Milcząca Egwene siedziała w swoim namiocie z rękoma złożonymi na kolanach. Z całej siły starała się zapanować nad uczuciami, lecz gniew i niedowierzanie wciąż ją paliły od środka.
Towarzystwa dotrzymywała jej ładna, pulchna Chesa, która wyczuwając nastrój swej pani usunęła się na bok i siedząc w rogu namiotu reperowała lamówkę jednej z sukien Egwene. Jej twarz była zupełnie spokojna, niczego więcej w życiu nie potrzebowała. Namiot znajdował się w miejscu odosobnionym, w małym gaju wewnątrz obozu Aes Sedai. Tego ranka Egwene zakazała dostępu do siebie wszystkim służącym prócz Chesy. Odprawiła nawet Siuan, która zapewne przyszła z przeprosinami. Potrzebowała czasu, żeby pomyśleć, przygotować się, a potem podjąć działania, które ograniczą rozmiary klęski.
A była to klęska. Oczywiście wskutek działań innych ludzi, cóż z tego jednak, skoro to byli jej przyjaciele i zwolennicy. Teraz przyjdzie im zaznać jej słusznego gniewu. Najpierw należało wszakże przeanalizować własne postępki, zastanowić się, czy nie było innych, lepszych możliwości.
Siedziała w drewnianym fotelu z wysokim oparciem i poręczami rzeźbionymi w ślimacznice. Namiot zastała w takim stanie, w jakim go opuściła: porządek na biurku, zwinięte koce, sterta poduszek w rogu. Chesa bez wątpienia odkurzała w nim codziennie. Miała jednak wrażenie, że znajduje się w muzeum, w którym dzieciom pokazuje się sceny z dawno minionych czasów.
Podczas spotkania z Siuan w Tel’aran’rhiod Egwene jednoznacznie i z całą mocą powiedziała jej, czego ma nie robić, a tamta i tak postąpiła po swojemu. Być może zawiniła jej zbytnia skrytość. W skrytości kryło się niebezpieczeństwo. Przez nią właśnie upadła Siuan. Kadencja spędzona na czele siatek szpiegowskich Błękitnych Ajah nauczyła ją nadzwyczaj oszczędnego gospodarowania wiedzą i wydzielania jej niczym skąpy pracodawca pieniądze w dniu wypłaty. Gdyby inne wiedziały, jak doniosłą zajmuje się pracą, może nie wystąpiłyby przeciwko niej.
Egwene przesunęła palcami po gładkiej powierzchni skórzanej torby ściśle zwiniętej przy pasie. Wewnątrz znajdował się długi, smukły przedmiot, rankiem potajemnie sprowadzony z Białej Wieży.
Czy wpadła w tę samą pułapkę, w którą wcześniej wpadła Siuan? Niewykluczone. W końcu, to od Siuan nauczyła się najwięcej. Gdyby wyjaśniła ze szczegółami, jak rozwijają się i na czym polegają jej plany względem Wieży, może wówczas tamci trzymaliby ręce przy sobie?
To była nadzwyczaj trudna droga, pewnie zbyt trudna. Amyrlin była piastunką wielu tajemnic, które powinny tajemnicami pozostać. Poza tym zbytnia otwartość jakoś nie licowała z majestatem. Z drugiej strony Siuan była zbytnio przyzwyczajona do działania na własną rękę. Dowodem tego był choćby fakt, że bez wiedzy Komnaty zachowała dla siebie ter’angreal snu. A Egwene tylko ją utwierdzała w takim postępowaniu, tym samym nieświadomie zachęcając do występowania przeciwko władzy.
Cóż, wychodziło na to, że sama też nie jest bez winy. Nie da się zrzucić całej odpowiedzialności na Siuan, Bryne’a i Gawyna. Nie miała złudzeń, że zbłądziła tylko w tej jednej sprawie i na tym rzecz się skończy.
Na razie trzeba się było zająć poważniejszym problemem. Nastąpiła katastrofa. Opuściła Wieżę, gdy była o krok od ostatecznego sukcesu. Czy da się coś jeszcze uratować? Choć rozpierała ją potrzeba, by wstać i zacząć przechadzać się po namiocie, pozostała na krześle. W ten sposób dałaby wprawdzie ujście swemu zdenerwowaniu, lecz już dawno przyrzekła sobie, że przy każdej okazji będzie się uczyła opanowania, gdyż złe nawyki miały to do siebie, że rozwijały się nader łatwo. Siedziała więc w znakomitej zielonej sukni z żółtymi wzorami na staniku, a jej dłonie spokojnie spoczywały na poręczach fotela.
Dziwnie się czuła w tej szacie. Jakoś… niewłaściwie. Biała sukienka, do której noszenia zmuszono ją, aby ją upokorzyć, stała się z czasem symbolem jej walki. Jej brak zdawał się symbolem kapitulacji. Wyczerpanie emocjonalne i fizyczne będące skutkiem bitwy z wczorajszej nocy wciąż dawało się we znaki. Walczyła ze zmęczeniem, nie mając zamiaru ulec. W końcu to nie pierwsza nieprzespana noc, po której trzeba było podejmować istotne decyzje.
Przyłapała się na tym, że palcami wystukuje rytm na poręczy i zmusiła się, aby przestać.
Nie było już powrotu do Białej Wieży. Przynajmniej nie w charakterze nowicjuszki. Przyjęta strategia miała sens tylko wtedy, gdy wyrażała opór przeciwko absurdalnej opresji Amyrlin, w której mocy się znajdowała. Gdyby teraz wróciła z własnej woli, zostałoby to odczytane albo jako uniżoność, albo jako arogancja. Tym razem Elaida z pewnością nie przepuści okazji i odda ją w ręce kata.
Wychodziło na to, że utknęła w martwym punkcie. Czuła się równie bezradna jak wówczas, gdy porwały ją agentki Białej Wieży. Zacisnęła zęby. Kiedyś mylnie wyobrażała sobie, że pozycja Amyrlin uodporni ją na odkształcenia Wzoru, przynajmniej te przypadkowe. Że będzie miała więcej do powiedzenia w kwestii jego kształtowania. Ludzie zazwyczaj nie mieli wyjścia i po prostu biernie reagowali na to, jak Wzór wplatał ich żywoty w swą osnowę, jednak Zasiadająca na Tronie Amyrlin mogła i powinna działać aktywnie!
Coraz lepiej rozumiała, że pod tym względem Amyrlin nie różni się od pozostałych. Życie było przemożną nawałnicą, czy było się dojarką, czy królową. Królowe po prostu nieco lepiej radziły sobie w oku cyklonu. Jeżeli nawet w cudzych oczach Egwene sprawiała wrażenie posągu niewrażliwego na porywy wichru, to dlatego, że wiedziała, jak uginać się przed tymi porywami. To stwarzało iluzję panowania nad sytuacją.
Nie. To nie była iluzja. Amyrlin naprawdę panowała nad sytuacją, już choćby dzięki temu, że panowała nad sobą i miała pod kontrolą nawałnice szalejące w ludzkim sercu. Ustępowała przed wymogami chwili, lecz czyniła to w sposób elastyczny, dyktowany przez doświadczenie pokoleń Aes Sedai. Powinna więc myśleć logicznie jak Biała i dogłębnie jak Brązowa, być równie namiętna jak Błękitna, zdecydowana niczym Zielona, okazywać miłosierdzie Żółtych i dyplomatyczną subtelność Szarych. I tak, jeśli zajdzie taka potrzeba, mściwość Czerwonych.
O powrocie do Białej Wieży w charakterze nowicjuszki nie mogło być mowy, a nie miała czasu, żeby czekać na dalszy rozwój negocjacji. Sytuacja zmieniła się całkowicie: bezczelny atak Seanchan na Białą Wieżę, Rand, który robił, co chciał, Cień siejący chaos w świecie i zbierający siły do Ostatniej Bitwy. Należało szybko podjąć najtrudniejszą decyzję. Dysponowała gotową do boju pięćdziesięciotysięczną armią, a Biała Wieża chwiała się po strasznym ciosie. Aes Sedai będą wyczerpane, Gwardia Wieży wykrwawiona i pokonana.
Za kilka dni wszyscy zostaną Uzdrowieni, siostry wypoczną. Nie miała pojęcia, czy Elaida przeżyła atak, czy nie – bezpieczniej było przyjąć, że wciąż pozostaje u władzy. To zdecydowanie ograniczało możliwości działania.
Oczywiście Egwene w głębi duszy wiedziała, co należy zrobić. Jeżeli nie mogła czekać, aż siostry w Białej Wieży podejmą właściwą decyzję, musiała im ją narzucić siłą.
Pozostawała nadzieja, że historia jej wybaczy.
Wstała, podeszła do wyjścia z namiotu, odrzuciła klapę i zatrzymała się jak wryta. Tuż przed nią siedział na ziemi jakiś mężczyzna.
Na jej widok Gawyn podniósł się – był w każdym calu tak przystojny, jakim go zapamiętała. Nie był piękny tym cokolwiek niemęskim pięknem, jakie cechowało jego przyrodniego brata. Gawyn był bardziej solidny, mocniej osadzony w rzeczywistości. Lecz to właśnie czyniło go w oczach Egwene bardziej atrakcyjnym od Galada. Galad był niczym istota z innego świata, postać z legend i opowieści. Był jak szklany posążek, który można postawić w gablocie i podziwiać, lecz lepiej nie brać go do ręki.
Gawyn był inny. Przystojny z tą płomiennorudą czupryną i czułym wejrzeniem oczu. Galad wydawał się – i chyba był naprawdę – zupełnie nieporuszony, natomiast troska, jaką Gawyn darzył sprawy i ludzi, czyniła go też bardziej ludzkim. Podobnie jak jego dość nieszczęsne i zbyt częste pomyłki.
– Egwene – powiedział, poprawiając miecz przy pasie i otrzepując nogawki spodni. Światłości! Spał przed tym namiotem? Słońce było już w pół drogi do najwyższego punktu swej wędrówki po niebie. Powinien iść do siebie i trochę wypocząć!
Odepchnęła od siebie te myśli. To nie czas, żeby się zachowywać jak zakochana pannica. To chwila, w której trzeba pokazać, że jest się Zasiadającą na Tronie Amyrlin.
– Gawynie – odpowiedziała, a widząc, że rusza w jej stronę, uniosła dłoń, dając mu znak, żeby się nie zbliżał. – Jeszcze nawet nie zaczęłam się zastanawiać, co z tobą zrobić. Pilniejsze sprawy domagają się mojej uwagi. Czy Komnata już się zebrała na posiedzenie, jak poleciłam?
– Chyba tak – odparł, zerkając w stronę centrum obozu. Poprzez gałęzie gęstych drzew ledwie można było dojrzeć wielki namiot posiedzeń Komnaty.
– Wobec tego muszę zaraz tam się udać i przemówić do nich – stwierdziła Egwene, biorąc głęboki oddech. Ruszyła przed siebie.
– Nie. – Gawyn zastąpił jej drogę. – Egwene, musimy porozmawiać.
– Później.
– Nie, nie później, żebym sczezł! Czekałem na tę chwilę miesiącami. Muszę wiedzieć, jak jest między nami. Muszę wiedzieć, czy ty…
– Przestań! – weszła mu w słowo.
Zatrzymał się jak wryty. Nie, mówiła sobie w duchu Egwene, nie ulegnie urokowi tych oczu, żeby sczezł! Nie teraz.
– Powiedziałam, że jeszcze nie doszłam do ładu ze swymi uczuciami – rzekła chłodno – i to właśnie miałam na myśli.
Mięśnie szczęk zagrały mu na policzkach.
– Nie wierzę w to twoje rzekome opanowanie Aes Sedai, Egwene – upierał się Gawyn. – Nie kiedy w twoich oczach widzę prawdę. Poświęciłem…
– Ty się poświęciłeś? – znowu przerwała mu Egwene, pozwalając, aby gniew wyraźnie zabrzmiał w jej głosie. – A moje poświęcenie na rzecz jedności Białej Wieży? Poświęcenie, które ty zmarnowałeś, ponieważ sprzeciwiłeś się mojej jawnie wyrażonej woli? Czy Siuan nie powiedziała ci, że zakazałam operacji ratunkowej?
– Mówiła – przyznał niechętnie. – Ale tak się o ciebie martwiliśmy!
– Cóż, takiego właśnie poświęcenia od was oczekiwałam, Gawynie – oznajmiła z irytacją. – Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielki brak zaufania mi okazaliście? Dlaczego ja miałabym ci ufać, skoro ty okazujesz mi jawne nieposłuszeństwo tylko po to, by uwolnić się od uczuciowego dyskomfortu?
Gawyn nawet się nie zawstydził, wyglądał tylko na cokolwiek zagubionego. To był dobry znak – Amyrlin potrzebni byli ludzie potrafiący powiedzieć, co myślą. Prywatnie. W sferze publicznej potrzebni byli jej zwolennicy. Czy on tego nie potrafi pojąć?
– Kochasz mnie, Egwene – upierał się Gawyn. – Widzę to przecież.
– Egwene jako kobieta cię kocha – wyjaśniła mu. – Ale Egwene jako Amyrlin jest na ciebie bezgranicznie wściekła. Gawynie, jeżeli chcesz być ze mną, musisz zgodzić się na to, że będziesz i z kobietą, i z Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Wydawałoby się, że jako mężczyzna, którego wychowano na Pierwszego Księcia Miecza, zrozumiesz to bez trudu.
Gawyn uciekł spojrzeniem.
– Nie wierzysz, prawda? – zapytała po chwili.
– W co?
– W to, że jestem Zasiadającą na Tronie Amyrlin – odpowiedziała. – Uważasz, że nie mam prawa do tytułu.
– Próbuję jakoś dojść z tym do ładu – wyznał, znów patrząc jej w oczy. – Ale, na krwawe popioły, Egwene… Kiedy się ostatnim razem wiedzieliśmy, byłaś zwykłą Przyjętą, a od tamtej chwili nie minęło aż tak znowu wiele czasu. Teraz mienisz się Amyrlin? Nie wiem, nie wiem, co myśleć.
– I nie widzisz, jak ta twoja niepewność kładzie się cieniem na wszystkim, co mogłoby być między nami?
– Mogę się zmienić. Ale musisz mi pomóc.
– Dlatego właśnie chciałam porozmawiać z tobą później – powiedziała. – Przepuścisz mnie?
Odsunął się z wyraźną niechęcią.
– Nie skończyliśmy tej rozmowy – ostrzegł. – W końcu udało mi się rozstrzygnąć w sercu jakąś sprawę, uwierzyć w coś i teraz nie mam zamiaru z tego zrezygnować.
– Świetnie – rzuciła Egwene, mijając go. – Ale teraz nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Muszę iść i wydać rozkaz ludziom, którzy nie są mi obojętni, żeby urządzili rzeź innym, na których też mi zależy.
– A więc zdecydowałaś się? – powiedział Gawyn za jej plecami. – Po obozie krążą różne plotki. Parę wpadło mi w ucho, choć przez cały ranek sterczałem przed twoim namiotem. Wśród nich były też takie, zgodnie z którymi każesz Bryne’owi zaatakować miasto.
Znieruchomiała.
– Gdybyś tak postanowiła, wiedz, że popełniasz błąd – ciągnął. – Nic mnie nie obchodzi Tar Valon, ale myślę, że wiem, jak byś się potem czuła.
Odwróciła się.
– Zrobię, co będę musiała, Gawynie – rzekła, patrząc mu w oczy. – Dla dobra Aes Sedai, dla dobra Białej Wieży. Nawet gdyby to miało boleć. Nawet gdybym nie mogła sobie tego wybaczyć przez resztę życia. Będę robić to, co konieczne. Zawsze.
Powoli pokiwał głową. A ona ruszyła w kierunku wielkiego namiotu w centrum obozu.
– To twoja wina, Jesse – rzekła Adelorna. Oczy wciąż miała zaczerwienione; zeszłej nocy straciła Strażnika. Wiele kobiet spotkał ten sam los. W odróżnieniu od nich była twarda jak dziki pies i wyraźnie nie miała zamiaru z nikim dzielić się swym bólem.
Jesse Bilal spokojnie grzała dłonie o filiżankę z agrestową herbatą, postanowiwszy, że za nic nie da się wyprowadzić z równowagi. Zarzuty Adelorny były łatwe do przewidzenia. I być może całkiem słuszne, a Jesse jak najbardziej zasługiwała na słowa przygany. Oczywiście w taki czy inny sposób wszystkie zasługiwały. Wyjąwszy może Tsutamę, która nie była Głową swych Ajah i po części dlatego nie została zaproszona na spotkanie. Drugim powodem jej nieobecności był fakt, że Czerwone Ajah jako takie w niczyim sercu nie wzbudzały ciepłych uczuć.
W małym, ciasnym pokoju ledwie starczyło miejsca na pięć foteli i niewielki pękaty piecyk pod ścianą, od którego biło przyjemne ciepło. Stolik już się nie zmieścił, nie wspominając o prawdziwym piecu. Dość miejsca dla pięciu kobiet i tyle. Najpotężniejszych kobiet świata. I – jak się okazało – zapewne również najgłupszych.
Stanowiły żałosny widok tego ranka, ranka, który wstał po największej katastrofie w całej historii Białej Wieży. Jesse rozejrzała się po siedzących wokół kobietach. Ferane – Pierwsza Analityczka Białych – była niska, mocno zbudowana i, co dość nietypowe u Białych, miała opinię siostry kierującej się częściej temperamentem niż logiką. Dziś miała właśnie jeden z takich dni: siedziała nachmurzona, z zaplecionymi na piersi rękami. Nawet nie chciała herbaty.
Obok niej zajmowała miejsce Suana Dragand, Pierwsza Tkaczka Żółtych Ajah. Ona z kolei była strasznie chuda, sama skóra i kości, lecz trzymała się dzielnie. Adelorna, z której ust Jesse przed chwilą usłyszała gorzkie oskarżenie, siedziała obok niej. Lecz czy naprawdę można było winić Kapitan-Generał za jej zjadliwość? Jak miała się zachowywać po tym, gdy została wychłostana przez Elaidę, a ostatniej nocy omal nie zginęła z rąk Seanchan? Szczupła kobieta była wyjątkowo jak dla siebie zaniedbana. Włosy miała związane na karku w nieporządny kok, jej jasna suknia była wygnieciona.
Ostatnią kobietą w pomieszczeniu była Serancha Colvine, Główna Urzędniczka Szarych Ajah. Była szatynką o wykrzywionej twarzy, sprawiającą takie wrażenie, jakby bez przerwy żuła coś kwaśnego. Dzisiaj rzucało się to w oczy wyjątkowo wyraźnie.
– Ona ma rację, Jesse – skonstatowała Ferane, lecz logika jej słów stała w sprzeczności z przebijającą spod niej irytacją. – To ty zaproponowałaś tę intrygę.
– „Zaproponowałam” to za mocne słowo – Jesse upiła łyk herbaty. – Wspomniałam po prostu, że w bardziej… kameralnych archiwach Wieży można znaleźć zapiski z czasów, gdy to Głowy Ajah kierowały jej sprawami, a nie Tron Amyrlin. – Głowy Ajah miały świadomość istnienia Trzynastego Depozytu, choć nie miały doń dostępu, o ile nie były równocześnie Zasiadającymi Komnaty. Oczywiście każda mogła tam zawsze wysłać którąś ze swych Zasiadających. – Można, rzecz jasna, uznać, że odegrałam w tej sprawie rolę inicjatorki, ale czyż nie takie jest powołanie Brązowych Ajah? Nie widziałam w waszych oczach wahania, nie musiałam was zmuszać do podjęcia decyzji.
Na te słowa kobiety popatrzyły na nią z ukosa i zaraz szybko utopiły spojrzenia w filiżankach z herbatą. Tak, wszystkie były w to zamieszane i wszystkie doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Jesse nie miała zamiaru brać na siebie wyłącznej odpowiedzialności za katastrofę.
– Niewiele osiągniemy, obciążając się wzajemnie winą. – Suana podjęła próbę załagodzenia sytuacji; mało przekonującą, ponieważ jej głos aż ociekał goryczą.
– Tak łatwo się nie wykręcicie – warknęła Adelorna. Na stratę Strażnika jedne reagowały smutkiem, inne gniewem. Nie było większych wątpliwości, do których zaliczała się Adelorna. – Został popełniony błąd, poważny błąd. Biała Wieża w ogniu, Amyrlin pojmana przez najeźdźców, a Smok Odrodzony wciąż swobodnie wałęsa się po świecie. Wkrótce wszyscy zaznają skutków naszego gniewu!
– Ale cóż nam przyjdzie z tego, że będziemy się wzajemnie obwiniać? – powtórzyła Suana. – Czy naprawdę jesteśmy aż tak dziecinne, abyśmy w jałowych próbach uniknięcia odpowiedzialności kłóciły się już tylko o to, którą z nas należy powiesić?
Jesse podziękowała w duchu chudej Żółtej siostrze za słowa rozwagi. Rzecz jasna, prawda była taka, że spośród wszystkich Głów Ajah Suana pierwsza przystała na plan Jesse. Przez co stała druga w kolejce na metaforyczny szafot.
– Ma rację. – Serancha upiła łyk herbaty z filiżanki. – Nie możemy walczyć ze sobą. Wieża potrzebuje przywództwa, a na Komnatę nie możemy liczyć.
– Co znowuż jest po części naszą winą – przyznała Ferane, krzywiąc się.
Bo było. Z początku plan wydawał się niemal genialny. Nie one stały za podziałami w Wieży, emigracją rebeliantek i wyniesieniem nowej Amyrlin na Tron. Ale taka sytuacja nastręczała nadzwyczaj dogodne i liczne sposobności. Pierwsza intryga nasuwała się właściwie sama: wysłać Zasiadające Komnaty do buntowniczek i tak manipulować przebiegiem wydarzeń, aby wszystko zmierzało do pojednania. Misję zalecono najmłodszym Zasiadającym, a ich następczyniom w Wieży powiedziano, żeby spodziewały się krótkiej kadencji. Głowy Ajah przekonane były, że rebelia zostanie zdławiona bez trudu.
Nie potraktowały całej sprawy dość poważnie. To był ich pierwszy błąd. Drugi miał znacznie poważniejsze konsekwencje. Prawdą było, że zdarzały się w przeszłości okresy, gdy Wieżą rządziły Głowy Ajah – nie zaś Tron Amyrlin czy Komnata. Wszystko odbywało się, rzecz jasna, w największym sekrecie, jednak nieodmiennie skutkowało pasmem sukcesów. Cóż, panowanie Cemaile Sorenthaine byłoby kompletną katastrofą, gdyby steru prawdziwej władzy nie przejęły wówczas Głowy Ajah.
Pod wieloma względami obecna sytuacja wydawała się podobna. Jutrzenka Ostatniej Bitwy była przecież czasem zupełnie nadzwyczajnym, wymagającym szczególnej pieczy. Pieczy sprawowanej przez kobiety o trzeźwych, racjonalnych umysłach i wielkim doświadczeniu. Kobiety, które mogły się spotykać za kulisami i poufnie decydować o wyborze najlepszej drogi, nie narażając na jałowe spory Komnaty.
– Gdzie zbłądziłyśmy, jak wam się wydaje? – cicho zapytała Serancha.
Żadna nie odpowiedziała. Dotąd żadna nie chciała przyznać otwarcie, że ich plan zawiódł. Adelorna rozparła się w krześle z ramionami zaplecionymi na piersi, wodząc po reszcie zgromadzonych wściekłym spojrzeniem. Przynajmniej przestała rzucać oskarżenia na lewo i prawo.
– Największą naszą pomyłką była Elaida – stwierdziła Ferane. – Nie wykazała się szczególnymi… zdolnościami logicznego myślenia.
– Okazała się kompletną katastrofą – mruknęła Adelorna.
– Nie tylko o to chodzi – sprzeciwiła się Jesse. – Na miejsce Zasiadających wysłanych, aby negocjować z buntowniczkami, wybrałyśmy kobiety znajdujące się pod naszą całkowitą kontrolą. To było dobre posunięcie, lecz być może przeprowadzone w zbyt oczywisty sposób. Ajah nabrały podejrzeń; na własne uszy słyszałam niektóre komentarze Brązowych sióstr. Nasza władza nie jest aż tak niewidoczna, jakby się to niektórym wydawało.
– Wszystko razem z daleka pachniało spiskiem – przyznała Serancha. – Przez to w nasze szeregi wkradła się nieufność. l jeszcze te buntowniczki… Okazały się znacznie trudniejsze do prowadzenia, niż zakładałyśmy.
Wszystkie razem pokiwały głowami. Początkowo przeważała koncepcja Jesse, zgodnie z którą odpowiednio kierowane buntowniczki miały szybko wrócić na kolanach do Wieży. W ten sposób podział wśród Aes Sedai nie skończyłby się niczym gorszym niż urażoną dumą kilku z nich.
Skąd jednak miały wiedzieć, jak uparte, czy wręcz przebiegłe, okażą się tamte? Do dzisiaj nie pojmowały, jakim sposobem pośrodku śnieżnej burzy na stokach Tar Valon pojawiła się pięćdziesięciotysięczna armia dowodzona przez komendanta, który był jednym z najwybitniejszych umysłów wojskowych tego Wieku. Z nową Amyrlin, a nadto denerwująco skuteczną w działaniach. Któż mógł się spodziewać? Na dodatek kilka z Zasiadających Komnaty, które wysłano, żeby wskazywały drogę tamtym, w końcu przeszło na stronę buntowniczek!
„Nigdy nie powinnyśmy pozwolić Elaidzie na rozwiązanie Błękitnych Ajah” – myślała Jesse. „Być może by wróciły, a tak postanowiły spalić za sobą mosty. Ale taki dyshonor nie pozostawił im wyboru”. Światłość jedna wiedziała, jak groźne były takie radykalne decyzje. Annały historii Białej Wieży pełne były świadectw jednoznacznie wskazujących, jak uparte potrafiły być Błękitne, kiedy już coś sobie postanowiły albo gdy przyparto je do muru.
– Moim zdaniem nadszedł czas, żeby przyznać, iż nasz plan poniósł całkowitą klęskę – odezwała się Suana. – Jesteśmy zgodne w tej kwestii?
– Ja się zgadzam – rzekła Adelorna.
Siostry jedna po drugiej kiwały głowami, aż w końcu przyszła kolej na samą Jesse. Nawet w tym miejscu i czasie przyznanie się do porażki było niełatwe. Jednak wszystkie wiedziały, że nadszedł moment, aby podliczyć straty i zabrać się za coś nowego.
– Przejdźmy więc do problemów jakie pociąga za sobą zaistniała sytuacja – powiedziała Serancha znacznie już spokojniejszym głosem. Pozostałym również wyraźnie ulżyło. Żadna z tej piątki nie ufała szczególnie pozostałym, niemniej pod tym względem sytuacja między nimi i tak nie była nawet w połowie równie zła co na przykład w kręgach zbliżonych do Komnaty Wieży.
– Trzeba zająć się pewnymi sprawami – odezwała się Ferane. – Przede wszystkim zasypaniem podziałów w Wieży.
– Bunt wybuchł przeciwko Elaidzie – rzekła Adelorna. – Skoro jej już nie ma, przeciwko komu się buntować?
– A więc postanawiamy, że należy zostawić ją samej sobie? – spytała Jesse.
– W pełni sobie na to zasłużyła – odparła Adelorna. – Setki razy tłumaczyła nam, że Seanchanie nie stanowią żadnego zagrożenia. Cóż, teraz na własnej skórze przyjdzie jej zapłacić za głupotę.
– Poza tym Elaidy nie da się uratować – dodała Ferane. – Komnata już omawiała tę kwestię. Amyrlin znalazła się wśród bezimiennej masy jeńców Seanchan, a my nie dysponujemy ani niezbędnymi zasobami, ani informacjami, które pozwoliłyby nam ją uratować.
„Nie wspominając już o całkowitym braku woli” – dodała w myślach Jesse. Dla wielu Zasiadających, które próbowały podnieść sprawę Seanchan na forum Komnaty, kończyło się to karą z rozkazu Elaidy. Jesse wprawdzie do nich nie należała, niemniej zgadzała się, że Elaidę spotkał całkowicie zasłużony los, jeśli już nie za Seanchan, to bodaj za to, że poszczuła Ajah na siebie nawzajem.
– Wobec tego potrzebujemy kogoś na jej miejsce – oznajmiła Serancha. – Pytanie jednak brzmi: któż mógłby to być?
– Musi być to kobieta przede wszystkim silna, lecz w przeciwieństwie do Elaidy również ostrożna – powiedziała Suana. – Kobieta, która zjednoczy siostry.
– Może Saerin Asnobar? – zaproponowała Jesse. – Ostatnimi czasy wykazała się nadzwyczajną roztropnością, a poza tym jest powszechnie lubiana.
– Wiedziałam, że zaproponujesz Brązową.
– O co chodzi? – zdziwiła się Jesse, z lekka skonfundowana. – Pewna jestem, że wszystkie słyszałyście, jak znakomicie sobie poradziła wczorajszej nocy?
– Seaine Herimon dowodziła własnym posterunkiem obrony – wtrąciła Ferane. – W mojej opinii przyszedł czas na przywódczynię nie dającą się ponosić emocjom. Kobietę, której panowanie będzie panowaniem rozumu.
– Bzdury – zaprotestowała Suana. – Białe są zbyt wyprane z uczuć. Nie chcemy zrażać kolejnych sióstr, lecz zaprowadzić między nimi zgodę. Uzdrowić je! Cóż, Żółta siostra…
– Zapominasz o czymś… – przerwała jej Serancha. – Zastanówmy się, czego w pierwszym rzędzie nam trzeba? Pojednania. Szare Ajah od wieków rozwijają sztukę negocjacji. Któż lepiej poradzi sobie z rozbitą Wieżą i Smokiem Odrodzonym niż Szara siostra?
Adelorna ścisnęła poręcze fotela, plecy miała sztywno wyprostowane. Czuła niemal namacalnie, że atmosfera w pomieszczeniu staje się coraz gęstsza. Gdy już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, Jesse zawołała:
– Dość! Będziemy się tak kłócić, jak Komnata kłóciła się przez cały ranek? Kolejne Ajah wysuwały swoje kandydatki tylko po to, aby reszta mogła je gremialnie utrącić?
Odpowiedzią było milczenie. Obrady Komnaty trwały faktycznie już od wielu godzin i dopiero niedawno zarządzono krótką przerwę. Żadna pretendentka nawet nie zbliżyła się do wymaganego poziomu poparcia. Zbyt wielkie animozje panowały między Zasiadającymi Komnaty, żeby któraś mogła liczyć na poparcie poza własnymi Ajah. Światłości, co za bałagan!
– Niech to będzie jedna z nas – zaproponowała Ferane. – Tylko taki wybór ma sens.
Wszystkie pięć popatrzyło po sobie, w ich oczach Jesse jednoznacznie odczytała, co myślą o tej propozycji. Były Głowami Ajah, najpotężniejszymi kobietami świata. W chwili obecnej istniała między nimi równowaga sił, a choć może i ufały sobie nieco bardziej niż pozostałe Aes Sedai, nie było szans, żeby którakolwiek pozwoliła na wyniesienie innej na Tron Amyrlin. Choćby dlatego, że wtedy w rękach tamtej znalazłaby się zbyt wielka władza. Klęska ich planu poważnie nadwyrężyła wzajemne zaufanie.
– Jeżeli będziemy zbyt długo zwlekać, Komnata może podjąć decyzję za nas – zauważyła Suana.
– Ba. – Adelorna wykonała lekceważący gest dłonią. – Komnata jest tak podzielona, że nie zdołałaby ustalić, jaki ma kolor niebo nad głowami. Zasiadające nie mają pojęcia, co robią.
– Należy się cieszyć choćby z tego, że niektórym z nas starczyło rozsądku, aby nie wprowadzać do Komnaty Zasiadających zbyt młodych, żeby skutecznie reprezentować własne Ajah – zgryźliwie odcięła się Ferane.
– Doprawdy? – Adelorna najwyraźniej miała ochotę kontynuować sprzeczkę. – A ty jak sobie poradziłaś, Ferane? Przyznając samej sobie fotel w Komnacie?
Oczy Ferane rozszerzyły się z gniewu. Drażnienie jej nie było szczególnie dobrym pomysłem.
– Błędy mogą się przydarzyć każdemu – szybko wtrąciła Jesse. – Zgódźmy się, że podejmowałyśmy momentami doprawdy dziwne decyzje. Chciałyśmy sióstr, które będą nam pod wszelkimi względami posłuszne, a otrzymaliśmy stado kłótliwych pannic z rozbuchanym poczuciem własnego ja, zbyt niedojrzałych, by kiedy trzeba podporządkować się bardziej dojrzałym umysłowościom.
Adelorna i Ferane demonstracyjnie unikały spoglądania na siebie.
– Przypominam, że problem pozostał – powiedziała Suana. – Potrzebujemy Amyrlin. Uzdrawianie Wieży musi się rozpocząć natychmiast, co by się nie działo.
Serancha pokręciła głową.
– Naprawdę nie przychodzi mi do głowy żadna kobieta, która by mogła marzyć o uzyskaniu wystarczającego poparcia Komnaty.
– Mnie przychodzi – powiedziała cicho Adelorna. – Zresztą jej imię kilkukrotnie przewijało się dziś podczas obrad Komnaty. Wiecie, o kim mówię. Jest młoda, jej proweniencja jest poniekąd niepewna, lecz to samo można rzec o sytuacji, w której się znalazłyśmy.
– No, nie wiem – rzekła Suana, marszcząc czoło. – Owszem, wspominano o niej, ale wspominały te, których motywom nie ufam.
– Saerin jest chyba pod jej urokiem – przyznała Jesse.
– Jest zbyt młoda – protestowała Serancha. – Czyż nie sztorcowałyśmy się przed chwilą za wybór Zasiadających, którym zabrakło koniecznego doświadczenia?
– Jest młoda, to fakt – powiedziała Ferane – ale musicie przyznać, że… ma coś w sobie. Jakoś sobie nie przypominam, aby jakakolwiek inna kobieta w Wieży potrafiła tak zdecydowanie przeciwstawić się Elaidzie. Zwróćcie też uwagę, w jakim znajdowała się położeniu!
– Czytałyście raporty o działaniach, jakie podjęła, gdy zostałyśmy napadnięte – dorzuciła Adelorna. – Ze swej strony mogę potwierdzić, że wszystko, co w nich napisano, jest prawdą. Przez większość czasu byłam z nią.
Jesse drgnęła na te słowa. Dotąd nie miała pojęcia, że Adelorna walczyła na dwudziestym drugim poziomie.
– Wszystko? Z pewnością jest tam nieco przesady.
Adelorna z ponurym zacięciem pokręciła głową.
– Nie. Nie ma. Wydaje się to niewiarygodne… niemniej… cóż, tak właśnie było. Wszystko jest prawdą, co do joty.
– Nowicjuszki wprost ją uwielbiają – dodała Ferane. – Jeżeli, co do czego się zgadzamy, Zasiadające nie zgodzą się na żadną kandydatkę innych Ajah, może więc kobieta, która nigdy żadnych Ajah nie wybierała? Kobieta, która dysponuje pewnym doświadczeniem… jakkolwiek wątpliwej proweniencji… w sprawowaniu pozycji, o której rozmawiamy?
Jesse przyłapała się na tym, że kiwa głową. Jakim sposobem ta młoda buntowniczka zasłużyła sobie na taki szacunek i Ferane, i Adelorny?
– Nie jestem pewna – wahała się Suana. – Mam wrażenie, że to kolejna decyzja podejmowana w pośpiechu.
– Czyż sama nie mówiłaś przed chwilą, że musimy Uzdrowić Wieżę, co by się nie działo? – zapytała ją Adelorna. – Czy naprawdę możesz mi zagwarantować, że da się znaleźć lepszy sposób na zażegnanie rozłamu w Wieży? – Spojrzała na Seranchę. – Zastanówmy się: jak można załagodzić konflikt z tymi, które czują się urażone? Najlepszą drogą jest poczynienie pewnych ustępstw i przynajmniej częściowe uznanie słuszności ich postulatów.
– Ma rację – oznajmiła Suana. Skrzywiła się i wypiła jednym haustem resztę herbaty. – Na Światłość, ma rację, Serancho. Nie ma innego wyjścia.
Szara siostra w milczeniu popatrzyła każdej po kolei w oczy.
– Nie jesteście chyba na tyle durne, żeby wam się wydawało, iż ta kobieta da się prowadzić za rękę? Jeżeli chcecie tworzyć kolejną marionetkę, to beze mnie. Tamten plan zawiódł. Zawiódł katastrofalnie.
– Wątpię, aby konsekwencje mogły być wiele gorsze od tych, z którymi przyszło nam się właśnie zmagać – stwierdziła Ferane, uśmiechając się słabo. – Ta dziewczyna… nie da się zastraszyć. Przypomnijcie sobie efekty szykan Elaidy.
– Tak – wyrwało się z ust Jesse, jakby wbrew jej woli. – Siostry, jeżeli podejmiemy tę decyzję, skończą się nasze marzenia o rządach zza kulis. Na dobre czy złe, wybierzemy sobie silną Amyrlin.
– Jeżeli o mnie chodzi – rzekła Adelorna – to myślę, że to wspaniały pomysł. Straciłyśmy już zbyt wiele czasu.
Jedna po drugiej wszystkie pozostałe wyraziły zgodę.
Siuan stała bez ruchu pod gałęziami niskiego dębu. Samotne drzewo zostało otoczone przez rozrastający się obóz zbuntowanych Aes Sedai i odtąd jego cień był ulubionym miejscem spotkań przy obiedzie Przyjętych oraz nowicjuszek. Teraz było tu jednak zupełnie pusto – siostry wykazały się stosownym wyczuciem sytuacji i na czas trwającego właśnie posiedzenia Komnaty każdej przydzieliły zadania w innych częściach obozu.
Stała sama, przyglądając się, jak Sheriam zawiązuje klapy wielkiego namiotu. Powrót Egwene oznaczał, że mogła już brać udział w posiedzeniach. Nagle wyczuła drgnienie Jedynej Mocy – któraś z obecnych w środku splotła osłony przeciwko podsłuchiwaniu. Posiedzenie zostało Zapieczętowane Płomieniem, co wykluczało zeń wszystkie niepowołane uszy.
Na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Nawet nie drgnęła, gdyż dzięki więzi zobowiązań, z góry wiedziała, że to Gareth Bryne. Generał poruszał się nadzwyczaj cicho, choć, oczywiście, w obozie nie było po temu żadnej potrzeby. Niemniej nadawał się na Strażnika jak mało kto…
Stanął obok, dłoń wciąż trzymał na jej ramieniu, ona zaś pozwoliła sobie na chwilę słabości i przytuliła się do niego. Bliskość kogoś tak wysokiego i silnego podnosiła na duchu. Jakby się miało łódź o mocnym kadłubie, dobrze wysmołowanym i pod nowymi żaglami, w której niestraszne są morskie sztormy i wściekłość niebios.
– Jak myślisz, co ona im powie? – stłumionym głosem zapytał Bryne.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przypuszczam, że może się domagać mego ujarzmienia.
– Wątpię, aby się do tego posunęła – stwierdził Bryne. – Nie jest mściwa. Poza tym wie, że zrobiłaś, co twoim zdaniem było konieczne. Dla jej dobra.
Siuan się skrzywiła.
– Nikt nie lubi, gdy się lekceważy jego rozkazy, a nie sądzisz chyba, że Amyrlin jest pod tym względem wyjątkiem. Przyjdzie mi zapłacić za ostatnią noc, Bryne. Pewnie masz rację i pokuta nie stanie się sprawą publiczną, boję się jednak, że straciłam zaufanie dziewczyny.
– A warto było?
– Tak – odparła bez wahania. – Nie miała pojęcia, jak niewiele brakowało, żeby cała sprawa wymknęła jej się z rąk. Poza tym, skąd mogliśmy wiedzieć, że nie jest bezbronna i znajdzie dość sił, aby walczyć z napastnikami? Jeżeli jest coś, czego nauczyłam się w Białej Wieży, to tego, że jest czas planowania i analizowania, po którym przychodzi czas na działanie. Nie można zwlekać w nieskończoność.
Przez więź czuła uśmiech, który musiał pojawić się na twarzy Bryne’a. Światłości, jak dobrze znowu mieć Strażnika. Nie zdawała sobie sprawy, jak jej brakowało tego kojącego węzła męskich uczuć w głębi głowy. Tej stabilności. Mężczyźni myśleli inaczej niż kobiety, rozmaite rzeczy, które jej wydawały się skomplikowane i onieśmielające, dla Bryne’a były jasne i proste. Podjąć decyzję i do boju. Tory, którymi biegły jego myśli, były jasno wytyczone i niewzruszone. Nie chodziło o to, że taki z niego prostak – po prostu nie był skłonny do rozwodzenia się nad raz podjętymi decyzjami.
– A tą inną rzecz też było warto? – zapytał Bryne.
Czuła jego wahanie, zakłopotanie. Odwróciła się i z rozbawieniem spojrzała mu w oczy.
– Jesteś głupcem, Gareth’cie Bryne.
Zmarszczył brwi.
– O tym nawet nie potrafię myśleć w kategoriach: „warto” – „nie warto” – powiedziała. – Jakiekolwiek jeszcze będą skutki fiaska, więź zobowiązań z tobą zawsze będę księgować jako czysty zysk.
Zachichotał.
– Cóż, wobec tego będę musiał się bardzo wysilić, aby mój drugi warunek okazał się jeszcze bardziej szalony.
„Rybie flaki” – zaklęła w myślach. Prawie już zdążyła zapomnieć o ich rozmowie przed akcją. Żeby sczezł, cholerny Bryne o niczym nie zapomina.
– A kiedy, jeśli wolno spytać, zechcesz zapoznać mnie z tym szalonym warunkiem?
Nie odpowiedział od razu, zamiast tego spojrzał jej w oczy i podrapał się po brodzie.
– Wiesz – zaczął – wydaje mi się, że dopiero teraz cię zrozumiałem, Siuan Sanche. Jesteś kobietą honoru. Wymagasz od siebie więcej niż inni od ciebie. Poczucie obowiązku każe ci myśleć, że masz dług wobec świata, a ten dług jest w twoim mniemaniu tak wielki, że chyba żaden ze śmiertelników nie byłby w stanie go spłacić.
– Brzmi to tak, jakbyś uważał, że myślę tylko o sobie – zauważyła.
– Przynajmniej nie wyzywam cię już od dzikiej świni.
– Naprawdę tak myślisz! Myślisz, że oprócz własnego poczucia obowiązku nic się dla mnie nie liczy! – zdenerwowała się.
Żeby sczezł! A teraz pewnie śmieje się z jej zmieszania i nieporadnych argumentów. Żeby sczezł po dwakroć!
– Jesteś kobietą z misją, Siuan Sanche – powiedział. – A celem tej misji jest uratowanie świata. To dlatego tak łatwo przychodzi ci wiarołomstwo czy lekceważenie rozkazów.
Siuan zaczerpnęła głęboko powietrza.
– Ta rozmowa z każdą chwilą staje się coraz bardziej nużąca, Gareth’cie Bryne. Masz zamiar mi powiedzieć, jak brzmi drugi warunek, czy każesz mi dalej czekać?
Z namysłem przyglądał się jej wzburzonemu obliczu.
– Cóż, szczerze mówiąc, wymyśliłem sobie, że poproszę cię o rękę.
Zamrugała, zaskoczona. Światłości! W więzi czuła, że jego słowa są szczere.
– Ale dopiero wtedy, gdy uznasz, że świat może już sam o siebie zadbać. Wcześniej to nie ma sensu. Złożyłaś swoje życie w ofierze. Ja ze swej strony mogę tylko zadbać, abyś cało wyszła ze swej misji. Mam nadzieję, że gdy uznasz, iż misja dobiegła końca, w twoim życiu znajdzie się miejsce dla kogoś innego.
Jego słowa wstrząsnęły nią, lecz zmusiła się, by zapanować nad sobą. Przecież nie może pozwolić, aby w obecności tego głupiego mężczyzny język jej całkiem skołowaciał.
– Cóż – usłyszała w uszach własny głos. – Jak widzę, zostały ci jeszcze resztki rozsądku. Może przystanę na ten twój „warunek”, a może nie. Najpierw muszę się zastanowić.
Bryne zachichotał znowu, ona tymczasem uciekła wzrokiem, spoglądając na wejście do namiotu i czekając na ukazanie się Egwene. Przecież doskonale wiedział, ile jest prawdy w jej słowach, tak samo, jak ona wcześniej nie miała żadnych wątpliwości co do szczerości jego słów. Światłości! Teraz rozumiała, dlaczego Zielone tak często wychodziły za mąż za swoich Strażników. Więź zobowiązań wzmacniała i mieszała wzajemne uczucia, aż kręciło się od tego w głowie.
Co za głupi mężczyzna. A ona nie lepsza. Ze smutkiem pokręciła głową, lecz nie odsunęła się nawet na cal, on zaś z powrotem objął ją ramieniem i w tej pozycji czekali. Jego gest był taki łagodny, nie było w nim nic z gwałtowności. Chciał z nią być. Rozumiał ją.
Egwene stała przed kolegium gładkich twarzy, dziwiąc się, jak zręcznie potrafią maskować kryjące się w głębi lęki. Zgodnie ze zwyczajem kazała Kwamesie spleść osłonę zabezpieczającą przed podsłuchem – Szara siostra o wydatnym nosie była najmłodszą z Zasiadających w wielkim namiocie Komnaty. Namiot wydawał się zresztą prawie pusty, tak niewiele miejsc było zajętych. Dwanaście kobiet, po dwie z każdych Ajah – powinno być po trzy, lecz nieobecne weszły w skład poselstwa do Czarnej Wieży. U Szarych miejsce Delany już zdążyła zająć Naorisa Cambral.
Dwanaście Zasiadających, a naprzeciw nich Egwene i jeszcze jedna siostra. Dotąd ani razu nie spojrzała na Sheriam, która zajmowała miejsce u jej boku. Wchodząc do namiotu, Sheriam wydawała się zmartwiona. Czy podejrzewała, że Egwene wie? Nie miała podstaw. Gdyby podejrzewała, z pewnością nie pojawiłaby się na posiedzeniu.
Mimo to jej obecność – oraz świadomość tego, kim była – nie pozwalały Egwene się uspokoić. Skutkiem ataku Seanchan, Siuan nie znalazła czasu, aby przypilnować Sheriam. Dlaczego lewa dłoń Opiekunki Kronik była owinięta bandażem? Egwene nie wierzyła w bajeczkę o wypadku w trakcie przejażdżki, podczas której rzekomo mały palec zaplątał się w wodze. Dlaczego nie pozwoliła się Uzdrowić? Przeklęta Siuan! Zamiast pilnować Sheriam, urządziła sobie operację ratunkową!
W Komnacie panowała cisza, zgromadzone czekały na pierwsze słowa Egwene po jej „uwolnieniu”. Romanda siedziała sztywno odziana w żółtą suknię, poznaczone pasmami siwizny włosy miała splecione w kok. Z jej postaci biło widoczne zadowolenie, podczas gdy usadowiona po przeciwnej stronie pomieszczenia Lelaine dąsała się, usiłując równocześnie udawać zadowolenie z powrotu Egwene. Egwene natomiast myślała, jak żałośnie małe i nieznaczące wydają się ich sprzeczki po tym, co sama przeszła w Białej Wieży.
Odetchnęła głęboko, objęła Źródło. Cudowne wrażenie! Wolna od widłokorzenia, który pozwalał przenieść tylko drobniutki strumyczek, wolna od ograniczeń z jakimi wiązał się udział innych kobiet i sa’angreala. Jakkolwiek słodka była Moc czerpana przez smukłą różdżkę, znacznie lepiej polegać wyłącznie na własnych siłach.
Widziała zmarszczki na czołach obecnych. Wyraźnie nie wiedziały, co sądzić – kilka z nich odruchowo objęło Źródło i teraz rozglądały się, jakby wypatrując zagrożenia.
– Nie ma potrzeby – zwróciła się do nich Egwene. – Jeszcze nie. Proszę, wypuśćcie Źródło.
Wahały się przez chwilę, lecz w końcu była przecież ich Amyrlin. Otaczające je aureole Mocy gasły jedna za drugą. Jednak sama Źródła nie wypuściła.
– Cieszę się, że wróciłaś do nas bezpiecznie, Matko – zaczęła Lelaine. Można było uznać, że słowo „bezpiecznie” nie kłóci się z Trzema Przysięgami, ale margines tolerancji był tu niewielki.
– Dzięki za miłe słowa – odpowiedziała spokojnie.
– Poinformowano nas, że wysłuchamy trzech istotnych proklamacji – dodała Verilin. – Czy mają jakiś związek z atakiem Seanchan?
Egwene sięgnęła dłonią do sakwy przy pasku i ukazała zgromadzonym zawartość. Gładka biała różdżka z symbolem oznaczającym w języku Wieku Legend liczbę „trzy”. Na ten widok wszystkie kobiety głośno westchnęły.
Egwene przeniosła Ducha i sięgnęła strumieniem do wnętrza różdżki, po czym przemówiła głosem wyraźnym i donośnym: – Przysięgam, że nigdy nie wypowiem żadnego słowa, które nie będzie prawdą. – Przysięga spoczęła na niej niczym fizyczny ciężar na barkach, odniosła wrażenie, że coś ją ściska, łaskocze. Jednak w porównaniu z tym, co przeszła, było to właściwie bez znaczenia. – Przysięgam, że nie stworzę żadnej broni, którą jeden człowiek będzie mógł zabić drugiego. Przysięgam, że nigdy nie użyję Jedynej Mocy jako broni. Z wyjątkiem sytuacji, gdy przeciwnikiem moim będzie Sprzymierzeniec Ciemności bądź Pomiot Cienia, ewentualnie w okolicznościach zagrożenia własnego życia, życia mojego Strażnika lub innej siostry.
Komnata umilkła niczym głaz. Egwene wypuściła splot. Czuła się jakoś dziwnie. Jakby ktoś wziął w palce luźną skórę na karku, a potem szarpnął, puścił i przyklepał.
– Niech już dłużej żadna nie myśli, że unikam złożenia Trzech Przysiąg – oznajmiła. – Niech już przestaną krążyć szepty, że nie jestem pełnoprawną Aes Sedai. – Żadna nawet się nie zająknęła o próbach, które należało przejść, żeby zasłużyć na szal. Na to przyjdzie czas w dalszej kolejności. – A teraz, skoro już zobaczyłyście, jak Przysięgam na Różdżkę, i wiecie, że nie mogę kłamać, coś wam powiem. Gdy byłam uwięziona w Białej Wieży, przyszła do mnie pewna siostra i wyznała, że jest Czarną Ajah.
Kobiety osłupiały, kilka jęknęło cicho.
– Tak – kontynuowała Egwene. – Wiem, że nie lubimy o nich wspominać, ale czy któraś z nas może z całym przekonaniem rzec, że Czarne Ajah nie istnieją? Czy Przysięgi pozwolą wam stwierdzić, że nigdy, przenigdy nie wzięłyście pod uwagę możliwości… choćby najbardziej odległej… że wśród nas kryją się Sprzymierzeńcy Ciemności?
Żadna się nie odezwała. Mimo wczesnej godziny w namiocie robiło się gorąco. Duszno. Rzecz jasna, żadna z sióstr nie pociła się – wszystkie znały odwieczną sztuczkę.
– Tak– powtórzyła Egwene. – Jest to prawda haniebna, niemniej prawda, którą jako przywódczynie naszego ludu musimy wyznać. Nie ma oczywiście mowy o publicznym rachunku sumienia, niemniej tutaj, wśród nas, tego nie unikniemy. Na własne oczy, z bliska przyglądałam się, jakie są skutki braku zaufania i sekretnego politykierstwa. Nie pozwolę, abyśmy i my padły ofiarą tej zarazy. Wywodzimy się z różnych Ajah, wszelako jednoczy nas wspólny cel. Musimy mieć pewność, że możemy sobie ufać, ponieważ tak niewiele jest w świecie rzeczy, które godne są zaufania.
Egwene spuściła spojrzenie na Różdżkę Przysiąg, którą wczesnym rankiem zabrała z depozytu Saerin. Potarła kciukiem gładką powierzchnię.
„Jaka szkoda, że nie miałyśmy jej, gdy mnie odwiedziłaś, Verin” – pomyślała. „Może nie uratowałabym cię, ale przynajmniej bym spróbowała. Będzie mi ciebie brakować”.
Uniosła wzrok.
– Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności – ogłosiła, zwracając się do zebranych. – A wy wiecie, że nie kłamię.
Zasiadające rozejrzały się po sobie, zdezorientowane. Cóż, wkrótce zrozumieją, co tu się dzieje.
– Nadszedł czas, abyśmy wszystkie przeszły te próbę – wyjaśniła Egwene. – Na ten pomysł wpadło kilka rozumnych kobiet z Wieży, mam zamiar zastosować go teraz w praktyce. Każda z nas użyje Różdżki Przysiąg, żeby uwolnić się do Trzech Przysiąg, a potem po kolei złoży je na powrót. Kiedy już to nastąpi, będziemy wiedziały, że nie jesteśmy sługami…
Sheriam sięgnęła po Jedyną Moc. Egwene tylko na to czekała. Z całej siły wbiła tarczę między nią a Źródło – z boku dobiegł ją cichy jęk. Berana krzyknęła ze zgrozy, kilka z pozostałych znów sięgnęło po Moc; teraz rozglądały się na boki.
Egwene odwróciła się i spojrzała Sheriam prosto w oczy. Twarz tamtej nabiegła krwią, stając się niemal równie czerwona co jej rude włosy, z ust dobywał się przyspieszony oddech. Wyglądała jak królik schwytany w sidła, toczący wokół przerażonym spojrzeniem szeroko rozwartych oczu.
„Och, Sheriam” – pomyślała Egwene. „Miałam nadzieję, że Verin pomyliła się w stosunku do ciebie”.
– Egwene? – zapytała niepewnym głosem Sheriam. – Ja tylko…
Egwene dała krok w jej stronę. – Jesteś Czarną Ajah, Sheriam?
– Co? Oczywiście, że nie!
– Czy przystajesz z Przeklętymi?
– Nie! – odparła Sheriam, rozglądając się na boki.
– Służysz Czarnemu?
– Nie!
– Zostałaś uwolniona spod Przysiąg?
– Nie!
– Masz rude włosy?
– Oczywiście, że nie, nigdy… – Zamarła w pół słowa.
„I za tę sztuczkę też ci dziękuję, Verin” – pomyślała Egwene, wzdychając w duchu.
W namiocie zapadła grobowa cisza.
– Źle się wyraziłam – wycofywała się Sheriam, po jej czole spływały krople potu. – Pogubiłam się, nie wiedziałam, na które pytanie odpowiadam. Przecież to jasne, że nie mogę kłamać. Żadna z nas nie może…
Urwała, gdy Egwene podała jej Różdżkę Przysiąg.
– Dowiedź tego, Sheriam. Kobieta, która odwiedziła mnie w Wieży, podała mi twoje imię jako jednej z przywódczyń Czarnych Ajah.
Sheriam spojrzała jej prosto w oczy.
– Dobrze – powiedziała cicho, a w oczach miała już tylko smutek. – Kto to był, powiedz, która do ciebie poszła?
– Verin Mathwin.
– No, no – mruknęła Sheriam, siadając z powrotem na krześle. – Trzeba przyznać, że po kim, jak po kim, ale po niej się tego nie spodziewałam. Jak udało jej się złamać przysięgi złożone Wielkiemu Władcy?
– Wypiła truciznę – wyjaśniła Egwene, czując, jak coś ją ściska w sercu.
– Bardzo sprytne. – Płomiennowłosa pokiwała głową. – Nigdy nie byłabym w stanie się do tego zmusić. Zaiste, nigdy… Egwene tymczasem splotła strumienie Powietrza, a potem skrępowała nimi Sheriam i podwiązała sploty. Odwróciła się ku pobladłym, niedowierzającym kobietom.
– Świat wielkimi krokami zmierza ku Ostatniej Bitwie – oznajmiła surowo. – Czy sądziłyście, że nasi wrogowie zostawią nas w spokoju?
– Kto jeszcze? – szepnęła Lelaine. – Kogo jeszcze zadenuncjowała?
– Jest ich wiele – odparła Egwene. – Wśród nich Zasiadające Komnaty.
Moria poderwała się na równe nogi i rzuciła w stronę wyjścia. Zdołała zrobić ledwie dwa kroki. Jedenaście sióstr oddzieliło byłą Błękitną siostrę tarczą od Źródła i skrępowało splotami Powietrza. W ciągu paru sekund zakneblowana wisiała w powietrzu, a łzy płynęły po jej pulchnych policzkach. Romanda mlasnęła językiem, podeszła do niej, okrążyła raz i drugi.
– Obie z Błękitnych – zauważyła. – To była naprawdę dramatyczna proklamacja, Egwene.
– Masz się do mnie zwracać: „Matko”, Romando – rzekła Egwene, schodząc z podwyższenia. – Nie ma nic dziwnego w tym, że Błękitnych jest najwięcej, ponieważ całe Ajah opuściły Białą Wieżę. – Uniosła w górę Różdżkę Przysiąg. – Powód, dla którego zdecydowałam się to zrobić w ten sposób, jest prosty. Jakbyście zareagowały, gdybym bez dowodu wskazała Czarne siostry wśród nas?
Romanda pokiwała głową.
– Masz rację w obu kwestiach, Matko – przyznała.
– Wobec tego sądzę, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, aby ponownie złożyć swe Przysięgi?
Romanda wahała się tylko przez mgnienie oka, którego potrzebowała, żeby zerknąć przelotnie na dwie kobiety skrępowane Powietrzem. Niemal wszystkie zgromadzone w namiocie obejmowały Źródło, popatrując po pozostałych, jakby tamte mogły się w każdej chwili zmienić w żmije miedzianki.
Romanda wzięła do ręki Różdżkę Przysiąg i zrobiła, co miała zrobić, a więc w pierwszym rzędzie uwolniła się od złożonych Przysiąg. Proces nie był najwyraźniej bezbolesny, niemniej poradziła sobie nieźle i skończyło się na kilku chrapliwych oddechach. Pozostałe patrzyły na nią uważnie, spodziewając się jakiejś sztuczki, niemniej Romanda powtórzyła swe Przysięgi zgodnie ze wszystkimi regułami. Na koniec oddała różdżkę Egwene.
– Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności – oznajmiła. – I nigdy nie byłam.
Egwene wzięła z jej rąk Różdżkę.
– Dziękuję ci, Romando – powiedziała. – Lelaine, chcesz być następna?
– Chętnie – padła odpowiedź. Prawdopodobnie kierowała nią potrzeba rehabilitacji Błękitnych. Potem jedna po drugiej wypowiadały Przysięgi, jęcząc cicho i posykując z bólu, a potem składały je na nowo, na koniec wyznając, że nigdy nie były Sprzymierzeńcami Ciemności. Za każdym razem z piersi Egwene wyrywało się ciche westchnienie ulgi. Verin ostrzegała ją, że najprawdopodobniej nie poznała wszystkich imion i że Egwene może oczekiwać Czarnych sióstr wśród Zasiadających Komnaty.
Kiedy Kwamesa, która była ostatnia, oddała jej Różdżkę Przysiąg i oznajmiła, że nie jest Sprzymierzeńcem Ciemności, napięcie panujące w namiocie zdecydowanie opadło.
– Bardzo dobrze – rzekła Egwene, wracając na swoje miejsce. – Odtąd jesteśmy jednością. Żadnych więcej sprzeczek. Żadnych walk politycznych. Wszystkie kierujemy się najlepszym interesem Białej Wieży.., i świata jako takiego. Jak tu jesteśmy we dwanaście, możemy na sobie polegać. Oczyszczenie nigdy nie jest procesem łatwym. Często boli. Dzisiaj oczyściłyśmy się we własnych oczach, niemniej to, co nas czeka, będzie niemal równie bolesne.
– Ty… znasz imiona wszystkich pozostałych? – zapytała Takima, której oczu choć raz nie spowijała mgiełka roztargnienia.
– Tak – potwierdziła Egwene. – W sumie jest ich ponad dwieście, ze wszystkich Ajah. Jakieś siedemdziesiąt w naszym obozie. Znam ich imiona. – W nocy wróciła do Wieży, żeby zabrać ze swojego pokoju księgi Verin. Teraz spoczywały bezpiecznie w jej namiocie, niewidzialne. – Proponuję natychmiastowe i równoczesne aresztowanie, choć z pewnością nie będzie to łatwe. – Oprócz zaskoczenia mogły liczyć jeszcze na naturalną podejrzliwość Czarnych Ajah. Verin i inne źródła wskazywały, że jedynie kilka spośród nich znało więcej niż garstkę wspólniczek. W księdze Verin był cały rozdział na temat organizacji Czarnych Ajah opierającej się na samodzielnych grupkach nazywanych „sercami”, które ze względów konspiracyjnych właściwie nie utrzymywały ze sobą kontaktów. Na szczęście tego typu struktura utrudniała im też wzajemne ostrzeżenia o grożącym niebezpieczeństwie. Zasiadające Komnaty wyglądały na przybite.
– Po pierwsze – ciągnęła Egwene – ogłosimy, że każdej siostrze chcemy przekazać ważne wieści, lecz tak, aby nie dowiedzieli się stacjonujący w obozie żołnierze. Potem wezwiemy je do tego namiotu, według Ajah, namiot jest dość duży, żeby pomieścić około dwustu kobiet. Każda z was będzie znała imiona wszystkich Czarnych sióstr. Gdy Ajah znajdą się w środku, usłyszą ode mnie to, co wy usłyszałyście, a potem będą powtórnie Przysięgać na Różdżkę. Wy zajmiecie się wyłapaniem Czarnych, które będą próbowały uciekać. Zwiążemy je i ulokujemy w namiocie audiencyjnym. – Mniejszy namiot połączony był z Komnatą, lecz wiodące doń przejście można było zamknąć, dzięki czemu wchodzące nie zorientują się od razu w sytuacji.
– Musimy się też zająć Strażnikami – ponuro zauważyła Lelaine. – Moim zdaniem powinni wejść do środka z siostrami, potem jakoś sobie z nimi poradzimy.
– Niektórzy z nich też będą Sprzymierzeńcami Ciemności – zgodziła się Egwene. – Lecz nie wszyscy. A ja nie mam pojęcia, jak ich odróżnić. – Tej kwestii Verin też poświęciła trochę miejsca w swej księdze, lecz niestety niezbyt wiele.
– Światłości, co za bałagan – mruknęła pod nosem Romanda.
– Nie da się tego uniknąć – oświadczyła arogancka Berana, kręcąc głową.
– Poza tym, naprawdę nie ma na co czekać – stwierdziła Egwene. – Tylko damy Czarnym czas na ucieczkę. Zresztą ostrzegę lorda Bryne’a, żeby ustawił na obrzeżach obozu łuczników i siostry, którym ufamy, tak na wszelki wypadek. Niestety sprawdzi się to tylko w przypadku sióstr na tyle słabych, żeby nie mogły otworzyć Bramy.
– Nie wolno nam do tego dopuścić – zgodziła się Lelaine. – Wojna domowa w naszym obozie…
Egwene pokiwała głową.
– A co z Białą Wieżą? – zapytała Lelaine.
– Kiedy skończymy wewnętrzną czystkę – odpowiedziała Egwene – zajmiemy się jednością Aes Sedai.
– Chcesz powiedzieć…
– Tak, Lelaine – potwierdziła Egwene. – Chcę przez to powiedzieć, że wieczorem rozpoczniemy szturm na Tar Valon. Przekaż słowo i każ lordowi Bryne’owi rozpocząć końcowe przygotowania. Te rozkazy z pewnością osłabią czujność Czarnych sióstr i może sprawią, że nie od razu zorientują się, co tu robimy.
Romanda zerknęła na Sheriam i Morię, które wisiały w powietrzu zakneblowane Powietrzem; po ich policzkach spływały łzy.
– Nie da się tego uniknąć. Niniejszym zgłaszam oficjalny wniosek, żeby Komnata przystała na działania zaproponowane przez Amyrlin.
W namiocie zapanowała cisza. Potem powoli dłonie unosiły się, jedna po drugiej. Wniosek przeszedł jednogłośnie.
– Niech nas Światłość ma w swej opiece – szepnęła Lelaine. – I wybaczy nam, co mamy zamiar uczynić.
„Nie ujęłabym tego lepiej” – dodała w myślach Egwene.