w polu.
Turan pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Zdajesz sobie sprawę, do czego doprowadziłeś… – zaczął. W jego głosie nie było groźby. Po prawdzie, to dźwięczało w nim coś na kształt podziwu. – Wysoka Lady Suroth nigdy nie pogodzi się z tą porażką. Teraz będzie musiała cię zniszczyć, choćby po to, żeby zachować twarz.
– Wiem – skonstatował Ituralde, wstając. – Ale nie poradziłbym sobie z tobą, gdybyś się zamknął w fortecy. Musiałem cię zmusić, żebyś za mną ruszył.
– Nie zdajesz sobie sprawy z siły, jaką dysponujemy… – mówił dalej Turan. – My, których dzisiaj pokonałeś, byliśmy jak lekki wietrzyk w porównaniu z burzą, która po nas nadciągnie. Wystarczająco wielu moim ludziom udało się dzisiaj uciec, żeby dostarczyć dowództwu wieści o twoich sztuczkach. Następnym razem ci się nie uda.
Miał rację. Seanchanie uczyli się szybko. Już wcześniej Ituralde musiał ograniczyć swoje rajdy w Tarabon ze względu na szybkość, z jaką Seanchanie dostosowali swoją taktykę do jego manewrów.
– Dobrze wiesz, że nie zdołasz nas pokonać – stwierdził cicho Turan. – Widzę to w twoich oczach Wielki Komendancie.
Ituralde pokiwał głową.
– Więc po co? – zapytał Turan.
– A dlaczego wrona fruwa?
Turan zakaszlał słabo.
Ituralde doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie wygrać wojny z Seanchanami. Dziwne, ale z każdym kolejnym zwycięstwem tylko nasilała się w nim świadomość ostatecznej porażki. Seanchanie byli bystrzy, znakomicie wyposażeni i zdyscyplinowani. A co więcej, byli wytrwali i uparci.
Od momentu, w którym otworzyły się wrota miasta, Turan musiał sobie zdawać sprawę, że już po nim. Ale nie poddał się, walczył dopóty, dopóki jego armia nie poszła w rozsypkę, zmuszając wyczerpanych żołnierzy Ituralde do pościgu za małymi grupkami zbiegów. Turan rozumiał. Czasami kapitulacja się nie opłacała. Nikt nie chce umierać, ale czasami to drugie wyjście jest znacznie gorsze. Porzucenie ojczyzny na łaskę najeźdźców… Cóż, Ituralde od początku zdawał sobie sprawę, że to nie wchodzi w grę. Nawet jeśli walka mogła zakończyć się tylko klęską.
Robił to, co trzeba było zrobić i wtedy, kiedy to zrobić należało. A w chwili obecnej Arad Doman musiało walczyć. Przegrają, rzecz jasna, ale dzieci będą pamiętać, że ich ojcowie się nie poddali. A opór, który stawili wrogom, przetrwa w ludzkich umysłach sto lat, aż zrodzi owoce powstania. Jeżeli zrodzi.
Ituralde powstał, zamierzając już wracać do czekających nań żołnierzy.
Turan wykonał kilka bezradnych ruchów dłonią, szukając miecza.
Ituralde zawahał się, zawrócił.
– Może ty to zrobisz? – zapytał Turan.
Ituralde skinął głową, obnażył własne ostrze.
– To był zaszczyt – rzekł jeszcze Turan i zamknął oczy.
Moment później klinga z wygrawerowaną czaplą zdjęła mu głowę z ramion. Ituralde dostrzegł kątem oka, że na ostrzu miecza, który Turan zdołał częściowo wyjąć z pochwy, również znajduje się sylwetka czapli. Naprawdę szkoda, że nie udało im się skrzyżować broni w bezpośrednim pojedynku, choć z drugiej strony ostatnie dwa tygodnie były takim właśnie pojedynkiem, choć toczonym w innej skali.
Ituralde otarł ostrze miecza, potem wsunął go z powrotem do pochwy. W ostatnim geście szacunku obnażył do końca broń tamtego i wbił w ziemię obok ciała. Potem dosiadł konia, skinął dłonią łącznikowi i ruszył z powrotem tą samą drogą przez pole śmierci.
Kruki zaczęły już swe dzieło.
– Próbowałam ośmielać służących i pałacowych gwardzistów – powiedziała cicho Leane, przytulona do kraty. – Ale to nie jest łatwa sprawa. – Uśmiechnęła się i zerknęła na Egwene, która zajęła miejsce na stołku pod drzwiami celi. – Nie czuję się ostatnio szczególnie powabna.
Uśmiech, jakim Egwene obdarzyła ją w odpowiedzi, był dość sztuczny, co tamta zdawała się jednak doskonale rozumieć. Leane miała na sobie tę samą suknię, w której została pojmana, nie trzeba chyba dodawać, że od tego czasu suknia ani razu nie była prana. Co trzeci dzień z rana zdejmowała ją i – już po tym, jak umyła się za pomocą wilgotnej szmatki – próbowała jakoś oczyścić w wiadrze z wodą. Ale bez mydła wiele zdziałać nie mogła. Splatała też swoje włosy, żeby nadać im bardziej schludny wygląd, niemniej, ponieważ do pomocy miała wyłącznie połamane paznokcie, i tu szczególnych sukcesów nie osiągała.
Leane westchnęła, myśląc o tych wszystkich porankach spędzonych w kącie celi, kiedy ukryta przed wzrokiem strażników czekała, aż jej suknia i bielizna wyschną. Z samego tylko faktu, że była Domani, nie wynikało, iż lubi paradować bez skrawka odzieży na sobie. Uwodzenie wymagało zręczności i subtelności – w nagości nie było żadnej z tych dwóch rzeczy.
Zdawała sobie sprawę, że jej cela nie jest takim znowu strasznym miejscem – miała w niej wąską pryczę, posiłki, dość wody i nocnik, który codziennie wymieniano. Ale nigdy nie wypuszczano jej na zewnątrz i zawsze strzegły jej dwie siostry, oddzielające tarczą od źródła. Jedynym gościem – nie licząc tych, które przychodziły, aby wydobyć z niej informacje dotyczące Podróżowania – była Egwene.
Amyrlin siedziała na stołku, zatopiona w myślach. Tak, to była jej Amyrlin. Leane nie potrafiła już myśleć o niej w żaden inny sposób. Jak ktoś tak młody mógł się uczyć tak szybko? Poza tym ten sztywny kark, ten dumny wyraz twarzy… Panowanie nad otoczeniem nie tyle ograniczało się do rzeczywiście posiadanej władzy, ile do umiejętności przekonania innych o władzy i potędze, jaką ewentualnie można mieć do swej dyspozycji. Po prawdzie, w wielkim stopniu przypominało to umiejętność radzenia sobie z mężczyznami.
– Może… coś słyszałaś? – zapytała Lenae. – Na temat tego, co planują ze mną zrobić?
Egwene pokręciła głową. Dwie Żółte siostry siedziały nieopodal na ławce pogrążone w plotkach, ich nachylone ku sobie głowy oświetlała lampa na stojącym w pobliżu stoliku. Jak dotąd Leane nie odpowiedziała na żadne pytanie postawione przez te, które ją wtrąciły do celi, a w Wieży obowiązywały bardzo rygorystyczne zasady dotyczące możliwości przesłuchiwania innej siostry. Nie mogły jej zrobić żadnej krzywdy, a już pod żadnym pozorem używając Mocy. Niemniej mogły ją zostawić tutaj samą, żeby zgniła.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna za to, że każdego wieczora mnie odwiedzasz – powiedziała Leane, sięgając przez kraty, żeby uścisnąć dłoń Egwene. – Podejrzewam, że tylko dzięki tobie pozostaję jeszcze przy zdrowych zmysłach.
– Nie ma o czym mówić – odparła machinalnie Egwene i tylko w jej oczach zalśnił cień wyczerpania, jakie bez wątpienia musiała czuć. Kilka sióstr, które odwiedzały Leane, wspominało o biciu aplikowanym Egwene za jej „przewiny”, polegające na ciągłej niesubordynacji. Dziwne, że nowicjuszkę w trakcie szkolenia można bić właściwie bez przerwy, a przesłuchiwanej więźniarki nie. A jednak mimo bólu Egwene praktycznie rzecz biorąc każdego wieczora potrafiła znaleźć czas dla Leane.
– Wymyślę jakiś sposób, żeby cię uwolnić, Leane – obiecała Egwene, nie wypuszczając jej dłoni. – Tyrania Elaidy nie potrwa długo. Jestem przekonana, że to nie potrwa długo.
Leane pokiwała głową, puszczając rękę tamtej i wstając. Egwene tymczasem wsparła się o kratę i ciężko podniosła, krzywiąc się przy każdym ruchu. Wreszcie pokiwała dłonią i odwróciła się, by odejść, ale się zawahała.
– O co chodzi? – zapytała, marszcząc czoło.
Egwene oderwała dłonie od kraty i podniosła do oczu. Pokrywał je jakiś rodzaj błyszczącej, woskowej substancji. Leane przyjrzała się kracie i ze zdumieniem zobaczyła na prętach odciski palców Egwene.
– Co, na Światłość… – szepnęła, delikatnie dotykając palcem żelaza. Ugięło się pod jej dotykiem niczym ciepły wosk spływający z lichtarza.
Chwilę później kamienie pod stopami Leane poruszyły się, a ona zrozumiała, że tonie. Krzyknęła. Z sufitu kapały wielkie krople stopionego wosku, rozpryskując się na jej twarzy. Nie były ciepłe, mimo to jakimś sposobem płynne. Miały barwę kamienia!
Zaparło jej dech w piersiach, spanikowana potknęła się, poślizgnęła, a jej stopy ugrzęzły głębiej w niedającym oparcia podłożu. Wtedy poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę. Spojrzała w górę – Egwene. Wokół niej rozpuszczały się pręty kraty, żelazo rozsypywało się, spływało.
– Pomocy! – krzyknęła Egwene do Żółtych sióstr w korytarzu. – Żebyście sczezły! Przestańcie się gapić!
Przerażona Leane próbowała wydostać się z celi, chwytając za pręty, podciągnąć do miejsca, gdzie stała Egwene. Ale w dłoniach zostawał jej tylko wosk. Ściśnięty w garści fragment pręta przeciekł przez palce, płynna podłoga objęła stopy, wsysając w głąb.
I wtedy poczuła, jak otaczają ją strumienie Powietrza. Szarpnęły, uwolniły z pułapki. Ściany celi zawirowały, a ona wpadła na Egwene, zbijając ją z nóg. Dwie Żółte siostry – siwowłosa Musarin i niska Gelarna – stały sztywno wyprostowane, otaczała je poświata saidara. Musarin wołała o pomoc, wciąż nie mogąc oderwać szeroko otwartych oczu od wnętrza topiącej się celi.
Leane szybko wzięła się w garść, zsunęła się z Egwene i chwiejnie odeszła jak najdalej od swej celi; suknię oraz dłonie miała ubrudzone tym przedziwnym woskiem. Podłoga na korytarzu była stabilna. Światłości, jak bardzo żałowała, że sama nie może objąć Źródła! Ale miała w sobie zbyt wiele widłokorzenia, o tarczy tamtych już nie wspominając.
Egwene ujęła podaną przez Leane dłoń i też się podniosła. W kompletnej ciszy, przy migocącym płomieniu lampy, wszystkie wpatrywały się we wnętrze celi. Proces topnienia się zatrzymał. Krata była wyłamana, na górnych końcach żelaznych prętów zastygły metaliczne krople, a dolne wygięły się do wewnątrz. W trakcie rozpaczliwej ucieczki Leane kilka prętów wtopiło się w ościeżnice. Posadzka celi zapadła się w kształt lejka, powierzchnia kamienia wyglądała na rozciągniętą. Tam, gdzie Leane ugrzęzła i wczepiała w płynny kamień, ziały dziury po palcach.
Leane stała nieruchomo, nasłuchując walenia swego serca. Po chwili zdała sobie sprawę, że minęło ledwie kilka sekund. Co teraz? Uciekać? A jeżeli reszta korytarza też zacznie się topić?
Egwene zrobiła krok naprzód, postukała czubkiem pantofla w jeden z prętów. Nic się nie stało. Leane poruszyła się i wtedy jej suknia zatrzeszczała, sypiąc małymi kamiennymi łzami niczym okruchami zaprawy murarskiej. Otrzepała ubranie i wyczuła pod palcami już nie płynny wosk, lecz twardą kamienną skorupę.
– Takie rzeczy dzieją się ostatnio coraz częściej – spokojnie oznajmiła Egwene, zerkając na Żółte siostry. – Z każdym dniem Czarny robi się coraz silniejszy. Nadchodzi Ostatnia Bitwa. Co wasza Amyrlin robi w tej sprawie?
– No, cóż… – mruknęła Musarin. – Wrócisz zaraz do swego pokoju, nowicjuszko. A ty… – Zerknęła na Leane, potem obrzuciła wzrokiem zrujnowaną celę. – Będziemy musiały… cię przenieść.
– I dać mi wreszcie świeżą suknię, jak mniemam – odparła Leane, zaplatając ramiona na piersiach.
Spojrzenie Musarin objęło na moment Egwene.
– Idź. To już nie jest twoja sprawa, dziecko. Zajmiemy się więźniarką.
Egwene zacisnęła zęby, ale nie pozostało jej nic innego, jak posłuchać polecenia. Przed odejściem zwróciła się jeszcze do Leane:
– Nie daj się – powiedziała i zniknęła w głębi korytarza.
Wyczerpana, wytrącona z równowagi tym kamienno-płynnym bąblem zła, Egwene szła, szeleszcząc spódnicami, w stronę skrzydła Wieży mieszczącego kwatery nowicjuszek. Co trzeba zrobić, żeby przekonać te kobiety, iż nie ma już czasu na próżne swary?
Godzina była późna, na korytarzach nie spotkała więc wielu kobiet, a zwłaszcza żadnej nowicjuszki. Egwene minęła kilka służących zajętych późnowieczornymi obowiązkami, ich stopy w miękkich pantoflach nie wydawały odgłosów na posadzce. Te rejony Wieży były dostatecznie gęsto zamieszkane, żeby lampy paliły się przez całą noc, choć bardzo skrócone knoty jarzyły się mdłym, pomarańczowym światłem. Migoczące płomienie odbijały się w setkach wypolerowanych płytek niczym oczy obserwujące każdy ruch Egwene.
Nie bardzo potrafiła pojąć, jak ten spokojny wieczór mógł się zamienić w pułapkę, w której omalże nie zginęła Leane. Żeby nie można było ufać nawet podłożu, po którym się stąpa? Egwene pokręciła głową, zbyt zmęczona, zbyt obolała, aby w tym momencie poradzić sobie z problemem. Ledwie zauważyła miejsce, w którym płytki posadzki zmieniły się z szarych w ciemnobrązowe. Szła przed siebie, w głąb swojego skrzydła Wieży, licząc kolejne drzwi. Jej były siódme…
I nagle zamarła ze wzrokiem wbitym w parę Brązowych sióstr: Maenadrin – która była Saldaeanką – i Negaine. Rozmawiały o czymś przytłumionym szeptem, mijającą je Egwene obrzuciły marsowymi spojrzeniami. Co one robiły w kwaterach nowicjuszek?
Moment. W kwaterach nowicjuszek nie było brązowych płytek na posadzce. Powinny być całkowicie wyprane z wyrazu szare płytki. Poza tym drzwi w korytarzu znajdowały się w zbyt dużej odległości od siebie. To wcale nie przypominało kwater nowicjuszek! Czyżby była już tak zmęczona, że zupełnie zmyliła drogę?
Wróciła z powrotem w stronę, z której przyszła, mijając po drodze znowu tamte dwie siostry. Znalazła okno, wyjrzała na zewnątrz. Wokół zobaczyła kwadratowy fragment znanego skrzydła Wieży, wszystko było jak być powinno. Wcale się nie zgubiła.
Skonfundowana, obejrzała się na korytarz. Maenadrin stała z zaplecionymi na piersiach rękami i przyglądała się Egwene ciemnymi oczami. Wysoka i równocześnie krucha Negaine już ruszyła w jej stronę.
– Co też sprowadza cię tutaj w środku nocy, dziecko? -zapytała ostro. – Wysłała cię któraś z sióstr? Powinnaś już zasypiać w swoim łóżku.
Egwene bez słowa wskazała za okno. Spod zmarszczonych brwi Negaine wyjrzała na zewnątrz. Po chwili zamarła i cichy jęk wydobył się z jej gardła. Spojrzała na korytarz, a potem jeszcze kilka razy przenosiła spojrzenie w jedną i drugą stronę, jakby nie potrafiąc zrozumieć tego, co ma przed oczami.
W ciągu kilku minut całą Wieżę ogarnęło szaleństwo. Zapomniana Egwene stała pod ścianą korytarza w towarzystwie grupki nowicjuszek o zaczerwienionych oczach, podczas gdy siostry wykłócały się podniesionymi głosami, próbując ustalić, co robić. Wychodziło na to, że podmienione zostały dwie partie Wieży, a pogrążone w śnie Brązowe siostry zostały bez swej wiedzy przeniesione wraz z apartamentami na niższe piętro. Natomiast pokoje nowicjuszek – zresztą całkowicie nietknięte – znalazły się na miejscu kwater Brązowych. Kiedy nastąpiła zamiana, żadna z kobiet nie wiedziała, żadna też nie pamiętała najdrobniejszego wrażenia ruchu ani bodaj drgnienia, na dodatek zamiana nie pozostawiła śladu w konstrukcji Wieży. Ucięty równo jak nożem szereg płytek posadzki zlewał się po prostu z granicą sekcji budowli, która została przeniesiona.
„Z każdą chwilą jest coraz gorzej” – pomyślała Egwene, gdy Brązowe siostry doszły do wniosku, że nie pozostaje im nic innego, jak pogodzić się z przemianą. Nie mogły przecież ulokować sióstr w niewielkich pokojach dla nowicjuszek.
Ale przy takim rozwiązaniu kwatery sióstr zostaną podzielone, połowa będzie mieszkać w jednym skrzydle, połowa na starym miejscu – a poza tym będą miały wśród siebie gromadkę nowicjuszek. Co zresztą, jak pomyślała Egwene, będzie jawnym symbolem znacznie bardziej niejawnych podziałów, które trapiły Ajah.
W końcu wyczerpana Egwene i pozostałe nowicjuszki zostały odesłane do łóżek – od których teraz dzieliło je wiele kondygnacji schodów.