Semirhage siedziała sama w swym niewielkim pokoju. Zabrały jej nawet krzesło, o świeczce czy lampie nie wspominając. Przeklęty niech będzie ten paskudny Wiek i jego paskudni ludzie! Ileż by dała za kule jarzeniowe na ścianach. W jej czasach więźniom nie odmawiano światła. Zdarzało się oczywiście, że przeprowadzała swoje eksperymenty na podmiotach pogrążonych w całkowitych ciemnościach, lecz to była zupełnie inna sprawa. Jak inaczej miała się przekonać, jaki skutek wywiera na ludzi mrok? Te tak zwane Aes Sedai, które ją więziły, nie miały żadnych racjonalnych powodów, żeby pozbawiać ją lampy. Chciały tylko ją upokorzyć.
Otuliła się ramionami i oparła o drewnianą ścianę. Nie będzie płakać! Była jedną z Wybranych! Co z tego, że ją zmusiły do samoponiżenia? Nie dała się złamać.
Lecz… te głupie Aes Sedai przestały ją traktować jak wcześniej. To nie Semirhage się zmieniła, lecz one. Jakimś sposobem, za jednym zamachem ta przeklęta kobieta z siecią paralis we włosach zniszczyła autorytet Semirhage w oczach ich wszystkich.
Jak? Jak mogła tak szybko utracić panowanie nad sytuacją? Wstrząsnął nią dreszcz, gdy przypomniała sobie, jak została przełożona przez kolano i zbita. I ta nonszalancja, z jaką tamta zabrała się do dzieła. Jedyną emocją, jaką dało się słyszeć w jej głosie była lekka irytacja. Potraktowała Semirhage – jedną z Wybranych! – jakby była kimś ledwie wartym uwagi. To bolało znacznie bardziej niż razy.
Nigdy więcej to się nie powtórzy. Następnym razem Semirhage będzie gotowa na kary cielesne i je po prostu zignoruje. Tak, w ten sposób się uda. A może nie?
Znowu zadrżała. W imię wiedzy i rozumu torturowała setki, może tysiące ludzi. Tortury były jak najbardziej sensowne. Dzięki nim można było odkryć, jak człowiek jest stworzony, w każdym znaczeniu słowa – nie było innego sposobu, jak tylko rozebrać go na części. Takim określeniem posługiwała się przy wielu okazjach. Zazwyczaj wywoływało uśmiech na jej twarzy.
Tym razem było inaczej.
Dlaczego nie zadawały jej bólu? Połamane palce, skóra rozcięta do żywego mięsa, rozżarzone węgle w zgięciach łokci. Z góry przygotowała się na wszelkie tego rodzaju rzeczy, uzbroiła się przeciwko nim. Drobna, chętna część jej samej wręcz tego pragnęła.
Ale to? Zmuszanie, żeby jadła z podłogi? Traktowanie przystające dziecku w obecności tych, które wcześniej patrzyły na nią z takim lękiem i szacunkiem?
„Zabiję ją”, pomyślała nie pierwszy już raz. „Po kolei wyjmę z jej ciała ścięgna, wciąż na nowo Uzdrawiając Mocą, żeby mogła żyć i czuć ból. Nie. Nie, wymyślę dla niej coś nowego. Dam jej doświadczyć agonii nieznanej nikomu w żadnym z Wieków”.
– Semirhage. – Cichy szept.
Zamarła ze wzrokiem wbitym w ciemność. Szept był łagodny niczym zimna bryza, lecz równocześnie ostry i przeszywający. Może to tylko igraszki wyobraźni? Przecież On nie mógł tu się znaleźć, prawda?
– Zawiodłaś całkowicie, Semirhage – kontynuował głos, wciąż niezwykle cichy i łagodny. Przez szparę pod drzwiami sączyło się światło, lecz głos dobiegał z wnętrza jej celi. Z każdą chwilą światło stawało się coraz jaśniejsze, a równocześnie nabierało czerwonawej tonacji, która kładła się lśnieniem na stojącą przed nią postać w czarnym płaszczu. Uniosła wzrok. W rdzawym świetle zobaczyła białą twarz o barwie skóry umarłego. Twarz nie miała oczu.
Natychmiast uklękła na podłodze, korząc się. Gdyż choć postać przed nią z pozoru przypominała Myrddraala, była znacznie wyższa i znacznie, znacznie ważniejsza. Zadrżała na wspomnienie głosu samego Wielkiego Władcy, który przemawiał wprost do niej.
„Kiedy okazujesz posłuszeństwo Shaidarowi Haranowi, okazujesz posłuszeństwo mnie. Kiedy nie jesteś mu posłuszna…”.
– Miałaś schwytać chłopca, a nie próbować go zabić – szepnęła postać, a jej szept był niczym syk pary wydostającej się z garnka szczeliną między brzegiem a pokrywką. – Twoja samowola kosztowała go rękę i omal życie. Ujawniłaś swoją tożsamość, a tym samym doprowadziłaś do utraty ważnych pionków w naszej grze. Zostałaś schwytana przez naszych wrogów, którzy teraz cię złamali. – Prawie mogła usłyszeć, jak uśmiech wygina jego usta. Shaidar Harn był jedynym Myrddraalem, który kiedykolwiek się uśmiechał. Choć podejrzewała, że wcale nie był Myrddraalem.
Nie zaprotestowała przeciw tym oskarżeniom. W obliczu tej istoty nie kłamało się ani nie szukało wymówek.
Znienacka tarcza odcinająca ją od Źródła zniknęła. Na moment oddech uwiązł jej w piersiach. Powrócił saidar! Słodka Moc. Już chciała po nią sięgnąć, gdy się zawahała. Te podrabiane Aes Sedai na zewnątrz z pewnością wyczują, że przenosi.
Chłodne palce o długich paznokciach sięgnęły do jej podbródka. W dotyku przypominały zmurszałą skórę rękawiczki. Zmusił ją, żeby uniosła wzrok ku jego pozbawionej oczu twarzy.
– Dano ci jeszcze jedną szansę – wyszeptały usta przypominające wijące się larwy. – Nie zawiedź.
Światło przygasło. Ręka trzymająca ją za brodę cofnęła się, podczas gdy ona dalej klęczała bez ruchu, zmagając się z grozą, która ją ogarnęła. Jeszcze jedna szansa. Wielki Władca zawsze potrafił odpłacić za czyjeś porażki… w nadzwyczaj pomysłowy sposób. Sama bywała narzędziem takiej zapłaty i nie miała najmniejszej ochoty zaznać jej z cudzej ręki. W obliczu tego, co mogło ją czekać, wszystkie tortury czy kary tych Aes Sedai przypominały dziecięce igraszki.
Zmusiła się, aby powstać. Ruszyła po omacku przez pomieszczenie. Dotarła do drzwi i wstrzymując oddech, nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły. Zręcznie wyślizgnęła się z pokoju, zawiasy ani razu nie skrzypnęły. Na podłodze korytarza spoczywały trzy ciała, w takich pozach, jakby przed chwilą po prostu ześlizgnęły się z krzeseł, na których przedtem siedziały. Kobiety utrzymujące jej tarczę. Między nimi klęczała z nisko pochyloną głową czwarta kobieta. Jedna z Aes Sedai. Odziana była w zielenie, brązowe włosy miała spięte w koński ogon.
– Żyję by służyć, Wielka Pani – wyszeptała kobieta. – Otrzymałam polecenie, aby cię poinformować, że mój umysł znajduje się we władzy Przymusu, który masz usunąć.
Semirhage uniosła brew. Nie miała pojęcia, że w gronie obecnych tu Aes Sedai jest również Czarna siostra. Usunięcie Przymusu potrafiło wywrzeć dość… paskudny skutek na osobie poddanej tej operacji. Jeśli nawet Przymus był słaby czy subtelny, usunięcie go mogło poważnie uszkodzić mózg. Kiedy natomiast Przymus był silny… cóż, rzecz może być warta obejrzenia.
– Ponadto – kontynuowała kobieta, podając jej jakiś przedmiot owinięty kawałkiem płótna – mam ci to dać. – Odwinęła płótno, spod którego ukazała się matowa, metaliczna obroża i dwie bransolety z tego samego materiału. Obręcz Dominacji. Wykonana w epoce Pęknięcia, uderzająco podobna do a’dam, z którym Semirhage sporo w życiu pracowała.
Dzięki temu ter’angrealowi można było panować nad przenoszącym mężczyzną. Uśmiech w końcu przebił się przez spowijający Semirhage strach.
Jak dotąd Rand miał tylko jedną okazję zobaczyć Ugór, chociaż mgliście pamiętał jeszcze kilka wizyt na tych obszarach z czasów, nim Ugór je poraził. Ale to były wspomnienia Lewsa Therina, nie jego.
Końskie kopyta deptały saldaeańskie porosty, a szaleniec w jego głowie syczał i mamrotał gniewnie. Nawet Tai’daishar parskał i wzdragał się przed jazdą na północ.
Dla Saldaei charakterystyczne były krajobrazy ciemnej ziemi porośniętej kępami zarośli. Nie była to oczywiście kraina równie jałowa co Pustkowie Aiel, jednak nie sposób było nazwać ją żyzną i urodzajną. Zaludniona była dość gęsto, lecz siedziby ludzkie przypominały raczej forty i nawet małe dzieci zachowywały się niczym wyszkoleni wojownicy. Lan powiedział mu kiedyś, że u Pograniczników chłopiec staje się mężczyzną w momencie, gdy zyska prawo noszenia miecza.
– Przyszło ci do głowy – odezwał się Ituralde jadący po lewej ręce Randa – że to, co robimy, można potraktować jak inwazję?
Rand skinął głową w kierunku Bashere, który zajmował miejsce po jego prawicy.
– Przecież towarzyszą mi żołnierze tej samej krwi co lud zamieszkujący tę krainę – odparł. – Saldaeanie są moimi sprzymierzeńcami.
Bashere roześmiał się w głos.
– Wątpię, aby królowa zechciała na to spojrzeć w ten sposób, mój przyjacielu! Minęło już wiele miesięcy, odkąd ostatni raz prosiłem ją o rozkazy. Nie zdziwiłbym się, gdyby żądała teraz mojej głowy.
Rand spojrzał przed siebie.
– Jestem Smokiem Odrodzonym. Trudno upatrywać inwazji w marszu na wojnę z Czarnym. – Przed sobą mieli podnóża gór Dhoom. Ich zbocza były ciemne, jakby stoki zaścielała warstwa sadzy.
A jak on sam by postąpił, gdyby jakiś monarcha sprowadził przez bramy na jego terytorium pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy? Jego poczynania rzeczywiście można było uznać za działania wojenne, lecz z drugiej strony siły Pograniczników znajdowały się nie wiadomo gdzie, zajęte nie wiadomo czym, a jego intencją było nie pozostawiać tych ziem bez żadnej ochrony. Jakąś godzinę jazdy na południe Domani Ituralde rozbili warowny obóz nad rzeką, której źródła leżały gdzieś na wyżynach Końca Świata. Wcześniej Rand dokonał inspekcji obozu i wojsk. Po niej Bashere zaproponował inspekcję Ugoru. Zwiadowcy byli zaskoczeni, jak szybko Ugór postępował naprzód, więc generał uznał, że najlepiej będzie, jeśli Rand i Ituralde zobaczą wszystko na własne oczy. Rand przystał na propozycję. Mapy czasami nie potrafiły przekazać prawdy widocznej gołym okiem.
Tarcza słońca powoli opadała w stronę horyzontu niczym powieka spragniona snu. Tai’dashar przestępował z nogi na nogę i rzucał łbem. W pewnej chwili Rand uniósł dłoń i grupa zatrzymała się – jechało z nim dwóch generałów, pięćdziesięciu żołnierzy i tyleż Panien, a na końcu Narishma, który odpowiadał za bramy. Przed nimi na południowej stronie łagodnego zbocza falowały na wietrze wysokie trawy o szerokich źdźbłach i gałęzie przysadzistych krzewów. Nie istniała dokładna granica Ugoru. Tu plamka na trawie, tam chorowita z wyglądu gałązka. Każda z tych oznak brana pojedynczo wydawała się niewinna, jednak w masie było ich tak dużo, zbyt dużo. Na szczycie wzniesienia nie było ani jednej rośliny wolnej od czarnych plamek. Zaraza zdawała się postępować na jego oczach.
Nad Ugorem zalegała lepka atmosfera śmierci, ledwie rosnących roślin, które były niczym więźniowie stojący na krawędzi śmierci. Gdyby Rand zobaczył coś takiego u siebie w domu, w Dwu Rzekach, spaliłby cały plon i byłby zaskoczony, gdyby nikt tego nie zrobił wcześniej.
Bashere, siedzący w siodle u jego boku, podkręcił długie, ciemne wąsy.
– W moich wspomnieniach Ugór zaczynał się kilka lig dalej – zauważył. – A nie są to wspomnienia szczególnie dawne.
– Już wysłałem patrole, które mają objeżdżać granicę – oznajmił Ituralde. Wzrokiem toczył po chorym pejzażu. – Wszyscy donoszą to samo. Wokół panuje spokój.
– To powinno być dla nas ostrzeżeniem, że coś jest nie tak skonstatował Bashere. – Na tych terenach zawsze są jakieś patrole lub ekspedycje Trolloków, z którymi przychodzi walczyć. Jeżeli panuje spokój, znaczy to, że Trolloki przepłoszyło coś od nich groźniejszego. Robaki albo krwiuchy.
Ituralde wsparł jedną dłoń na łęku siodła i kręcąc głową, nie przestawał wpatrywać się w Ugór.
– Nie mam żadnego doświadczenia w walce z takimi stworami. Wiem, co ludzie sobie myślą, ale oddziały ekspedycyjne Trolloków nie potrzebują żadnych szlaków aprowizacyjnych, a o robakach słyszałem tylko w opowieściach.
– Zostawię ci kilku oficerów Bashere w charakterze doradców – poinformował go Rand.
– Z pewnością nie zaszkodzi – zgodził się Ituralde – ale zastanawiam się, czy nie lepiej, żeby on sam tu został. Jego żołnierze mogą patrolować ten obszar, a moje wojska lepiej przydadzą się w Arad Doman. Bez urazy, mój panie, lecz czyż to nie dziwne, że walczymy w obcych królestwach?
– Nie, to wcale nie dziwne – uciął Rand.
To nie było dziwne, tylko smutne. Ufał Bashere, a jego Saldaeanie dobrze mu służyli, co nie zmieniało jednak faktu, że danie im całkowitej swobody w kraju rodzinnym mogło się źle skończyć. Bashere był spowinowacony z samą królową, a co z jego ludźmi? Jak by zareagowali, gdyby rodacy zaczęli się dopytywać, co ich skłoniło do zaprzysiężenia Smokowi? I choć z pozoru sytuacja faktycznie mogła wyglądać na dość niezwykłą, Rand wiedział, że pożoga będzie znacznie mniejsza, gdy na saldaeańskiej ziemi pojawią się obcy żołnierze.
Zastanawiając się nad osobą Ituralde, rozumował w sposób równie brutalny. Tamten wprawdzie złożył mu przysięgę, lecz lojalność nigdy nie bywa dana raz na zawsze, a ludzie czasami zmieniają sztandar, pod którym służą. Tutaj, na samej granicy Ugoru, Ituralde i jego żołnierzom nie przytrafią się jakieś szczególne okazje do zdrady. Przebywali na terytorium, którego nie można było określić mianem przyjaznego, do Arad Doman mogli wrócić w sensowny sposób tylko przy udziale Asha’manów Randa. Natomiast zostawiony w swojej ojczyźnie, Ituralde byłby zapewne kuszony ideą odzyskania pełni dowództwa nad swoją armią i uwolnienia się spod protektoratu Smoka Odrodzonego.
Znacznie lepszym sposobem było rozlokowanie armii na obcym terenie. Rand nienawidził takich myśli, lecz na tym polegała jedna z różnic między człowiekiem, którym był niegdyś, a człowiekiem, którym stał się teraz. Tylko jeden z tych dwóch ludzi był w stanie zrobić to, co konieczne, nieważne, jak by tego nienawidził.
– Narishma! – zawołał Rand. – Brama.
Nie musiał się odwracać, żeby wyczuć, iż Narishma pochwycił Źródło i zaczął splatać Moc. Wrażenia same wdzierały się do jego umysłu, drażniły coś w jego wnętrzu, udało mu się jednak odepchnąć je od siebie. Ostatnimi czasy coraz trudniej było mu chwytać Moc bez równoczesnych wymiotów, a nie chciał się kompromitować na oczach Ituralde.
– Pod koniec tygodnia dostaniesz stu Asha’manów – poinformował Rodela Ituralde. – Zakładam, że będziesz wiedział, jak ich wykorzystać.
– Tak, myślę, że będę wiedział.
– Chcę codziennie otrzymywać raporty, nawet jeżeli nic się nie wydarzy – kontynuował Rand. – Przysyłaj łączników przez bramy. Ja tymczasem rozbiję obóz i za cztery dni ruszę do Bandar Eban.
Bashere mruknął coś pod nosem – w tym momencie po raz pierwszy usłyszał od Randa o planowanym manewrze. Rand tymczasem skierował swego wierzchowca w przestrzeń wielkiej otwartej bramy, która moment wcześniej pojawiła się za jego plecami. Kilka Panien, jak zawsze idących przodem, zdążyło już przeskoczyć na drugą stronę. Narishma stał z boku. Włosy miał swoim zwyczajem zaplecione w dwa warkocze i ozdobione maleńkimi dzwoneczkami. On też był Pogranicznikiem, zanim udało mu się zostać Asha’manem. Wszędzie wokół tyle poplątanych i nie do końca jasnych lojalności. Co okaże się dla Narsihmy najważniejsze? Ojczyzna? Rand? Aes Sedai, której był Strażnikiem? Rand nie miał większych wątpliwości względem wierności tamtego – był jednym z tych, którzy uratowali go pod Studniami Dumai. Lecz najgroźniejszymi wrogami bywali zawsze ci, o których się sądziło, że można im zaufać.
„Żadnemu z nich nie można ufać!” – powiedział Lews Therin. „Za nic nie powinniśmy pozwolić, żeby się do nas tak zbliżyli. Zdradzą nas!”.
Szaleniec zawsze zachowywał się niespokojnie, gdy w grę wchodzili potrafiący przenosić mężczyźni. Rand pchnął Tai’daishara naprzód, ignorując słyszane w głowie słowa, choć dźwięk głosu, który je wypowiadał, przywiódł mu na myśl tamtą noc. Noc, kiedy śnił o Moridinie, a Lewsa Therina nie było w jego głowie. Na myśl, że jego sny nie są już bezpieczne, poczuł, jak przewraca mu się w żołądku. Przyzwyczaił się już, że może znaleźć w nich schronienie przed zewnętrznym światem. I choć bywało, że dręczyły go koszmary, były to jego własne koszmary.
Dlaczego Moridin przyszedł mu wtedy na pomoc w Shadar Logoth, gdy walczył z Sammaelem? Jakie splątane sieci intryg rozsnuwał? Twierdził wprawdzie, że to Rand pojawił się w jego śnie, lecz czy nie było to przypadkiem kolejne kłamstwo?
„Muszę ich zgładzić” – pomyślał. „Muszę zgładzić wszystkich Przeklętych i tym razem muszę się z nimi rozprawić na dobre. Muszę być twardy”.
Tylko że Min wolała, aby nie był tak twardy. A jej właśnie – inaczej pewnie niż wszystkich pozostałych ludzi na świecie – za nic nie chciał straszyć. Z Min nie rozgrywał żądnych gierek – mogła wytykać mu głupotę, ale nie kłamała, i już przez samo to chciał być takim mężczyzną, jakiego w nim widziała. Czy jednak się odważy? Czy mężczyzna, który potrafi się swobodnie śmiać, będzie w stanie zrobić w Shayol Ghul to co konieczne?
„Żeby żyć, musisz umrzeć”, tak brzmiała odpowiedź na jedno z jego trzech pytań. Jeżeli zwycięży, pamięć o nim – jego dziedzictwo – przetrwa długo po jego śmierci. Nie była to szczególnie pocieszająca myśl. Nie chciał ginąć. Kto chciał? Aielowie twierdzili, że wcale nie szukają śmierci, tylko obejmują ją uściskiem, kiedy nadchodzi.
Wjechał w przestrzeń bramy, Podróżując do dworu w Arad Doman, gdzie pierścień sosen otaczał stratowaną brązową ziemię i długie szeregi namiotów. Człowiek musiał być twardy, żeby stawić czoła własnej śmierci, żeby walczyć z Czarnym, roniąc swą krew na skałach. Któż śmiałby się w obliczu takiej wizji? Pokręcił głową. Obecność Lewsa Therina w umyśle nie była wielką pomocą.
„Ona ma rację” – znienacka odezwał się głos.
„Ona?” – pomyślał Rand.
„Ta ładna. Z krótkimi włosami. Twierdzi, że powinieneś skruszyć pieczęcie. Ma rację”.
Rand zamarł, ściągając wodze Tai’daishara i ignorując stajennego, który chciał zająć się koniem. Usłyszeć słowa aprobaty od Lewsa Therina…
„Co zrobimy potem?” – zapytał w myślach.
„Umrzemy. Obiecałeś, że będziemy mogli umrzeć!”.
„Dopiero gdy pokonamy Czarnego” – stwierdził Rand.
„Dobrze wiesz, że jeśli on zwycięży, nic już nam nie zostanie. Nawet śmierć”.
„Tak… nic” – odparł Lews Therin. „Nicość. To byłoby piękne. Żadnego bólu, żadnego żalu. Nicość”.
Rand poczuł przeszywający go dreszcz. Skoro Lews Therin zaczynał myśleć w ten sposób…
„Nie” – zaprotestował Rand. „To nie będzie prawdziwa nicość. On zabierze nasze dusze. Ból będzie gorszy, znacznie gorszy”.
Lews Therin zaczął płakać.
„Lewsie Therinie!” – warknął Rand w głębi swych myśli. „Co mamy zrobić? W jaki sposób udało ci się ostatnim razem zapieczętować Sztolnię?”.
„Nie udało się” – szepnął Lews Therin. „Wykorzystaliśmy saidina, lecz dotknęliśmy nim Czarnego. Nie było innego sposobu! Czymś musieliśmy go dotknąć, żeby zamknąć szczelinę, lecz dzięki temu on zdołał skazić Źródło. Pieczęć była za słaba!”.
„Tak, lecz jak to zrobić inaczej?” – zastanowił się Rand.
Odpowiedzią było milczenie. Rand przez chwilę jeszcze siedział w siodle, a potem zeskoczył z grzbietu Tai’daishara i pozwolił stajennemu go odprowadzić. Ariergarda oddziału Panien Włóczni właśnie przekraczała bramę, za nimi podążali Bashere i Narishma. Rand nie czekał na nich, choć kątem oka zauważył Deirę Bashere – żonę generała – stojącą tuż przy granicy obszaru przeznaczonym na Podróżowanie. Włosy wysokiej, posągowej kobiety znaczyły przy skroniach pasma siwizny. Zmierzyła Randa spojrzeniem. Co zrobi, kiedy Bashere polegnie w jego służbie? Dochowa wierności Smokowi Odrodzonemu czy zabierze wojska z powrotem do Saldaei? Była kobietą o woli równie silnej co wola jej męża. Być może nawet silniejszej.
Rand minął ją ze skinieniem głowy i uśmiechem, a potem poszedł przez szykujący się do nocy obóz w stronę budynku dworu. Lews Therin nie wiedział, jak zapieczętować więzienie Czarnego. Cóż więc z niego za pożytek? Żeby sczezł, był jednym z nielicznych ludzi, w których Rand pokładał nadzieję!
Większość zamieszkujących obóz żołnierzy wiedziała już dobrze, że lepiej ustępować mu z drogi, kiedy tak kroczy. Rand natomiast dobrze pamiętał czasy, kiedy jeszcze nie ulegał mrocznym nastrojom, kiedy był tylko prostym pasterzem. Smok Odrodzony, którym się stał, był zupełnie innym człowiekiem. Człowiekiem obowiązku i odpowiedzialności. Musiał się nim stać.
Obowiązek. Obowiązek był ciężki jak góra. Randowi zdawało się czasem, że dźwiga na ramionach kilkanaście gór, a każda go miażdży. Pod takim naciskiem osobiste emocje aż kipiały w duszy. Czy można się było dziwić, kiedy eksplodując wyrywały się na wolność?
Podchodząc do drzwi dworu, kręcił głową. Na wschodzie majaczyły Góry Mgły. Słońce szykowało się do snu, kąpiąc góry w powodzi czerwonego światła. Za górami na południu, zdumiewająco blisko, leżało Pole Emonda i kraina Dwóch Rzek. Dom, którego nigdy już nie zobaczy, ponieważ nawet krótka sentymentalna wizyta mogłaby nań ściągnąć uwagę wroga. A bardzo się napracował, żeby wróg widział w nim człowieka bez sentymentów. Czasami bał się, że ta maska na trwale przyrosła do jego twarzy.
Góry. Góry ciężkie jak obowiązek. W tym przypadku obowiązek samotności, ponieważ gdzieś na południu za tymi górami był jego ojciec, Tam. Rand nie widział go już od tak dawna. A Tam był jego ojcem. Tak Rand postanowił w swym sercu. Nigdy nie poznał rodzonego ojca, wodza klanu Aielów o imieniu Janduin, i choć z pewnością był to człowiek honoru, Rand jakoś nie potrafił myśleć o nim jak o ojcu.
Rand niekiedy tęsknił za dźwiękiem głosu Tama, za jego mądrością. W takich chwilach czuł, że musi być szczególnie twardy, gdyż chwila słabości – w której pobiegłby do ojca szukać pociechy – mogłaby zniszczyć wszystko, nad czym tak się trudził. I prawdopodobnie oznaczałaby również koniec życia samego Tama.
Do wnętrza dworu Rand wszedł przez wypaloną we froncie dziurę, najpierw odsunąwszy płachtę płótna, która zastępowała drzwi – ani razu już nie obejrzał się na Góry. Mgły. Był sam. Musiał być sam. Gdyby poszukał u kogoś wsparcia, moment emocjonalnego załamania mógłby wrócić doń echem w Shayol Ghul. Podczas Ostatniej Bitwy nie będzie mógł liczyć na nikogo prócz siebie.
Obowiązek. Ile gór ma dźwigać na ramionach jeden człowiek?
Wnętrze dworu wciąż pachniało spalenizną. Lord Tellaen nieśmiało – lecz dość wytrwale – uskarżał się na pożar, póki Rand nie zaoferował mu finansowego zadośćuczynienia, mimo iż bańka zła nie była przecież jego winą. A może jednak? Ta’veren wywoływał w otaczającym go świecie różne dziwne skutki, począwszy od tego, że ludzie w jego obecności mówili rzeczy, których nigdy nie powiedzieliby w normalnych okolicznościach, a skończywszy na przysięgach wierności ze strony tych, którzy się wahali. Był soczewką ogniskującą kłopoty, do których zapewne należało zaliczyć bąble zła. I choć nie z własnej woli stał się tą soczewką, to z własnej woli zamieszkał we dworze.
Tak czy siak, Tellaen otrzymał swoją rekompensatę. Były to zresztą zupełne grosze w porównaniu z tym, co Rand wydawał na aprowizację Arad Doman i innych obszarów dotkniętych rozmaitymi klęskami. Jego rządcy obawiali się, że jeżeli pieniądze będą się dalej rozchodziły w tym tempie, wkrótce wyczerpią się jego aktywa w Illian, Łzie i Cairhien. Nie powiedział im, że go to nie interesuje.
Doprowadzi świat do Ostatniej Bitwy.
„I nie zostawisz po sobie żadnego innego dziedzictwa niż to?” – wyszeptał głos w głębi jego głowy. Tym razem nie był to Lews Therin, lecz jego własna myśl, nieśmiałe echo tej części jego samego, za której namową ufundował szkoły w Cairhien i Andorze. „Chcesz przeżyć swoją śmierć? Chcesz zostawić tych wszystkich, którzy poszli za tobą na pastwę wojny, głodu i chaosu? Będziesz się karmił tylko zniszczeniem?”.
Rand pokręcił głową. Przecież nie mógł uratować wszystkiego! Był tylko człowiekiem. Snucie planów na czas po Ostatniej Bitwie było głupotą. Nie mógł się przejmować losem całego świata, naprawdę nie mógł. Straciłby z pola widzenia główny cel.
„A na czym polega ten cel?” – dopytywał się tamten głos „Chodzi o to, żeby przeżyć czy żeby żyć pełnią życia? Kładziesz podwaliny pod kolejne Pęknięcie, czy pod Wiek Legend?”.
Na te pytania nie znalazł odpowiedzi. Tymczasem w jego głowie obudził się Lews Therin i zaczął niezrozumiale mamrotać. Rand wspiął się po schodach wiodących na piętro. Światłości, ależ był zmęczony.
Co takiego powiedział szaleniec? Kiedy zapieczętował Sztolnię tak, że stała się więzieniem Czarnego, użył do tego celu wyłącznie saidina. Postąpił tak dlatego, że wiele Aes Sedai z jego epoki zwróciło się przeciwko niemu i miał do dyspozycji tylko Stu Towarzyszy – najpotężniejszych Aes Sedai mężczyzn swoich czasów. Żadnych kobiet. Kobiety Aes Sedai uznały jego plan za zbyt ryzykowny.
Myśl ta wprawiła go w przedziwny stan. Czuł się tak, jakby niemal potrafił sobie przypomnieć tamte wydarzenia – nie tyle ich tok, co gniew, desperację, decyzję. Czy pomyłka nie mogła więc sprowadzać się do tego, że wykorzystano wyłącznie męską połowę Jedynej Mocy, a z kobiecej zrezygnowano? Może właśnie dzięki temu powiódł się kontratak Czarnego i będące jego skutkiem skażenie saidina, a w dalszej kolejności szaleństwo Lewsa Therina i tych spośród Stu Towarzyszy, którzy ocaleli?
Czy odpowiedź mogła być tak prosta? Jak wiele Aes Sedai będzie potrzebnych? Czy w ogóle będzie ich potrzebował? Wiele Mądrych potrafiło przenosić. Nie, z pewnością musiało chodzić o coś więcej.
Była taka gra, w którą grywały dzieci, nazywała się Węże i Lisy. Mawiano, że można w nią wygrać tylko łamiąc reguły. Może więc wdrożyć ten drugi plan? Może złamać reguły i zabić Czarnego? Czy ktokolwiek w ogóle ma prawo snuć tak śmiałe plany, nawet jeśli jest Smokiem Odrodzonym?
Przeszedł po skrzypiącej podłodze korytarza i pchnął drzwi do – swego pokoju. Min spoczywała wsparta na poduszkach na łożu z drewnianych bali, odziana w swoje haftowane zielone spodnie i lnianą koszulę, przeglądając przy świetle lampy kolejną książkę. Podstarzała służąca krzątała się po pomieszczeniu, sprzątając naczynia pozostałe po kolacji. Rand ściągnął kaftan, westchnął pod nosem i rozluźnił rękę.
Przysiadł na brzegu łóżka, a Min odłożyła książkę zatytułowaną Wszechstronne omówienie reliktów sprzed Pęknięcia. Usiadła i jedną dłonią rozmasowała mu kark. Służąca szybko zebrała naczynia, po czym ukłoniła się przepraszająco i umieściła je w swym koszyku.
– Za wiele od siebie wymagasz, pasterzu – powiedziała Min.
– Nie mogę inaczej.
Mocno uszczypnęła go w kark, aż jęknął i zamrugał oczami.
– Możesz – sprzeciwiła się, szepcząc mu wprost do ucha. – Nie słuchałeś tego, co mówiłam? Jaki z ciebie będzie pożytek, jeśli sam się wykończysz przed nadejściem Ostatniej Bitwy? Światłości, Rand, od miesięcy nie słyszałam, żebyś się śmiał!
– Myślisz, że to czas śmiechu? – zapytał. – Chciałabyś, abym był szczęśliwy, gdy dzieci głodują, a mężczyźni mordują się nawzajem? Miałbym śmiać się, słysząc, że Trolloki wciąż grasują po Drogach? Miałbym być szczęśliwy, wiedząc, że większość Przeklętych wciąż gdzieś się czai i knuje, jak mnie zabić?
– Nie – zaprotestowała Min. – Oczywiście, że nie. Lecz nie możemy dopuścić do tego, aby problemy świata nas zniszczyły. Cadsuane twierdzi…
– Czekaj – warknął, odwracając się tak, żeby móc jej spojrzeć w oczy. Klęczała na łóżku, a krótkie czarne włosy okalały jej policzki. Wydawała się wstrząśnięta tonem, jakiego wobec niej użył.
– Co Cadsuane ma z tym wspólnego? – zapytał.
Min zmarszczyła brwi.
– Nic.
– Instruowała cię, jak masz ze mną rozmawiać – wycedził Rand. – Poprzez ciebie chciała mnie omamić.
– Nie bądź głupi – broniła się Min.
– Co o mnie mówiła?
Min wzruszyła ramionami.
– Martwi się tym, że stajesz się taki srogi, Rand. O co ci chodzi?
– Ona próbuje mnie omamić, manipulować mną – wyjaśnił. – A ciebie wykorzystuje w swych knowaniach. Co jej powiedziałaś, Min?
Min znowu uszczypnęła go, równie mocno jak poprzednio.
– Nie podoba mi się ten ton, głuptasie. Sądziłam, że Cadsuane jest twoją oficjalną doradczynią? Dlaczego miałabym się pilnować w jej obecności?
Naczynia w dłoniach służącej wciąż szczękały. Dlaczego nie może już sobie pójść! Rozmowa nie była z rodzaju tych, jakie chciał prowadzić w obecności obcej osoby.
Min nie mogła przecież knuć razem z Cadsuane, prawda? Rand nie ufał Cadsuane w najmniejszym stopniu. Jeżeli jednak udało jej się skaptować Min…
Poczuł ucisk w sercu. Przecież nie podejrzewał Min? Zawsze była tą, od której mógł oczekiwać uczciwości, tą, która nie grała z nim w żadne gierki. Co zrobi, jeśli ją utraci?
„Żebym sczezł!” – pomyślał. „Ona ma rację. Stałem się zbyt srogi. Kim się stanę, jeżeli zacznę podejrzewać nawet tych, którzy mnie kochają? Kimś nie lepszym od szalonego Lewsa Therina”.
– Min – zaczął, przybierając łagodniejszy ton głosu. – Pewnie masz rację. Chyba posunąłem się za daleko.
Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Uspokoiła się. Zaraz jednak znów zesztywniała, a w jej oczach dostrzegł znienacka ostateczną grozę.
Coś chłodnego ze szczękiem zamknęło się na jego szyi. Odruchowo uniósł dłoń i się odwrócił. Służąca stała tuż za nim, jednak kontury jej postaci właśnie falowały i rozpływały się. Po chwili zniknęła i zastąpiła ją kobieta o smagłej skórze i czarnych oczach; ostre rysy twarzy ściągał grymas triumfu. Semirhage.
Dłoń Randa musnęła chłodny metal. Skóra szyi zziębła pod jego dotykiem jakby to był lód. Zalała go wściekłość, chciał sięgnąć po miecz spoczywający w czarnej, zdobionej smokami pochwie, ale przekonał się, że nie potrafi wykonać ruchu. Nogi ugięły się pod nim, niezmierzony ciężar przygniótł go do ziemi. Resztkami sił drapał obrożę na szyi – palcami wciąż jeszcze mógł poruszać – ale nie znajdował w niej najdrobniejszych szczelin, była niczym lite żelazo.
W tym momencie Rand czuł już tylko grozę. Mimo to zdołał spojrzeć w oczy Semirhage, ich spojrzenia spotkały się, uśmiech rozpromienił jej twarz.
– Długo musiałam czekać, zanim udało mi się nałożyć ci na szyję Obręcz Dominacji, Lewsie Therinie. Dziwne, jak to się w życiu plecie…
Coś błysnęło w powietrzu, Semirhage ledwie znalazła czas, żeby wydać okrzyk i w ostatniej chwili odbić ostrze – Rand mógł tylko domniemywać, że posłużyła się splotem Powietrza, ponieważ nie potrafił zobaczyć strumieni saidara. Mimo to nóż Min zdołał zadrasnąć policzek Przeklętej, zanim wbił się w drewno drzwi.
– Straże! – krzyknęła Min. – Panny do broni! Car’a’carn w niebezpieczeństwie!
Semirhage zaklęła, machnęła dłonią i Min zamilkła. Rand nerwowo spiął się w sobie, próbując sięgnąć saidina – nie udało się. Coś mu nie pozwalało. Tymczasem smagnięta splotem Powietrza Min zleciała z łóżka, jej usta wciąż pozostawały zakneblowane. Rand spróbował do niej podbiec, ale po raz kolejny przekonał się, że nie potrafi wykonać żadnego bardziej zdecydowanego ruchu. Nogi po prostu odmawiały posłuszeństwa.
W tym momencie otworzyły się drzwi do pokoju. Szybkim krokiem weszła przez nie kolejna kobieta. Zerknęła za siebie, jakby czegoś wypatrując, a potem zamknęła drzwi. Elza. Rand poczuł przypływ ulotnej nadziei, która jednak szybko rozwiała się, gdy drobna kobieta podeszła do Semirhage i nałożyła na nadgarstek drugą bransoletę, przymocowaną do obroży a’dam otaczającej szyję Randa. Spojrzała na niego z bliska, oczy miała zaczerwienione i zamglone – jakby właśnie oberwała mocno po głowie. Niemniej widok Smoka Odrodzonego na klęczkach sprawił, że zdołała się uśmiechnąć.
– Nareszcie dopełni się twój los, Randzie al’Thorze. Staniesz przed Wielkim Władcą. I zostaniesz pokonany.
Elza. Elza była Czarną siostrą, żeby sczezła! Rand poczuł dreszcz na skórze, kiedy Elza stanęła obok swej pani i objęła saidara. Teraz obie patrzyły na niego. Każda miała zapiętą na nadgarstku bransoletę; Semirhage wyglądała na nadzwyczaj pewną siebie.
Rand warknął i odwrócił się ku Przeklętej. Przecież nie da się pojmać w ten sposób!
Semirhage dotknęła krwawiącego skaleczenia na policzku. Syknęła. Ubrana była w szarobrunatną suknię. Jak udało jej się uciec? I skąd wzięła tę przeklętą obrożę? Przecież Rand oddał ją Cadsuane, żeby schowała w bezpiecznym miejscu. Przysięgała, że takie znajdzie!
– Straże się nie pojawią, Lewsie Therinie – poinformowała go nieobecnym głosem Semirhage, unosząc do góry dłoń z bransoletą połączoną z obrożą na jego szyi. – Zabezpieczyłam pokój przed możliwością podsłuchania tego, co dzieje się wewnątrz. Wkrótce przekonasz się, że nie dasz rady nawet drgnąć, jeśli ci nie pozwolę. Zresztą już próbowałeś i wiesz, co ci z tego przyszło.
Rand znów rozpaczliwie sięgnął po saidina, lecz nic nie znalazł. W jego głowie Lews Therin zaczął wyć i zanosić się płaczem, a Rand poczuł przemożne pragnienie, żeby się doń przyłączyć. Min! Musiał sprawdzić, co z nią. Skąd wziąć dość siły?
Szarpnął się ku Elzie i Semirhage, ale skutek był taki, jakby próbował poruszać cudzymi nogami. Był więźniem we własnej głowie, podobnie jak Lews Therin. Otworzył usta, lecz nie wydostało się z nich zamierzone przekleństwo, tylko jakiś nieartykułowany skrzek.
– Tak – stwierdziła Semirhage – bez mojego pozwolenia nie jesteś w stanie się nawet odezwać. I proponuję, abyś więcej nie sięgał już po saidina. Przekonasz się, z jak nieprzyjemnymi wrażeniami wiąże się każda taka próba. Kiedy jakiś czas temu badałam Obręcz Dominacji, odkryłam, że jest znacznie subtelniejszym narzędziem niż seanchańskie a’dam. Tamto drugie daje pewien niewielki margines wolności, a w roli inhibitora zachowań występuje uczucie mdłości. Obręcz Dominacji umożliwia wymuszenie na podmiocie znacznie dalej posuniętego posłuszeństwa. Będziesz robił dokładnie to, czego będę od ciebie chciała. Na przykład…
I w jednej chwili Rand wstał z łóżka, nogi poruszały się wbrew jego woli. Potem gwałtownie uniósł rękę i zaczął ściskać swoje gardło tuż ponad kołnierzem obręczy. Westchnął z trudem, zachwiał się. Oszalały znów spróbował pochwycić saidina.
Znalazł ból. Uczucie było takie, jakby włożył dłoń do kadzi z wrzącym olejem, a potem jakimś sposobem wciągnął żar do żył ciała. Z jego gardła wydarł się krzyk wywołany wstrząsem i cierpieniem, runął na deski podłogi. Tam wił się z bólu, a ciemność zasnuwała spojrzenie.
– Sam widzisz – do jego uszu dobiegł odległy głos Semirhage. – Ach, już zapomniałam, jakie to wspaniałe uczucie.
Ból był niczym milion mrówek wgryzających się w ciało aż do kości. Rand skręcał się, mięśniami wstrząsały niepohamowane drgawki.
„Znów trafiliśmy do skrzyni!” – krzyknął Lews Therin.
I nagle faktycznie się w niej znalazł. Znów jak żywa stanęła mu przed oczami: czarne ściany, miażdżący nacisk. Ciało znów go bolało od regularnego bicia, umysł rozpaczliwie czepiał się resztek zdrowych zmysłów. Lews Therin był jego jedynym towarzystwem. W trakcie tamtego uwięzienia Rand po raz pierwszy zaczął rozmawiać z szaleńcem, a kilka dni później Lews Therin zaczął mu odpowiadać.
Rand nie potrafił dostrzec w Lewsie Therinie części samego siebie. Szalonej części siebie, tej części, która potrafiła przetrwać tortury, choćby już tylko dlatego, że tak była storturowana. Kolejna porcja bólu i udręki była dla niej czymś bez znaczenia. Nie da się bardziej napełnić kubka, który już się przelewa.
Zdusił w sobie krzyk. Ból wciąż go skręcał, sprawiając, że łzy napływały do oczu, niemniej krzyk ścichł. Zapanowała cisza.
Semirhage spojrzała na niego z góry, zmarszczyła brwi, po jej policzku ściekała kropla krwi. Zalała go kolejna fala bólu. Kimkolwiek był.
Spojrzał jej w oczy. W całkowitym milczeniu.
– Co robisz? – zapytała, za pomocą Obręczy Dominacji próbując na nim wymusić odpowiedź. – Mów.
– Nic więcej nie możecie mi zrobić – wyszeptał.
Kolejny przypływ bólu. Choć wstrząsnął nim jak poprzednie – aż coś w jego wnętrzu zaskowytało – nie zdołał wymusić na nim żadnej reakcji. Nie dlatego, że potrafił stłumić krzyk, lecz dlatego, że nic już nie był w stanie poczuć. Skrzynia, dwie rany w boku zatruwające krew, bicie, poniżenia, smutki, wreszcie duchowe samobójstwo. Zabił samego siebie. Znienacka stanęło mu przed oczyma żywe wspomnienie tego czynu. I co Semirhage mogła mu jeszcze po tym wszystkim zrobić?
– Wielka Pani – zaczęła Elza, zwracając się do Semirhage, jej oczy wciąż zasnuwała mgiełka oszołomienia. – Może powinnyśmy…
– Cicho, robactwo – wypluła z siebie Semirhage, ocierając krew z policzka. Spojrzała na umazaną dłoń. – Już drugi raz te noże posmakowały mojej krwi. – Pokręciła głową, spojrzała na Randa i się uśmiechnęła. -Twierdzisz, że nic już nie można ci zrobić? Zapominasz, Lewsie Therinie, do kogo mówisz. Ból to moja specjalność, a ty wciąż jeszcze jesteś właściwie tylko chłopcem. Łamałam ludzi po dziesięciokroć od ciebie silniejszych. Wstań.
Wstał. Ból nie minął. Najwyraźniej zamierzała go dręczyć do momentu, gdy uda jej się nakłonić go do jakiejś reakcji.
Odwrócił się, posłuszny wyrażonemu bez słów rozkazowi, i zobaczył Min wiszącą w powietrzu, spętaną niewidzialnymi więzami Powietrza. Wzrok miała zdziczały ze strachu, ramiona skrępowane za plecami, w ustach tkwił niewidzialny knebel.
Semirhage zachichotała.
– Twierdzisz, że nic więcej nie mogę ci zrobic?
Rand pochwycił saidina – nie dlatego, że tak chciał, lecz dlatego, że mu kazała. Wypełnił go ryk Jedynej Mocy, przynosząc ze sobą dziwny napływ mdłości, którego przyczyn nie potrafił zrozumieć. Pokój zakołysał się i zawirował wokół niego. Opadł na czworaki, wymiotując.
– Dziwne – usłyszał dobiegający jakby z oddali głos Semirhage. Potrząsnął głową, wciąż nie wypuszczając Mocy – zmagał się z nią, jak zawsze, gdy przepełniał go saidin, zmuszając ten potężny, porywisty strumień do posłuszeństwa wobec własnej woli. Zawsze kojarzyło mu się to z próbą okiełznania wichru i było trudne nawet wtedy, gdy dysponował pełnią sił i zdrowia. Teraz wydawało mu się prawie niemożliwe.
„Wykorzystaj to” – szepnął Lews Therin. „Zabijmy ją, póki możemy!”.
„Nigdy nie zabiję kobiety” – pomyślał z uporem Rand, dobywając ten protest z jakiegoś odłamka myśli zabłąkanego w głębi głowy. „Tej granicy nie przekroczę…”.
Lews Therin zawył, podjął próbę wyrwania saidina z rąk Randa. Bez powodzenia. Po prawdzie, to Rand właśnie odkrył, że tak jak nie może z własnej woli dać kroku, tak nie jest w stanie nic przenieść bez przyzwolenia Semirhage.
Na jej rozkaz wyprostował się, świat powoli przestawał wirować, mdłości odchodziły. A potem zaczął tkać sploty, skomplikowaną konstrukcję Ducha i Ognia.
– Tak – powiedziała Semirhage na poły do siebie. – Teraz, o ile dobrze pamiętam… Czasami męskie sposoby bywają tak osobliwe.
Rand dokończył sploty, potem pchnął je w kierunku Min. Równocześnie z jego ust wydarł się krzyk:
– Nie! Tylko nie to!
Sploty dotknęły ciała Min, skręciła się z bólu. Rand wciąż przenosił, łzy spływały po jego twarzy, lecz nie ustawał, oplatając jej ciało skomplikowanymi splotami. Ich celem było tylko wywołanie bólu, ale ze swego zadania wywiązywały się znakomicie. Semirhage musiała usunąć knebel zatykający usta, ponieważ do uszu Randa zaczęły docierać wrzaski i szlochy.
– Błagam, Rand! – krzyczała. – Błagam!
Rand dusił się z gniewu, próbował powstrzymać to, co się z nim działo, lecz nie był w stanie. Przez więź zobowiązań czuł ból Min, a jednak wciąż jej go przynosił.
– Przestań! – zawył.
– Proś – rzekła Semirhage.
– Proszę – powiedział przez łzy. – Proszę, błagam cię.
W jednej chwili wszystko się skończyło, rozsypały się sploty tortury. Min wisiała w powietrzu i jęczała, oczy miała zamglone od wstrząsu wywołanego bólem. Rand odwrócił się ku Semirhage i znacznie od niej niższej Elzie. Czarna siostra wyglądała na przerażoną, jakby zrozumiała, że oto właśnie stała się częścią czegoś, na co zupełnie nie była przygotowana.
– Wkrótce zrozumiesz – oznajmiła Przeklęta – że zawsze zamierzałeś służyć Wielkiemu Władcy. Wyjdziemy z tego pokoju i zajmiemy się tymi tak zwanymi Aes Sedai, które mnie więziły. A potem udamy się do Shayol Ghul, gdzie przedstawię cię Wielkiemu Władcy i na tym cała sprawa się skończy.
Skłonił głowę. Musi być jakieś wyjście z tego koszmaru! Wyobraził sobie, jak przy jego pomocy Semirhage przedziera się przez szeregi żołnierzy. Wyobraził sobie, jak wahają się atakować do momentu, gdy padają pod jego ciosami. Zobaczył krew, śmierć i zniszczenie, jakie miał im przynieść. I te obrazy zmroziły go do głębi, sprawiły, że w środku stał się lodem.
„Wygrali”.
Semirhage zerknęła na drzwi, potem odwróciła się do niego plecami i się uśmiechnęła.
– Lecz obawiam się, że najpierw musimy z nią skończyć. A więc, do dzieła.
Rand odwrócił się i ruszył w kierunku Min.
– Nie! – powiedział. – Obiecałaś, że kiedy będę błagał…
– Niczego nie obiecywałam – zaśmiała się Semirhage. – Błagałeś nadzwyczaj przekonująco, Lewsie Therinie, lecz ja zignorowałam twoje błagania. Wszelako możesz wypuścić saidina. Cała sprawa powinna mieć bardziej osobisty charakter.
Saidin zniknął i Rand z żalem pożegnał odpływ Mocy. Świat znienacka stał się znacznie bardziej szary. Podszedł do Min, wbił w jej oczy błagalne spojrzenie. Potem podniósł ręce, objął jej gardło, ścisnął.
– Nie… – szepnął zdjęty grozą, gdy jego dłonie wbrew woli zaczęły ją dusić.
Min zachwiała się, a on przycisnął ją do ziemi, nie zwracając uwagi, że się szarpie. Teraz stał nad nią, wbijał palce w jej gardło, gniótł, dławił. Patrzyła na niego wybałuszonymi oczami.
„To się nie dzieje naprawdę”. Semirhage się roześmiała.
„Illyeno!” – zawodził Lews Therin. „Och, Światłości! Zabiłem ją!”.
Rand dusił coraz mocniej, pochylił się, żeby złapać lepszy uchwyt, czuł, jak jego palce kaleczą skórę Min, wbijają się w gardło. Czuł się tak, jakby trzymał w dłoniach własne serce, świat wokół zasnuwał mrok, nie widział już nic oprócz Min. Pod palcami tętnił jej puls.
Piękne czarne oczy wpatrywały się w niego z miłością, choć właśnie ją zabijał.
„To się nie dzieje naprawdę”.
„Zabiłem ją!”.
„Jestem szalony!”.
„Illyeno!”.
Musi być jakieś wyjście! Musi! Rand chciał zamknąć jej oczy, ale nie mógł. Wiedział, że by mu nie pozwoliła – nie Semirhage, lecz sama Min. Więc tylko patrzył w nie, łzy spływały jej po policzkach, jej piękne loki były stargane. Taka piękna.
Rozpaczliwie sięgał po saidina, ale nie potrafił go pochwycić. Resztkami woli, jakie mu pozostały, próbował rozluźnić palce, lecz one tylko zacisnęły się mocniej. Czuł grozę, czuł jej ból. Twarz Min spurpurowiała, zatrzepotały powieki.
Rand zawył.
„To się nie dzieje naprawdę! Nie zrobię tego po raz drugi!”.
Coś w nim pękło. Ostygły emocje, zastąpił je chłód, który po chwili również zniknął, i teraz nie czuł nic. Żadnych uczuć. Żadnego gniewu.
W tym momencie zdał sobie sprawę z istnienia dziwnej siły. Była niby niezmierzony ocean, kipiący i wrzący tuż poza krawędzią pola widzenia. Sięgnął ku niej myślą.
Przed oczyma mignęło mu zamazane oblicze, jakoś nie potrafił skupić spojrzenia na rysach twarzy. Po chwili obraz zniknął.
Randa przepełniła obca moc. Nie był to saidin, nie był to saidar, lecz coś całkiem innego. Coś, z czego istnienia dotąd nie zdawał sobie sprawy.
„Och, Światłości!” – krzyknął znienacka Lews Therin. „To niemożliwe! Nie możemy się nią posługiwać! Odrzuć ją! Trzymamy w rękach śmierć, śmierć i zdradę. To on”.
Klęczący nad ciałem ukochanej Rand przeniósł tę dziwną, nieznaną moc. Wypełniły go siła i życie, strumień przypominający saidina, tyle że dziesięć razy słodszy i sto razy bardziej gwałtowny. Poczuł, że żyje naprawdę, zrozumiał, że nigdy dotąd nie żył. Moc przyniosła potęgę, której rozmiarów nigdy nawet sobie nie wyobrażał. Zdała mu się większa nawet od tej, którą dzierżył, czerpiąc z Choedan Kal.
Krzyknął, tak z ekstatycznej radości, jak z gniewu, splótł potworne dzidy Ognia i Powietrza. Chlasnął nimi obrożę na swej szyi, a pokój eksplodował płomieniami i odłamkami stopionego metalu, z których żaden nie trafił w niego. Zdawał sobie sprawę z istnienia każdej kropli płynnej substancji, czuł, jak powietrze drży od ich żaru, widział warkocze dymu, który ciągnęły za sobą, nim uderzyły w podłogę lub ściany. Otworzył oczy i puścił Min. Z urywanym westchnieniem wciągnęła powietrze do płuc, załkała.
Rand podniósł się i odwrócił. W jego żyłach płynęła rozpalona do białości lawa – poniekąd czuł się tak jak wtedy, gdy Semirhage go torturowała, jednak jakimś sposobem emocje towarzyszące temu odczuciu były odwrotne. Ból łączył się w nim z najczystszą ekstazą.
Semirhage jeszcze nie otrząsnęła się z przeżytego wstrząsu.
– Ale… to niemożliwe… – wyjąkała. – Nic nie czuję. Nie możesz… – Wreszcie uniosła wzrok, spojrzała na niego rozszerzonymi oczami. – Prawdziwa Moc. Dlaczego mnie zdradziłeś, Wielki Władco? Dlaczego?
Rand uniósł dłoń i z mocy, której nie pojmował, utkał pojedynczy splot. Pręga idealnie białego, oczyszczającego światła wytrysnęła z jego dłoni i trafiła Semirhage w pierś. Jej postać rozbłysła na moment, a potem zniknęła, zostawiając w oczach Randa leciutki powidok. Pusta bransoleta spadła na podłogę.
Elza rzuciła się ku drzwiom. Zanim do nich dotarła, sięgnęła jej kolejna pręga światła – jej sylwetka na chwilę rozbłysła, a potem już jej nie było. Druga bransoleta stuknęła o podłogę – ich krótkotrwałe właścicielki zostały całkowicie wypalone z Wzoru.
„Cóżeś uczynił?” – zawył Lews Therin. „Och, Światłości. Lepiej było raz jeszcze zabić, niż to zrobić… Och, Światłości. Już po nas”. Rand jeszcze przez krótką chwilę rozkoszował się doznaniem mocy, a potem – z żalem – wypuścił ją. Dzierżyłby ją dłużej, gdyby nie był tak wyczerpany. Kiedy odeszła, zostawiła po sobie odrętwienie.
Albo… nie. Odrętwienie nie miało nic wspólnego z mocą, której dane mu było posmakować. Odwrócił się, spojrzał na Min, która masowała gardło i cicho kaszlała. Uniosła spojrzenie, w jej oczach dojrzał cień lęku. Wątpił, aby kiedykolwiek była w stanie spojrzeć na niego jak dawniej.
Mylił się – było coś, co Semirhage mogła mu zrobić. Poczuł, jak to jest mordować kogoś, kogo kocha się nad życie. Tamta zbrodnia sprzed lat, kiedy jako Lews Therin zamordował Illyenę, popełniona została w szaleństwie uniemożliwiającym panowanie nad sobą. Zrozumiał, co zrobił dopiero wtedy, gdy Ishamael go Uzdrowił.
Teraz znał to uczucie w najdrobniejszych szczegółach.
– Stało się – szepnął Rand.
– Co? – zapytała Min i zaniosła się kaszlem.
– Ostatnia rzecz, jaką mogli mi zrobić – odparł, zdumiony spokojem, jaki panował w jego wnętrzu. – Dziś odebrali mi wszystko.
– O czym ty mówisz, Rand? – dopytywała się Min. Znowu spróbowała rozmasować gardło. Na skórze powoli wykwitały siniaki.
Pokręcił głową, słysząc – w końcu – czyjeś głosy na korytarzu. Może Asha’mani wyczuli, jak przenosił, torturując Min.
– Dokonałem wyboru, Min – poinformował ją, patrząc na drzwi. – Prosiłaś mnie o nieco lekkości i śmiechu, lecz we mnie nie ma już żadnej z tych rzeczy. Przykro mi.
Kiedyś, jakiś tydzień temu, postanowił, że stanie się silniejszy – był żelazem, chciał zostać stalą. Najwyraźniej stal okazała się zbyt słaba.
Teraz będzie jeszcze twardszy. Już wszystko pojął. Tam, gdzie przedtem była stal, jej miejsce zajmie coś innego. Odtąd będzie niczym cuendillar. Znalazł się w miejscu przypominającym pustkę, której kiedyś, tak dawno temu uczył go poszukiwać Tam. Lecz w tej pustce nie było żadnych uczuć. Żadnych.
Nie złamią go, nawet nie drasną.
Dokonało się.