10. Resztka tytoniu.

Rodel Ituralde w milczeniu pykał fajkę. Sączący się z główki dym wił się niczym wąż. Jego strużki splatały się ze sobą, rozlewały po suficie, a potem przesączały przez szczeliny w dachu rozpadającej szopy. Wypaczone ze starości deski ścian ziały szerokimi dziurami, poszarzałe drewno było popękane, najeżone drzazgami. Ustawiony w rogu szopy piecyk rozsiewał wokół przyjemne ciepło, wiatr gwizdał w szparach ścian. Ituralde leniwie zastanawiał się, kiedy wreszcie wiatr zdmuchnie całą szopę.

Siedział na prostym stołku, stół przed nim zaścielały mapy. Kapciuch z tytoniem służył za zaimprowizowany przycisk, przytrzymując na rogu stołu pomięty kawałek papieru. Na kartce widoczne były liczne zmarszczki i krawędzie wielokrotnych złożeń – ślady długiego pobytu w wewnętrznej kieszeni kaftana.

– I cóż? – zapytał Rajabi. Miał gruby kark, piwne oczy, szeroki nos i wydatny, zaokrąglony podbródek; mimo jowialnej postury cała jego postać emanowała wewnętrznym zdecydowaniem. Dawno już stracił resztki włosów i przez to przywodził na myśl wielki głaz. I jak głaz potrafił się też zachowywać. Potrzeba było sporo wysiłku, żeby ruszyć go z miejsca, jednak raz poruszonego właściwie nie sposób było zatrzymać. Jako jeden z pierwszych poszedł pod sztandar Ituralde. Bezpośrednią tego przyczyną był zapewne fakt, że przed inwazją Seanchan wspierał bunt przeciwko prawowitemu królowi Arad Doman.

Minęły prawie dwa tygodnie od zwycięstwa Ituralde pod Darluną. Zwycięstwo to kosztowało go wiele. Być może zbyt wiele.

„Ach, Alsalam” – pomyślał. „Mam nadzieję, stary przyjacielu, że w końcu okaże się, iż było warto. Mam nadzieję, że to nie był tylko nagły poryw twego szaleństwa. Być może Rajabi jest głazem, lecz Seanchanie są niczym lawina, która właśnie wali się z hukiem na nasze głowy”.

– Co teraz? – spytał ponownie Rajabi.

– Czekamy – odparł Ituralde. Światłości, jakże nienawidził czekania. – Potem walczymy. Albo znowu manewrujemy i unikamy przeciwnika. Jeszcze nie zdecydowałem.

– Tarabonianie…

– Nie przybędą.

– Obiecali!

– Zaiste. – Ituralde udał się do nich wtedy osobiście, wygłosił żarliwe przemówienie, na koniec poprosił, żeby jeszcze jeden, ostatni raz ruszyli w pole u jego boku przeciwko Seanchanom. Wiwatowali, wznosili bojowe okrzyki, lecz w końcu nie poszły za tym żadne konkretne działania. Teraz było już jasne, że grają na zwłokę. W końcu ile razy namawiał ich na ten „ostatni raz”? Kilkanaście? A ponieważ doskonale zdawali sobie sprawę, ku czemu zmierza ta wojna, nie sądził, aby pokładane w nich nadzieje mogły się ziścić. O ile cała sprawa od początku nie była przegrana…

– Przeklęci tchórze – mruknął Rajabi. – A więc, niech sczezną w Światłości! Sami sobie poradzimy. Jak wcześniej.

Ituralde powoli, z namaszczeniem, wydmuchnął dym. W końcu uznał, że naszedł czas na resztkę tytoniu z Dwu Rzek. Ta fajka była ostatnią, odkładał ją od miesięcy. Znakomita woń. Najlepsza ze wszystkich.

Znowu zajął się mapami leżącymi na stole, podniósł do oczu najmniejszą z nich. Przydałyby się lepsze mapy, nie miał co do tego wątpliwości.

– Nowy generał Seanchan – powiedział – ma pod swymi rozkazami ponad trzysta tysięcy ludzi i co najmniej dwie setki damane.

– Pobiliśmy wcześniej większe siły. Kto dowodził pod Darluną? Starłeś ich na proch, Rodelu!

Tamten triumf wymagał zaangażowania całego talentu, zręczności i szczęścia, jakimi Ituralde dysponował. I mimo to stracił ponad połowę ludzi. A teraz kulejąc, uciekał przed następną nieprzyjacielską armią, jeszcze silniejszą od tamtej.

Tym razem Seanchanie unikną popełnionych wcześniej błędów. I z pewnością nie będą polegać wyłącznie na rakenach. Żołnierze Ituralde schwytali już kilku zwiadowców, co oznaczało, że kilkukrotnie większa ich liczba dotarła z raportami do swych dowódców. Tym razem Seanchanie będą znali prawdziwy rozmiar sił Ituralde i zajmowane przez niego pozycje.

Oczywiście zmienili też strategię – nie dawali się już szarpać w wojnie podjazdowej, lecz napierali bez litości, zręcznie unikając wszelkich pułapek, jakie na nich zastawiał. Ituralde pierwotnie planował ciągły odwrót w głąb terytorium Arad Doman, który miał mu zapewnić lepszą pozycję i rozciągnięcie linii zaopatrzeniowych nieprzyjaciela. Uznał, że w ten sposób zyska cztery do pięciu miesięcy. Okazało się jednak, że plany te spełzły na niczym – układając je, nie miał pojęcia o obecności całej przeklętej armii Aielów w Arad Doman. Jeżeli wierzyć raportom zwiadu – a raporty dotyczące Aielów często były bardzo przesadzone, więc z tą wiarą mogło być różnie – północne terytoria, wraz z samym Bandar Eban, były okupowane przez sto tysięcy dzikich wojowników.

Sto tysięcy Aielów było warte tyle, co dwieście tysięcy żołnierzy Domani. A może i więcej. Ituralde jak dziś pamiętał bitwę sprzed dwudziestu lat nazwaną Krwawym Śniegiem, kiedy na jednego poległego Aiela on stracił dziesięciu żołnierzy.

Wychodziło na to, że znalazł się w pułapce niczym orzech między dwoma kamieniami. Najlepsze, co mu przyszło do głowy, to odwrót do miejsca, gdzie obecnie się znajdował – opuszczonego stedding. Pozycja ta zapewniała mu pewną przewagę w starciu z Seanchanami. Niewielką. Ponieważ Seanchanie i tak dysponowali przewagą liczebną sześciu na jednego, a nawet najbardziej niedoświadczony generał rozumiał, że walka przy takiej dysproporcji sił oznacza samobójstwo.

– Miałeś kiedykolwiek okazję widzieć sztukmistrza, Rajabi? – zapytał Ituralde, nie odrywając oczu od mapy.

Kątem oka dostrzegł, jak czoło potężnego niby byk mężczyzny pokryły zmarszczki konsternacji.

– Widziałem raz barda, który…

– Nie, nie chodzi o jakiegoś tam barda. Pytam o sztukmistrza.

Rajabi pokręcił głową.

Ituralde przez czas jakiś pykał w milczeniu, wreszcie zaczął opowiadać:

– Ja raz widziałem. Sztukmistrz był nadwornym minstrelem w Caemlyn. Nadzwyczaj żwawy człowiek, choć o dowcipie i ubiorze pasującym raczej do sali wspólnej gospody niż na królewski dwór. Minstrele rzadko żonglują, ale ten nie miał nic przeciwko. Żonglował, żeby zabawić młodą Dziedziczkę Tronu, więc jak sądzę…

Wyjął fajkę z ust, ubił żar w główce.

– Rodelu – przerwał Rajabi. – Seanchanie…

Ituralde uniósł w górę wskazujący palec, włożył cybuch do ust i ciągnął dalej:

– Minstrel zaczął od żonglowania trzema kulami. Potem zapytał, czy sądzimy, że poradzi sobie z jeszcze jedną. Zareagowaliśmy aplauzem. Więc zaczął żonglować czterema, potem pięcioma, potem sześcioma. Z każdą kolejną kulą nasze okrzyki były coraz bardziej entuzjastyczne, a on powtarzał swoje pytanie. Oczywiście odpowiadaliśmy wszyscy: tak! Siedem, osiem, dziewięć. Wkrótce w powietrzu krążyło dziesięć kul, kreśląc trajektorie tak skomplikowane, że nie potrafiłem śledzić wszystkich równocześnie. W tym momencie minstrel musiał się już bardzo starać, od czasu do czasu pochylał się, łapiąc niesforną kulę tuż nad ziemią. Był zbyt skoncentrowany, żeby zapytać nas, czy chcemy kolejnej, ale tłum sam się tego domagał. Jedenaście! Spróbuj jedenastu! I w końcu jego asystent rzucił kolejną kulę w gęstwę krążącą nad jego głową.

Ituralde pyknął.

– Upuścił? – zapytał Rajabi.

Rodel pokręcił głową.

– Okazało się, że ta ostatnia „kula” nie była żadną kulą. To była jakaś sztuczka Iluminatorów, doleciała do barda i wybuchła w niespodzianym rozbłysku światła i dymu. Nim widzowie odzyskali wzrok, barda już nie było, a na posadzce leżał rząd dziesięciu kul. Kiedy rozejrzałem się dookoła, zobaczyłem go siedzącego za stołem w towarzystwie pozostałych biesiadników. Pił wino i flirtował z żoną lorda Fimmdala.

Biedny Rajabi wyglądał na kompletnie skołowanego. Lubił jasne i proste odpowiedzi. Zresztą z Ituraldem było tak samo i dopiero te dni – nienaturalnie zaciągnięte chmurami niebo, wszechobecne złe przeczucia – wprawiły go w filozoficzny nastrój.

Wyciągnął rękę i wziął ze stołu pomarszczoną, wielokrotnie złożoną kartkę papieru, na której wcześniej spoczywał kapciuch. Podał ją Rajabiemu.

– „Uderz całą siłą na Seanchan” – przeczytał na głos tamten. – „Odepchnij ich, pognaj ku ich statkom, a potem na drugi brzeg przeklętego oceanu. Liczę na ciebie, stary przyjacielu. Król Alsalam”. – Rajabi uniósł wzrok znad listu. – Wiem, jak brzmiały jego rozkazy, Rodelu. Nie walczę tu przez wzgląd na niego. Przyłączyłem się do ciebie.

– Tak, lecz ja walczę, ponieważ takie były jego rozkazy – wyjaśnił Ituralde. Był człowiekiem króla, zawsze nim był. Teraz wstał, wystukał żar z fajki, a potem rozgniótł go obcasem buta. Odłożył fajkę na stół, odebrał list z ręki Rajabiego i ruszył do wyjścia.

Musiał podjąć decyzję. Zostać i walczyć czy zarządzić odwrót na gorsze z całą pewnością pozycje, odwrót, który jednak pozwoli znów zyskać na czasie?

Gdy otworzył drzwi szopy, poczuł na twarzy nagłe uderzenie wiatru, które przygięło czubki rosnących wokół drzew i zatrzęsło deskami ścian. Szopa nie była rzecz jasna dziełem Ogirów. Nikt chyba nie mógłby o to podejrzewać równie żałosnej konstrukcji. Stedding zostało opuszczone bardzo dawno temu. Żołnierze obozowali między drzewami. Warunki nieszczególnie sprzyjały stacjonowaniu wojsk, niemniej, jak się nie ma, co się lubi… Stedding stwarzał pozycję zbyt dogodną, żeby go nie wziąć pod uwagę. Ktoś inny zapewne pomyślałby o schronieniu się za murami któregoś z miast, lecz tylko tu, wśród tych drzew, Moc okazywała się bezużyteczna. A odebranie przeciwnikowi przewagi stwarzanej przez damane było więcej warte niż najwyższe mury obronne. „Musimy tu zostać” – pomyślał Ituralde, przyglądając się, jak jego ludzie kopią rów i wznoszą palisadę. Zimne dreszcze przechodziły go na samą myśl o ścinaniu drzew w stedding. W swoim czasie poznał osobiście kilku Ogirów i wyniósł z tych spotkań jak najlepsze wspomnienia. W tych sękatych dębach prawdopodobnie zachowały się jeszcze resztki siły, którą tętniło to miejsce, gdy żyli w nim pierwotni mieszkańcy. Ścinanie ich było zbrodnią. Ale czasami trzeba robić to, co konieczne. Odwrót może dać mu trochę czasu, ale nie było żadnych gwarancji. Miał jeszcze kilka dni, nim Seanchanie go zaatakują. Jeżeli okopie się dostatecznie głęboko, być może zdoła odeprzeć pierwszy szturm i narzucić im walkę w okrążeniu. W stedding zapewne nie będą sobie poczynać tak śmiało, a teren leśny będzie sprzyjał znacznie mniejszym siłom Ituralde.

Nienawidził, kiedy przypierano go do muru. Zapewne właśnie dlatego tak długo zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji, mimo iż w głębi ducha wiedział od początku, że tu się zatrzyma. Że Seanchanie w końcu go dopadli.

Ruszył wzdłuż szeregów, kiwając głową pracującym żołnierzom, dodając im ducha swoim widokiem. Zostało mu czterdzieści tysięcy, co samo w sobie było cudem, jeśli wziąć pod uwagę siłę, z którą przyszło im się zmierzyć. Już dawno powinni zdezerterować. Ale na własne oczy widzieli, jak wygrywa jedno niemożliwe do wygrania starcie po drugim, przy coraz większym aplauzie dodając kolejne kule do wirujących w powietrzu. Uznali go za niezwyciężonego. Nie rozumieli, że kolejne kule nie tylko przedstawienie czynią bardziej efektownym.

Że bardziej spektakularny staje się też nieuchronny koniec. Lecz kiedy szedł z Rajabim wzdłuż obozowych fortyfikacji, myśli te oczywiście zachowywał dla siebie. Przy palisadzie prace postępowały nadzwyczajnie szybko, żołnierze osadzali grube pnie drzew w świeżo wykopanych rowach. Po zakończonej inspekcji Ituralde nie miał innego wyjścia, jak z zadowoleniem pokiwać głową.

– Zostajemy, Rajabi. Przekaż słowo.

– Niektórzy mówią, że okopanie się tutaj to pewna śmierć – odparł tamten.

– Mylą się – uciął Ituralde.

– Ale…

– Na tym świecie nie ma nic pewnego, Rajabi – wyjaśnił Ituralde. – Niech łucznicy urządzą stanowiska strzeleckie na drzewach rosnących w obrębie palisady, mogą spełniać funkcję baszt. Na zewnątrz urządzimy im pole śmierci. Zetnijcie tyle drzew wokół palisady, ile tylko dacie radę, a z pni zróbcie wewnętrzne barykady, które posłużą jako druga linia obrony. Damy im odpór. Być może mylę się odnośnie do Tarabonian i jednak przyjdą nam z pomocą. A może król ma gdzieś ukrytą armię, którą pośle nam na ratunek. Krew i popioły, może uda nam się zwyciężyć bez pomocy. Wszyscy widzieliście, jak bardzo w walce polegają na damane. Wyjdziemy z tego cało.

Rajabi wyprostował się, jakby mu ktoś właśnie zdjął z barków wielki ciężar, wyraźnie odzyskał rezon. Ituralde wiedział, że to były słowa, których tamten odeń oczekiwał. Jak wszyscy pozostali, Rajabi wierzył w Małego Wilka. Nie mieściło im się w głowach, że mógłby przegrać.

Ituralde wiedział lepiej. Lecz jeśli już trzeba umierać, należy umierać z honorem. Młody Ituralde często marzył o wojnach, o chwale bitewnych pól. Stary Ituralde wiedział, że nie ma czegoś takiego jak chwała bitewnych pól. Ale honor był.

– Mój lordzie Ituralde! – dobiegł jego uszu głos łącznika, który truchtem zmierzał ku niemu wewnętrzną stroną nieukończonej palisady. Chłopak był na tyle młody, że być może Seanchanie darują mu życie. Gdyby Ituralde miał pewność, że stanie się inaczej, zapewne odesłałby jego i jemu podobnych.

– Tak? – zapytał Ituralde, odwracając się. Przy jego boku, niczym niewielka góra, stał Rajabi.

– Człowiek – wydyszał chłopak. – Zwiadowcy złapali go już na terenie stedding.

– Chce się do nas przytączyć? – kontynuował swe dociekania Ituralde. Armie rzadko narzekały na brak rekruta. Zawsze byli tacy, których kusił zwodniczy miraż chwały albo przynajmniej perspektywa stałych posiłków.

– Nie, mój panie – odparł chłopak, wciąż ciężko dysząc. – Powiedział, że przyszedł się zobaczyć z tobą.

– Seanchanin? – warknął Rajabi.

Chłopak pokręcił głową.

– Nie. Ale dobrze ubrany.

A więc posłaniec od jakiegoś lorda. Domani, może tarabońskiego renegata. Kimkolwiek był, z pewnością jego obecność nie mogła pogorszyć istniejącej sytuacji.

– I jest sam?

– Tak, panie. Dzielny człowiek.

– Wobec tego dawaj go tutaj – rozkazał Ituralde.

– Gdzie zechcesz go przyjąć, mój panie?

– Co takiego? – zdenerwował się Ituralde. – Myślisz, że jestem jakimś pretensjonalnym kupcem, który właśnie wybudował sobie pałac? Pole, na którym stoimy, będzie całkiem odpowiednie. Idź, przyprowadź go, ale nie spiesz się z powrotem. I każ go odpowiednio pilnować.

Chłopak skinął głową i pobiegł wypełnić rozkazy. Ituralde gestem przywołał paru żołnierzy, a potem wysłał ich na poszukiwanie Wakedy oraz pozostałych oficerów. Shimron już nie żył, spalony na węgiel ognistą kulą damane. Niepowetowana strata. Wart kilku tych, którzy pozostali.

Większość wezwanych oficerów pojawiła się, zanim nadszedł obcy. Chudy Ankaer. Jednooki Wakeda, który, gdyby nie kalectwo, mógłby uchodzić za naprawdę przystojnego mężczyznę. Krępy Melarned. Młody Lidrin, który mimo śmierci ojca wciąż trwał przy boku Ituralde.

– Co ja słyszę? – zapytał Wakeda, jeszcze w marszu założył ramiona na piersiach. – Zostajemy w tej śmiertelnej pułapce? Rodelu, nie mamy dość wojska, żeby tu sobie organizować wojnę obronną. Okrążą nas i nigdy się nie wydostaniemy.

– Masz rację – spokojnie stwierdził Ituralde.

Wakeda odwrócił się, powiódł spojrzeniem po pozostałych, potem znowu spojrzał na Ituralde; widać było, że prosta, szczera odpowiedź rozładowała nieco jego irytację.

– Cóż… no tak, więc przestaliśmy uciekać? – Był już znacznie mniej narwany niż jeszcze przed kilkoma miesiącami, kiedy Ituralde zaczynał swą kampanię.

– Nie będę malował wam świata w różowych barwach – wyjaśnił Ituralde, patrząc na każdego ze swych oficerów po kolei. – Sytuacja jest kiepska. Gdybyśmy jednak kontynuowali odwrót, mogłoby to się skończyć znacznie gorzej. Prawdopodobnie nie znaleźlibyśmy żadnej dziury, w której dałoby się schować. Tutejsze drzewa dają nam przewagę taktyczną, do czasu ich ataku zdążymy się solidnie okopać. Damane będą bezużyteczne w stedding i to już jest coś, dla czego warto zostać. Będziemy tu walczyć.

Ankaer pokiwał głową, wyraźnie zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.

– Musimy zaufać naszemu dowódcy, Wakedo. Jak dotąd nigdy nas nie zawiódł.

Wakeda przytaknął.

– Masz rację.

Cholerni głupcy. Cztery miesiące temu połowa z nich chętnie zabiłaby go na miejscu za to, że dochował lojalności królowi. Teraz wierzyli, że dokona niemożliwego. Szkoda, już sobie wyobrażał, że zrobi z nich zdeklarowanych alsalamowskich rojalistów.

– W porządku – rzekł w końcu, a potem wskazał na kilka miejsc w otaczających ich umocnieniach. – Oto, co zrobimy, żeby ograniczyć liczbę naszych słabych punktów…

Urwał na widok grupki ludzi idących ku nim przez polanę. Łącznikowi towarzyszyła drużyna żołnierzy eskortujących mężczyznę w czerwieni i złocie.

Coś w postaci nowo przybyłego przykuło uwagę Ituralde. Być może to był wzrost, mężczyzna był wysoki niczym Aiel, włosy też miał równie jasne. Ale żaden Aiel nie założyłby czerwonego kaftana z jaskrawym złotym haftem. Przy boku idącego kołysał się miecz, a z jego kroku Ituralde łatwo wywnioskował, że tamten wie, jak się nim posługiwać. Szedł pewnie, bez śladu wahania, jakby towarzyszących mu żołnierzy uważał za swoją gwardię honorową. A więc szlachcic, nadto nawykły do posłuchu. Dlaczego pojawił się tu osobiście, zamiast posłać gońca?

Młody lord zatrzymał się w niewielkiej odległości od Ituralde i jego oficerów, przyjrzał się każdemu z nich po kolei, w końcu zatrzymał wzrok na Komendancie.

– Rodel Ituralde? – zapytał.

Co to za akcent? Andorański?

– Tak – ostrożnie odparł Ituralde.

Młodzieniec pokiwał głową.

– Bashere opisał mi ciebie dość wiernie. Ze stanu przygotowań wnioskuję, że zamierzasz się tu okopać. Naprawdę sądzisz, że uda ci się obronić przed seanchańską armią? Mają nad tobą wielokrotną przewagę liczebną, a twoi tarabońscy sprzymierzeńcy jakoś nie zdradzają ochoty na… dołączenie do twej wojny obronnej.

Był bystry. Kimkolwiek był.

– Nie mam w zwyczaju omawiania strategii z obcymi. – Przez cały czas Ituralde przyglądał się młodemu lordowi. Sprawiał wrażenie energicznego i w dobrej formie: szczupły, twardy, choć oczywiście nie sposób stwierdzić, co kryło się pod kaftanem. Gestykulował wyłącznie prawą ręką, a po bliższym przyjrzeniu się Ituralde stwierdził, że brakuje mu lewej dłoni. Na obu nadgarstkach miał dziwne czerwono-złote tatuaże.

I te oczy. Te oczy widziały śmierć niezliczoną ilość razy. A więc nie młody lord. Raczej młody generał. Ituralde poczuł, jak jego oczy się zwężają.

– Kim jesteś?

Tamten spojrzał mu prosto w oczy.

– Jestem Rand al’Thor, Smok Odrodzony. A ty jesteś mi potrzebny. Razem ze swoją armią.

Z kręgu otaczających go oficerów dobiegło kilka przekleństw, Ituralde skarcił ich surowym wzrokiem. Wakeda najwyraźniej nie potrafił uwierzyć. Rajabi był kompletnie zbity z tropu, młody Lidrin pełen otwartego lekceważenia.

Ituralde z powrotem przeniósł wzrok na nowo przybyłego. Smok Odrodzony? Taki młodzik? Niemniej nie można było tego wykluczyć. Większość plotek była zgodna, że Smok Odrodzony jest młodym mężczyzną o rudych włosach. Z drugiej strony, plotki twierdziły także, że ma dziesięć stóp wzrostu, a jego oczy w półmroku świecą własnym blaskiem. Poza tym były jeszcze opowieści o tym, jak pojawił się na niebie nad Falme. Krew i popioły! Ituralde nie miał pojęcia, czy w ogóle wierzy w to, że Smok się odrodził!

– Nie mam czasu na dyskusje – oznajmił obcy, jego twarz pozostawała nieodgadniona. Wydawał się… starszy niż te lata, na które wyglądał. Zachowywał się, jakby w ogóle go nie obchodziło, że ma wokół siebie uzbrojonych żołnierzy. Po prawdzie, to fakt, że przyszedł sam… co z pozoru mogło się wydawać aktem skrajnej lekkomyślności… skłonił Ituralde do myślenia. Tylko ktoś taki jak Smok Odrodzony może wejść w pojedynkę do warownego obozu i oczekiwać, że jego rozkazy zostaną wysłuchane.

Żeby sczezł, Ituralde był skłonny uwierzyć mu choćby tylko z tego powodu. Albo ten człowiek był tym, za kogo się podawał, albo był kompletnym szaleńcem.

– Jeżeli zechcecie opuścić teren stedding, pokażę wam, że potrafię przenosić – oznajmił obcy. – To będzie już jakiś dowód. Dajcie mi trochę czasu, a sprowadzę tu dziesięć tysięcy Aielów i kilka Aes Sedai, a wszyscy oni zaświadczą, że jestem tym, kim jestem. Plotki głosiły, że Aielowie walczyli pod sztandarem Smoka Odrodzonego. Wokół Ituralde rozległo się kilka nerwowych pokasływań, jego oficerowie niepewnie popatrywali po sobie. Wielu spośród jego ludzi wywodziło się z szeregów zaprzysiężonych Smokowi. Za pomocą właściwych słów ten Rand al’Thor – czy kimkolwiek był – mógłby zwrócić połowę obozu Ituralde przeciwko ich obecnemu generałowi.

– Zakładając nawet, że ci wierzę – powiedział Ituralde, ostrożnie dobierając słowa – dalej nie rozumiem, czemu miałoby to mieć jakiekolwiek znaczenie. Toczę tu wojnę. A ty zapewne masz swoje sprawy, o które powinieneś zadbać.

– Ty jesteś moją sprawą – powiedział al’Thor, a spojrzenie jego oczu znienacka stało się twarde. Ituralde poczuł się, jakby ktoś wiercił mu dziury w czaszce, przetrząsając jego myśli w poszukiwaniu czegoś, co można wykorzystać. – Musisz zawrzeć pokój z Seanchanami. Z tej wojny nikt nie ma żadnych korzyści. Potem będę chciał, żebyś ruszył na Ziemie Graniczne. Nie mam dość ludzi, żeby strzec Ugoru, a Pogranicznicy najwyraźniej znaleźli sobie jakieś inne cele…

– Mam swoje rozkazy – oznajmił Ituralde, kręcąc głową. Chwila. Przecież nawet gdyby nie miał żadnych rozkazów, i tak nie zrobiłby tego, o co prosił ten chłopak. Tylko… te oczy. Alsalam miał takie oczy, w czasach, kiedy obaj byli młodzi. Oczy wymuszające posłuch.

– Te twoje rozkazy… – zaczął al’Thor, urwał, po chwili kontynuował: – To rozkazy króla? To stąd ta szaleńcza kampania przeciwko Seanchanom?

Ituralde skinął głową.

– Trochę o tobie słyszałem, Rodelu Ituralde – mówił dalej al’Thor. – Ludzie, którym ufam i których szanuję, szanują ciebie i twierdzą, że jesteś godny zaufania. A ty zamiast uciekać i kryć się, okopujesz się tutaj i przygotowujesz do stoczenia bitwy, która skończy się śmiercią was wszystkich. I wszystko to przez lojalność względem swego władcy. Pochwalam takie postępowanie. Ale nadszedł czas, żeby zostawić tę wojnę i stoczyć bitwę, która nie będzie tylko bezsensownym aktem oporu. Bitwę, której znaczenie odbije się echem przez pokolenia. Chodź ze mną, a ja dam ci tron Arad Doman.

Ituralde wyprostował się gwałtownie, znienacka czujny.

– Najpierw chwalisz moją lojalność, a potem oczekujesz, że zdetronizuję własnego króla!

– Twój król nie żyje – uciął al’Thor. -To znaczy może i żyje, ale zamiast mózgu ma stopiony wosk. Z każdym dniem mam coraz większą pewność, że Graendal trzyma go w swej mocy. W chaosie, który zapanował na tych ziemiach, znać jej rękę. Jakkolwiek brzmią jego rozkazy, najpewniej pochodzą od niej. Choć na razie jeszcze nie wiem, dlaczego jej zależy, abyś walczył z Seanchanami do ostatniego żołnierza.

Ituralde parsknął z rozdrażnieniem:

– Mówisz o jednej z Przeklętych, jakbyś niedawno gościł ją na obiedzie.

Al’Thor znów spojrzał mu głęboko w oczy.

– Znam każde z nich… ich twarze, gesty, sposób mówienia i działania… jakby towarzyszyły mi od tysiąca lat. Czasami wspomnienia o nich są żywsze niż wspomnienia z mego własnego dzieciństwa. Jestem Smokiem Odrodzonym.

Ituralde zamrugał.

„Żebym sczezł” – pomyślał. „Wierzę mu. Krwawe popioły!”. – Zobaczmy więc… ten twój dowód.

Natychmiast podniosły się głosy protestu, najgłośniejszy z nich był Lidrin, który twierdził, że cała sprawa jest zbyt niebezpieczna. Pozostali byli wstrząśnięci. Oto był człowiek, któremu zaprzysięgli lojalność, nie spotkawszy go nigdy twarzą w twarz. Poza tym al’Thor był jak… niepohamowana siła zagarniająca Ituralde, naginająca go do swej woli. Cóż, dobrze, najpierw zobaczmy ten dowód.

Posłano łączników po konie, a przez cały czas oczekiwania al’Thor zachowywał się, jakby Ituralde był już jego człowiekiem.

– Niewykluczone, że Alsalam jednak żyje… – dywagował. – Jeżeli tak, potrafię zrozumieć, dlaczego wzdragasz się przed objęciem jego tronu. Więc może wolałbyś Amadicję? Potrzebny mi tam ktoś do rządzenia krajem i pilnowania Seanchan. Teraz trwa tam wojna Białych Płaszczy, nie wiem, czy uda mi się położyć kres temu konfliktowi, zanim nadejdzie Ostatnia Bitwa.

Ostatnia Bitwa. Światłości!

– Nie obejmę tronu, jeżeli ceną ma być śmierć króla – wzbraniał się Ituralde. – Gdyby natomiast okazało się, że padł z ręki Białych Płaszczy lub Seanchan, wówczas może…

Król! Co on wygaduje?

„Żebyś sczezł!” – rugał się w myślach. „Zanim przyjmiesz tron, poczekaj przynajmniej, aż ci przedstawią świadectwo!”. Jednak coś w zachowaniu tego człowieka… W jego słowach… Mówił o wydarzeniach z rodzaju Ostatniej Bitwy, której ludzkość lękała się od tysiąca lat, jakby chodziło o codzienną rzeczywistość żołnierskich spraw.

Pojawili się łącznicy z końmi, Ituralde dosiadł swojego wierzchowca. Al’Thor, Wakeda, Rajabi, Ankaer, Lidrin i niżsi rangą oficerowie natychmiast poszli jego śladem.

– Wysłałem na wasze ziemie spory oddział Aielów – opowiadał al’Thor w trakcie jazdy. – Miałem nadzieję, że uda im się przywrócić porządek, jednak cały proces przebiega znacznie bardziej ślamazarnie, niżbym sobie życzył. W planach mam także zatrzymanie członków rady kupców. Kiedy znajdą się w moich rękach, mogą stać się gwarantami ładu na obszarze królestwa. Co o tym myślisz?

Ituralde nie wiedział, co myśleć. Zatrzymanie rady kupców? Brzmiało jak porwanie.

„W co ja się wpakowałem?” – zastanawiał się.

Lecz tymczasem słowa same wyrywały się z jego ust:

– To się może udać. Światłości, to prawdopodobnie najlepszy plan w danych okolicznościach.

AI’Thor pokiwał głową, a kiedy mijali palisadę i wjeżdżali na szlak wiodący ku granicy stedding, wbił wzrok w przestrzeń przed sobą.

– Tak czy inaczej, będę musiał opanować sytuację na Ziemiach Granicznych. Zadbam o twoją ojczyznę. Ale ci Pogranicznicy! Żeby sczeźli! O co im chodzi? Nie. Nie, jeszcze nie. Mogą zaczekać. Nie, on wystarczy. Utrzyma te ziemie. Dam mu Asha’manów. – Nagle znów zwrócił się do Ituralde: – Co mógłbyś zdziałać, gdybym dał ci stu mężczyzn potrafiących przenosić?

– Szaleńców?

– Nie, większość z nich jest całkiem normalna – odrzekł al’Thor, nie okazując, że mógł poczuć się urażony. – Szaleństwo, które ich dotknęło, zanim oczyściłem Źródło, wciąż w nich tkwi, ponieważ samo usunięcie skazy niczego nie leczy, jednak niewielu osunęło się w ostateczny obłęd. A nic gorszego ich już nie spotka, ponieważ saidin jest czysty.

Saidin? Czysty? Ituralde próbował sobie wyobrazić, co oznaczałoby mieć do dyspozycji mężczyzn przenoszących Moc… W pewnym sensie byłoby to jak posiadanie własnych damane. W namyśle podrapał się po brodzie. To wszystko spadało na niego zbyt szybko… ale generał musi reagować na bieżąco.

– Zrobiłbym z nich dobry użytek – oznajmił. – Bardzo dobry.

– To świetnie – powiedział al’Thor. Właśnie opuścili obszar stedding; czuło się to w powietrzu. – Obszar, na którym będziesz działał jest rozległy, ale wielu z parających się Mocą potrafi tworzyć bramy.

– Bramy? – zapytał Ituralde.

AI’Thor spojrzał na niego, potem zgrzytnął zębami, przymknął oczy i zadrżał, jakby zdjęty nagłym atakiem gorączki. Ituralde wyprostował się w siodle, czujnie potoczył wzrokiem dookoła, dłoń spoczęła na rękojeści miecza. Trucizna? A może tamten był ranny?

Lecz nie, al’Thor zaraz otworzył oczy i teraz w ich głębi odbijało się uniesienie. Odwrócił się, wykonał gest dłonią, a powietrze przed nim przecięła prosta pręga światła. Ludzie Ituralde cofnęli się, mamrocząc przekleństwa. Jedną rzeczą było słuchać mężczyzny, który twierdzi, że potrafi przenosić, inną widzieć to na własne oczy!

– To jest brama – mówił al’Thor, a tymczasem pręga światła obracała się, tworząc wielki, ciemny otwór w powietrzu. – W zależności od ilości Mocy, jaką Asha’man zdoła zaczerpnąć, brama może być nawet dość szeroka, żeby przejechał przez nią wóz. Dzięki niej transport jest naprawdę szybki, w sprzyjających warunkach pozwala przenosić się w dowolne miejsce w jednej chwili. Kilku wyszkolonych Asha’manów i twoja armia rankiem je śniadanie w Caemlyn, a kilka godzin później obiad w Tanchico.

Ituralde podrapał się po brodzie.

– No, tak, to jest dopiero coś. Zaiste, to jest coś. – Jeżeli ten człowiek mówił prawdę i jego bramy naprawdę działały… – Dzięki temu mógłbym oczyścić Tarabon z Seanchan, a być może nawet zepchnąć ich do morza!

– Nie – warknął al’Thor. – Zawrzemy z nimi pokój. Moi zwiadowcy donoszą, że niełatwo będzie ich przekonać do odstąpienia od żądania twojej głowy, dlatego nie chcę ich jeszcze bardziej drażnić. Nie ma czasu na głupie wojenki. Mam ważniejsze sprawy.

– Nic nie jest ważniejsze od losów ojczyzny – zaoponował Ituralde. – Nawet jeśli te rozkazy są sfałszowane, to znam Alsalama. W pełni zgodziłby się ze mną. Żaden z nas nie pozwoliłby, żeby stopa najeźdźcy deptała ziemię Arad Doman.

– Wobec tego obiecuję ci – rzekł al’Thor – że Seanchanie wycofają się z Arad Doman. Obiecuję. Ale nie poniesiemy za nimi ognia wojny. Zamiast tego udasz się na Ziemie Graniczne, żeby bronić ich przed ewentualną inwazją. Jeśli Trolloki zaatakują, z nimi będziesz walczył. Poza tym dasz mi kilku oficerów, którzy pomogą w zaprowadzeniu ładu na terytorium Arad Doman. Łatwiej będzie o porządek, gdy ludzie zobaczą, że ich panowie działają ręka w rękę ze mną.

Ituralde zastanawiał się przez chwilę, choć właściwie z góry wiedział, jaka będzie jego odpowiedź. Dzięki tej „bramie” zdoła wyprowadzić swych ludzi ze śmiertelnej pułapki. Perspektywa sojuszu z Aielami – i ze Smokiem Odrodzonym – po raz pierwszy otwierała przed nim realną szansę na uratowanie Arad Doman. Honorowa śmierć nie była zła. Lecz możliwość prowadzenia honorowej walki… stanowiła nagrodę najcenniejszą.

– Zgoda – powiedział w końcu, podając rękę Smokowi Odrodzonemu.

AI’Thor skwapliwie ją uścisnął.

– Zwijaj obóz. Wieczorem masz być już w Saldaei.

Загрузка...