29. Do Bandar Eban.

Moiraine Damodred, która zginęła, ponieważ okazałem się słaby.

Rand ściągnął lekko wodze Tai’daishara, puszczając konia stępa. Wjeżdżał właśnie pod sklepienie masywnej bramy Bandar Eban, za sobą miał swój orszak, z przodu szeregi Aielów. Słyszał gdzieś, że skrzydła wrót zdobi wielki rzeźbiony herb miasta, ponieważ jednak teraz były rozwarte, nie mógł sprawdzić, czy naprawdę tak jest.

„Sprzymierzona z Ciemnością bezimienna, której uciąłem głowę na murandiańskich wzgórzach. Twarze jej kamratów dawno zatarł czas, jej nie zapomnę nigdy”.

Odmawiał w myślach swoją litanię. Stało się to już niemal codziennym rytuałem: imiona wszystkich kobiet, które zginęły z jego ręki lub których śmierć była skutkiem jego decyzji i działań. A równocześnie przyglądał się bitej drodze za murami miasta i siatce kolein na najbliższym skrzyżowaniu. Ziemia była tu jaśniejsza niż w innych częściach świata.

„Colavaere Saighan, która umarła, ponieważ przeze mnie znalazła się w biedzie”.

Na drodze orszaku stały tłumy Domani: kobiety w zwiewnych szatach, mężczyźni z cienkimi wąsikami i w kolorowych kaftanach. Równolegle do bitej ziemi ulicy biegły drewniane chodniki, na których ludzie przystawali, patrzyli. Ponad głowami łopotały flagi i transparenty, których w tym mieście było zaskakująco dużo.

Listę Randa zawsze otwierało imię Moiraine. I towarzyszący mu ból był największy, ponieważ w swoim przekonaniu mógł ją uratować. Powinien uratować. Nienawidził sam siebie za to, że dopuścił, aby poświęciła się za niego.

Jakieś dziecko zeszło z chodnika i już miało wybiec na ulicę, gdy ojciec schwycił je za rękę i z powrotem wciągnął w ciżbę. Tłum był wprawdzie gęsty, ale dziwnie cichy. Niektórzy gapie pokasływali od czasu do czasu, inni coś mruczeli, lecz tylko tupot butów żołnierzy Randa po ubitej ziemi brzmiał niczym grom.

A może Lanfear też została przywrócona do życia? Skoro mógł powstać z martwych Ishamael, czemu nie ona? W takim wypadku śmierć Moiraine byłaby daremna, a jego dawne tchórzostwo stałoby się jeszcze bardziej gorzkie. Nigdy więcej. Imiona tych kobiet będą mu towarzyszyć aż do śmierci, zanim ta jednak nadejdzie, już nigdy nie okaże słabości udaremniającej zrobienie tego, co konieczne.

W milczącym tłumie na chodnikach nie zabrzmiał nawet pojedynczy okrzyk radości. Cóż, nie przybył tutaj, aby ich wyzwolić. Przybył, żeby zrobić to, co konieczne. Może gdzieś tu kryje się Graendal – Asmodean twierdził wprawdzie, że preferuje ona wiejskie okolice, lecz kiedy to było. Gdyby udało się ją pojmać, z pewnością ulżyłoby to jego sumieniu.

Lecz czy naprawdę to, co go dręczy, to wyrzuty sumienia? Nie był do końca pewny.

„Liah z Cosaida Chareen, którą zabiłem, przekonując samego siebie, że to dla jej dobra”. Dziwne, ale w pewnym momencie do litanii przyłączył się Lews Therin – cichy głos niczym echo w głowie Randa.

Duży oddział Aielów oczekiwał go pośrodku miejskiego placu; za ich plecami miedziane konie wielkiej fontanny cwałowały w wodnej mgiełce. Obok fontanny stał komitet powitalny: mężczyzna na koniu z gwardią honorową. Był potężnej postury, o surowej, pobrużdżonej twarzy i siwych włosach. Czoło miał wygolone i upudrowane na modłę cairhieniańskich żołnierzy. Godny zaufania Dobraine’a przynajmniej jak na Cairhienianina.

„Sendara z Żelaznej Góry Taardad, Lamelle z Dymiących Wód Miagoma, Andhilin z Czerwonej Soli Goshien”.

„Illyena Therin Moerelle” – dodał Lews Therin, wtrącając imię żony między dwie kobiety Aielów. Rand nie zaprotestował. Dobrze przynajmniej, że tym razem imieniu nie towarzyszyły łkania i zawodzenia.

– Lordzie Smoku – powiedział spokojnie Dobraine, kłaniając się nadjeżdżającemu Randowi. – Ofiarowuję ci miasto Bandar Eban. Zgodnie z twoimi rozkazami porządek został przywrócony.

– Prosiłem cię o przywrócenie porządku w całym kraju, Dobraine – cicho sprostował Rand. – Nie tylko w jednym mieście.

Szlachcicowi z lekka zrzedła mina.

– Prosiłem cię też, abyś znalazł przynajmniej jednego członka Rady Kupców. Czy tak się stało? – dopytywał się dalej.

– Tak – odrzekł Dobraine. – Nazywa się Milisair Chadmar. Reszta uciekła z miasta w obliczu chaosu, jaki tu zapanował. – Jego oczy błyszczały gotowością. Był dzielnym człowiekiem, lecz może to podstęp? Rand miał ostatnio trudności z zaufaniem komukolwiek. Najbardziej musiał uważać na tych, którzy wydawali się najbardziej godni zaufania. A Dobraine był Cairhienianinem. Czy mógł ufać komukolwiek z Cairhienian?

„Moiraine była Cairhienianką. Ufałem jej. Choć nie do końca”. Może Dobraine liczył, że Rand osadzi go na tronie Arad Doman? Był jego namiestnikiem nad Cairhien, lecz wiedział, podobnie jak większość jego rodaków, że Rand przeznaczył Tron Słońca dla Elayne.

Cóż, w sumie nie miałby nic przeciwko, aby Dobraine zasiadł na tutejszym tronie. Był lepszym kandydatem niż większość pozostałych. Teraz skinął mu tylko głową, każąc się prowadzić do ostatniego pozostałego w mieście przedstawiciela władz. Dobraine zawrócił konia i na czele oddziału Aielów skręcił w szeroką boczną ulicę. Rand tymczasem powrócił do swych myśli i swej litanii.

Z roztargnieniem przyglądał się miastu. Budynki były tu wysokie i kanciaste, przypominały pudełka ustawione jedne na drugich. Na licznych balkonach stali mieszkańcy, równie zaciekawieni i czujni, jak tłumy na chodnikach.

Wraz z każdym imieniem w sercu Randa odzywał się ból, dziwnie teraz stłumiony. Od dnia, w którym zabił Semirhage, jego uczucia stały się… jakieś inne. W ciągu paru krótkich chwil nauczyła go, jak ukrywać poczucie winy i cierpienie. Chciała uczynić zeń niewolnika, zamiast tego dała mu siłę.

Litania obejmowała obecnie również jej imię oraz imię Elzy. Sam nie bardzo potrafił to pojąć. Semirhage była nie tyle kobietą, ile potworem. Elza zdradziła go, gdyż od początku służyła Cieniowi. Niemniej wymieniał ich imiona wraz z pozostałymi. W końcu zabił je, jak tamte. I żadną miarą nie mógł zaprzeczyć, że taki właśnie miał zamiar. Wtedy, za pierwszym razem, nie kalkulował – życie Lanfear za życie Moiraine, teraz całkiem świadomie użył ognia stosu, by unicestwić Semirhage, wymazać ją ze Wzoru, żeby już nigdy nie mogła mieć go w swej mocy.

Palcami musnął przedmiot spoczywający w sakwie przy siodle. Pogłaskał przez materiał gładką powierzchnię statuetki. Nie powiedział Cadsuane, że słudzy zabrali ją z jej pokoju. l już nie powie, gdyż na zawsze zakazał jej się do siebie zbliżać. Rzecz jasna, doskonale wiedział, że ciągnie gdzieś w ogonie jego orszaku, korzystając z literalnej interpretacji jego zakazu, w którym wspominał, że nigdy nie chce „widzieć jej twarzy”. Niemniej, robiła co jej kazał, więc niech tak będzie. O żadnej rozmowie jednak nie mogło być mowy.

Cadsuane była narzędziem, które okazało się bezużyteczne. Nie brakowało mu jej.

„Jendhilin, Panna Włóczni z Chłodnej Turni Miagoma” – pomyślał, a Lews Therin echem powtórzył jej imię. Litania ciągnęła się długo. I miała stać się jeszcze dłuższa, zanim nadejdzie kres.

Śmierć przestała go przerażać. W końcu pojął błagania Lewsa Therina o to, aby nadeszła jak najszybciej. Zastanawiał się raczej, czy istnieje śmierć na tyle ostateczna, żeby pozwoliła uniknąć konieczności odradzania się w Kole Czasu. W końcu dotarł do ostatniego imienia. Ułożył sobie listę dawno temu, aby nigdy nie zapomnieć. Teraz było to już niemożliwe, nawet gdyby chciał. Powtarzał więc w myślach te imiona, żeby wspominać siebie takim, jakim był niegdyś.

Jednak Lews Therin nie miał zamiaru zamilknąć. Wyszeptał jeszcze jedno imię:

„Elmindreda Farshaw”.

Rand mimowolnie ściągnął wodze Tai’daishara, czym zmusił do zatrzymania kolumnę Aielów, saldaeańską kawalerię i resztę swego orszaku. Dobraine odwrócił się na swym siwym rumaku, patrząc pytająco.

„Nie zabiłem jej!” – pomyślał Rand. „Lewsie Therinie, ona żyje. Nie zabiliśmy jej! A poza tym, to Semirhage chciała ją zabić”. Odpowiedzią było milczenie. A on znowu poczuł, jak jego palce zaciskają się na jej szyi, jak ją duszą, bezwolne, a równocześnie niewiarygodnie silne. I choć palcami tymi kierowała wola Semirhage, wina Randa we własnym mniemaniu polegała na tym, że okazał się zbyt słaby, aby odesłać Min w jakieś bezpieczne miejsce.

Nie odesłał jej. Tym razem nie przez swoją słabość, lecz dlatego, że przestał się troszczyć o los innych. Nie zobojętniała mu – kochał ją gorąco i nigdy nic się tutaj nie zmieni. Zrozumiał jednak, że śmierć, ból i zagłada zawsze będą szły w ślad za nim, nieodłączne niczym cień. Być może przy jego boku Min czeka śmierć, lecz gdyby ją odesłał, jej los byłby równie niepewny. Wrogowie musieli się przecież domyślać, że ją kocha.

Nie istniało miejsce, w którym byłaby bezpieczna. Jeżeli zginie, Rand po prostu dołączy jej imię do litanii cierpienia.

Ruszył naprzód, zanim ktokolwiek zdążył zapytać, co się stało. Stukot kopyt Tai’daishara poniósł się stłumionym echem po bitej nawierzchni ulicy, teraz wilgotnej. Deszcze były tu częste. Bandar Eban było głównym portem północnego wschodu. Choć miasto nie dorównywało wielkością metropoliom południa, na przybyszach wywierało stosowne wrażenie. Niekończące się szeregi drewnianych kwadratowych domów – o cofniętych wyższych piętrach przywodzących na myśl dziecięce klocki poukładane jeden na drugim – ciągnęły się jak miasto długie i szerokie, schodząc w dół lekką pochyłością do wielkiego portu.

Tam miasto rozpościerało się najszerzej – na mapie wyglądało niczym głowa o szeroko rozdziawionych ustach, próbujących wypić cały ocean. Teraz jednak nabrzeża były właściwie puste, wyjątek stanowił zespół okrętów Ludu Morza – trójmasztowych rakerów – oraz kilka kutrów rybackich. Lecz dla tych kilkunastu jednostek port był po prostu zbyt duży, co pogłębiało wrażenie opuszczenia.

Widoczny znak, że w Bandar Eban źle się dzieje.

Oprócz ziejącej pustką przystani następną rzeczą, jaka rzucała się w oczy, były niezliczone flagi, proporce i transparenty powiewające nad ulicami miasta. Zawieszone na masztach sterczących z dachów, zwisające ze ścian niemal wszystkich budynków, nieważne jak skromnych. Wiele proporców prezentowało godła rzemiosł, jakimi parali się mieszkańcy – taką samą rolę pełniły w Caemlyn znacznie skromniejsze drewniane szyldy. Po ścianach budynków spływały transparenty, na których jaskrawymi literami wypisano imiona ich właściciela, mistrza rzemiosł lub kupca. Nawet zwykłe domy szczyciły się proporcami z nazwiskiem mieszkających w nich rodzin.

Lud Domani był miedzianoskóry i ciemnowłosy, a ponadto skłonny do ekstrawagancji w ubiorze. Na całym świecie kobiety Domani cieszyły się zasłużoną sławą, czy raczej niesławą dla swych sukien, tak przejrzystych, że aż ocierało się to o nieprzyzwoitość. Powiadano też, że od najmłodszych lat dziewczęta Domani były wprawiane przez matki i ciotki w sztuce manipulowania mężczyznami, co miało je przygotować do dorosłości.

Widok tego barwnego tłumu zgromadzonego na chodnikach niemal zdołał wyrwać Randa z ponurej zadumy. Może jeszcze rok temu rozglądałby się wokół z rozdziawionymi ustami, teraz potrafił poświęcić im jedynie przelotne spojrzenie. W pewnym momencie uderzyło go, że w tłumie Domani nie robili takiego wrażenia, gdy było ich tak wielu. Samotny kwiat na polu pełnym zielska zawsze zachwyca, zaś codzienne spacery obok zadbanych rabat sprawiają, że przestaje się na nie zwracać uwagę.

Choć był rozkojarzony, nie umknęły mu oznaki wynędznienia. Lekko zdziczały wyraz w oczach dzieci, wyciągnięte twarze dorosłych. Jeszcze kilka tygodni temu w mieście panował chaos, dopiero Dobraine z Aielami przywrócił porządek. Tu i ówdzie w oknach brakowało szyb, drewniane ściany były popękane, na niektórych flagach widać było ślady niedbałego cerowania dziur i rozdarć. Prawo wprawdzie już obowiązywało, lecz wspomnienia jego braku nadal były świeże.

Orszak Randa dotarł do centralnego skrzyżowania miasta, które wedle wielkich łopoczących transparentów nazywało się placem Arandi, i tam Dobraine skręcił na wschód. Wielu znajdujących się pod jego rozkazami Aielów miało na czołach czerwone opaski, oznaczające, że są siswai’aman – Włóczniami Smoka. Wokół miasta obozowało jakieś dwadzieścia tysięcy Aielów pod komendą Rhuarca. Mieszkańcy miasta wiedzieli już zapewne, że są to wojownicy, którzy opowiedzieli się za Smokiem Odrodzonym.

Widok rakerów Ludu Morza, które w końcu przybyły z ziarnem z południa, szczerze ucieszył Randa. Prowiant dla miasta zapewne przyczyni się do uspokojenia nastrojów w tym samym przynajmniej stopniu, co zbrojne ramię Dobraine’a i Aielów.

Tymczasem orszak wkraczał do bogatszej dzielnicy miasta. Rand wiedział, gdzie jej szukać, nim jeszcze domy nabrały bardziej zbytkownego wyglądu – dzielnica położona była możliwie daleko od portu, a równocześnie w zadowalającej odległości od murów miasta. Wiedziałby, gdzie odnaleźć bogaczy, nawet nie patrząc na mapę. Ukształtowanie terenu po prostu wymuszało taką lokalizację.

Obok siebie usłyszał stukot kopyt. W pierwszej chwili pomyślał, że to wierzchowiec Min… ale przecież ona jechała z tyłu, w towarzystwie Mądrych. Czy tylko sobie wyobrażał, czy naprawdę patrzyła teraz na niego innym wzrokiem? Czy za każdym razem, gdy widziała jego twarz, czuła jego rękę na swojej szyi?

Spojrzał w bok i przekonał się, że to Merise na spokojnej bułanej klaczy. Aes Sedai wściekłością zareagowała na banicję Cadsuane i wciąż się na niego gniewała. Nic dziwnego. Kobiety z Białej Wieży zawsze starały się sprawiać wrażenie chłodnych i opanowanych, ale wielbiły Cadsuane jak wiejski karczmarz podejmujący króla.

Tarabonianka miała dziś na ramionach szal – demonstracyjną oznakę przynależności do Zielonych Ajah. A może była to po prostu próba odzyskania autorytetu. Na ten widok Rand westchnął w głębi ducha. Spodziewał się konfrontacji, miał jednak nadzieję, że cała sprawa z wyprowadzką z dworu odwlecze ją do czasu, aż opadną emocje. Szanował Cadsuane – na swój sposób – ale nigdy jej nie ufał. Zawiodła go, więc musiała ponieść konsekwencje, a jej nieobecność przy swym boku powitał z prawdziwą ulgą. Koniec z sieciami intryg, którymi go oplątywała.

Cóż, przynajmniej odrobina wytchnienia.

– Ta banicja jest kompletną głupotą, Randzie al’Thorze – odezwała się Merise z przyganą. Czy świadomie próbowała go wyprowadzić z równowagi po to, aby później tym łatwiej zastraszyć? Po kilku miesiącach zmagań z Cadsuane, jej blada imitacja w wykonaniu tej kobiety mogła go tylko rozbawić.

Tymczasem Merise ciągnęła dalej:

– Powinieneś ją błagać o wybaczenie. Łaskawie zgodziła się nam towarzyszyć, choć twój absurdalny zakaz zmusza ją do noszenia płaszcza z kapturem pomimo panującego upału. Powinieneś się wstydzić.

Znowu Cadsuane. Należało nie pozostawiać żadnych niejasności, jak ma rozumieć jego rozkaz.

– Więc? – zapytała Merise.

Rand odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. W ciągu ostatnich kilku godzin zastanawiał się nad różnymi sprawami i odkrył ciekawą rzecz. Dzięki temu, że udało mu się zdusić płonącą w nim furię – dzięki temu, że stał się twardy jak cuendillar – zrozumiał coś, co od dawna mu umykało.

Ludzie nie reagowali na wybuchy gniewu. Żądania spływały po nich jak woda po kaczce. Znacznie skuteczniejsze okazywały się znaczące milczenie i dociekliwe pytania. I rzeczywiście, Merise, było nie było Aes Sedai w każdym calu, teraz skuliła się pod jego spojrzeniem.

W tym spojrzeniu nie było żadnych emocji. Co nie oznaczało wszakże, że nic nie czuł. Wściekłość, gniew, pasja wciąż gorzały w jego duszy. Lecz zdołał zamknąć je pod skorupą lodu: zimnego i obezwładniającego. To był lód ściskający miejsce, do którego zapędziła go Semirhage, miejsce, które pod wieloma względami przypominało pustkę Tama, lecz było znacznie bardziej niebezpieczne.

Może Merise potrafiła wyczuć skrzepły gniew w jego wnętrzu. A może wyczuwała tamtą rzecz… tę moc, której użył. Z głębin duszy dobiegł odległy płacz Lewsa Therina. Szaleniec nieodmiennie reagował tak na każde wspomnienie tego, co Rand uczynił, żeby zerwać z szyi obrożę Semirhage.

– Twój postępek nie zasługuje na inne miano, jak głupiego – Kontynuowała Merise. – Powinieneś…

– A więc uważasz mnie za głupca, tak? – zapytał Rand cichym głosem.

Na żądania należało reagować milczeniem, na prowokacje pytaniami. Zadziwiające, jak to się sprawdzało. Teraz słowa zamarły Merise na ustach, zadrżała w widoczny sposób. Jej wzrok mimowolnie pobiegł ku sakwie przy siodle Randa, gdzie ten trzymał statuetkę mężczyzny trzymającego w uniesionej dłoni sferę. Rand przesunął palcem po materiale sakwy i puścił luźno wodze Tai’daishara.

Nie chwalił się statuetką. Po prostu miał ją zawsze przy sobie, ale Merise i większość pozostałych Aes Sedai doskonale wiedziały, że w każdej chwili może skorzystać z niemal nieograniczonego źródła Mocy. To była najpotężniejsza broń na świecie. Niewykluczone, że przy jej pomocy mógłby zniszczyć cały świat. A teraz ot, tak sobie, niewinnie spoczywała przy siodle. Żadna z nich nie potrafiła o tym zapomnieć.

– Ja… Nie, nie uważam – przyznała. – Przynajmniej nie do końca.

– A więc uważasz może, że za błędy nie należy karać? – drążył sprawę Rand, wciąż całkowicie spokojnym głosem. Jak to się stało, że zatracił gdzieś swój temperament? Po prostu zrozumiał, że drobne problemy nie są warte wybuchów gniewu, angażowania całego siebie. Jeżeli ktoś za bardzo będzie się naprzykrzał, można go bez trudu zdmuchnąć, niczym świecę.

Niebezpieczna myśl. Czy należała do niego? Może podpowiedział ją Lews Therin? A może… pochodziła jeszcze skądinąd?

– Nie ulega kwestii, że zareagowałeś zbyt surowo – powiedziała Merise.

– Zbyt surowo? – zdziwił się. – Zdajesz sobie sprawę z wagi jej błędu, Merise? Próbowałaś sobie wyobrazić, jak to się mogło skończyć? Co zdarzyłoby się potem?

– Ja…

– Nastąpiłby koniec wszystkiego, Merise – szepnął Rand. – Czarny miałby w swej mocy Smoka Odrodzonego. Obaj walczylibyśmy po tej samej stronie.

Milczała przez chwilę, po czym przyznała:

– Tak. Lecz jeśli mowa o błędach, to przecież sam również je popełniałeś. I tak samo mogło to się skończyć katastrofą.

– Ja płacę za własne błędy – zareplikował, odwracając wzrok. – Płacę za nie każdego dnia. Każdej godziny. Wraz z każdym oddechem.

– Ja…

– Dość. – Nawet nie podniósł głosu. Mówił tonem stanowczym, lecz wciąż cichym. A równocześnie mierzył ją wzrokiem, z całą siłą dając jej odczuć swe niezadowolenie. Zgarbiła się w siodle, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma.

Znienacka gdzieś z boku rozległ się głośny trzask, a moment później donośny łomot. Powietrze przeszył krzyk. Rand odwrócił się zaalarmowany. Jeden z balkonów, na których stali gapie, oberwał się i spadł na ulicę, rozbijając w drobiazgi niczym beczka trafiona głazem. Ludzie krzyczeli z bólu, wzywali pomocy. Lecz krzyki dobiegały również z drugiej strony ulicy. Rand zmarszczył brwi i spojrzał za siebie – okazało się, że nie wytrzymały również podpory drugiego balkonu, położonego dokładnie naprzeciw pierwszego.

Merise zbladła, szybko zawróciła klacz i ruszyła na pomoc rannym. Pozostałe Aes Sedai już śpieszyły, żeby Uzdrawiać poszkodowanych w wypadku.

Rand wbił kolana w boki Tai’daishara. Wypadek nie nastąpił wskutek użycia Mocy, lecz był przejawem oddziaływania na świat jego natury ta’veren, która odmieniała prawdopodobieństwo zdarzeń. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szły w ślad za nim nadzwyczajne i niewiarygodne zdarzenia. Na przykład niezwykle wzrastała liczba narodzin, zgonów, ślubów i wypadków. Nauczył się już nie zwracać na to uwagi.

Niemniej, rzadko był świadkiem zdarzeń tak… gwałtownych. Czy mógł mieć pewność, że nie jest to skutek kontaktu z nową siłą? Z tą niewidzialną lecz kuszącą studnią mocy, którą odkrył, z której skorzystał, która przyniosła mu taką ekstazę? Lews Therin sądził, że to w ogóle nie mogło nastąpić, że było niemożliwe.

To gorączka Mocy sprawiła, że ludzkość dowierciła się do więzienia Czarnego. Nowe źródło energii, którą można przenosić jak Jedyną Moc, tylko innej natury. Nieznane i dziwne, potencjalnie niewyczerpane. Tym źródłem mocy okazał się sam Czarny we własnej osobie.

Lews Therin zajęczał.

Nie bez powodu Rand nosił teraz wszędzie ze sobą klucz dostępu. Dzięki niemu mógł korzystać z największego sa’angreala, jaki kiedykolwiek stworzono. Zrobił już to raz, gdy z pomocą Nynaeve oczyścił saidina. Klucz dostępu pozwolił mu zaprząc do tego dzieła niewyobrażalną falę Mocy, nurt potężny jak ocean. Nigdy w życiu nie doświadczył niczego podobnego jak wówczas.

Aż do momentu, gdy przyszło mu się posłużyć tamtą bezimienną mocą.

Teraz wzywała go, śpiewała mu, kusiła. Tyle mocy, tyle nadprzyrodzonej cudowności. Lecz równocześnie przerażała go. Dotąd nie ośmielił się jej dotknąć powtórnie i nie miał zamiaru.

Dlatego też zabrał ze sobą klucz. Nie potrafił rozstrzygnąć, które z dwóch źródeł energii jest bardziej niebezpieczne, lecz pomiędzy ich wołaniami potrafił jakoś zachować równowagę. Zagłuszały się wzajemnie niczym głosy dwóch przekrzykujących się ludzi, próbujących zwrócić jego uwagę. Przynajmniej tak było dotychczas.

Poza tym jednego był pewien – za nic nie pozwoli sobie po raz drugi nałożyć obroży. Podczas tamtych zmagań z Semirhage klucz dostępu byłby bezużyteczny – najszersza rzeka Jedynej Mocy nie pomogłaby mężczyźnie, który pozwolił się nieopatrznie w ten sposób zaskoczyć – lecz przyszłość była nieodgadniona. Kiedyś nie odważyłby się po tę Moc sięgnąć z obawy przed tym, co dawała. Teraz tego rodzaju wahania były już za nim.

Cel ich podróży przez miasto rzucał się w oczy z daleka – jakieś pięć setek cairhieniańskich zbrojnych obozowało na terenach rozległej jak na miejskie warunki, dostojnej posiadłości. Na ziemi brązowiały namioty Aielów, którzy zajęli również pobliskie budynki i dachy. Dla Aielów rozbicie obozu było tym samym co pilnowanie danego miejsca, ponieważ odpoczywający Aiel był po dwakroć tak czujny jak zwykły żołnierz na patrolu. Większość sił Randa została za miastem, zadanie znalezienia dlań odpowiedniej rezydencji w obrębie murów miejskich wzięli więc na siebie Dobraine i jego zarządcy.

Rand zatrzymał Tai’daishara i przyjrzał się swemu nowemu domowi.

„Nie mamy domu” – szepnął Lews Therin. „Zniszczyliśmy go. Spaliliśmy. Stopił się na żużel niczym piach w ogniu”.

Rezydencja bez wątpienia miała wyższy standard niż tamten drewniany dwór. Teren wokół otaczało ogrodzenie z żelaznymi bramami. Kwiatowe rabaty były puste – tej wiosny kwiaty jakoś nie chciały kwitnąć – lecz trawnik był bardziej zielony niż wszystko, co oczy Randa w tym roku widziały. Cóż, dalej trudno go było nazwać „bujnym”, lecz miejscami, wśród typowych ostatnimi czasy żółci i brązów, wykwitały spłachetki autentycznej zieleni. Ogrodnicy najwyraźniej nie próżnowali; dowodem ich wysiłków były rzędy cisów Aryth przystrzyżonych w kształty fantazyjnych zwierząt, okalające trawnik ze wszystkich stron.

Rezydencja była właściwie pałacem – choć, oczywiście, w mieście był tylko jeden prawdziwy przybytek tego rodzaju, a on należał do króla. Słyszał jednak, jak ktoś mówił, że nie dorównuje on żadnej z siedzib członków Rady Kupców. Sztandar łopoczący na dachu pysznił się lśniącym złotem i czernią – barwami siedziby Domu Chadmar. Niewykluczone, że Milisair w emigracji pozostałych dostrzegła szansę dla siebie. Jeżeli nawet, to się rozczaruje – Rand zamierzał traktować ją jak jeńca.

Bramy wiodące na teren posiadłości były otwarte, Aielowie wchodzący w skład orszaku Randa już śpieszyli przez nie, witając się z członkami społeczności i klanów. Randa denerwowało, że rzadko czekali na rozkazy lub polecenia, lecz Aielowie byli Aielami. Na wszelką sugestię, że może powinni poczekać, z pewnością zareagowaliby śmiechem, jak na świetny żart. Łatwiej okiełznać wiatr, niż nauczyć ich zwyczajów mieszkańców mokradeł.

Kiedy tak przyglądał się Aielom, pomyślał o Aviendzie. Gdzie ona zniknęła tak nagle? Czuł jej obecność w więzi, lecz była nadzwyczaj niewyraźna, musiała więc znajdować się bardzo daleko. Na wschodzie. Cóż ją zawiodło na Pustkowie?

Pokręcił głową. Kobiety w ogóle niełatwo było zrozumieć, a kobiety Aielów były po dziesięciokroć bardziej tajemnicze. Wcześniej miał nadzieję, że uda mu się spędzić z nią kilka chwil, lecz demonstracyjnie go unikała. Może odpychała ją obecność Min? A może dzięki temu uda mu się nie skrzywdzić jej, nim nadejdzie jego własna śmierć. Lepiej, że uciekła. Wrogowie nie znali jeszcze jej imienia.

Skierował Tai’daishara w bramę posiadłości, a potem nie zatrzymując się, podjechał pod sam budynek. Zeskoczył z siodła, wyciągnął statuetkę z sakwy i wsunął do przepastnej kieszeni kaftana, naszytej specjalnie tak, żeby się w niej mieściła. Podał wodze rumaka stajennemu – mężczyzna należał do służby rezydencji, o czym świadczyła zielona liberia z białą koszulą o wytartym kołnierzu i mankietach. Służba została poinformowana, że odtąd Rand będzie tu mieszkał i że poprzednia właścicielka znalazła się… pod jego ochroną.

Na schodach wiodących do wejścia dogonił go Dobraine. Front budynku lśnił śnieżną bielą, frontowy ganek ograniczały z obu stron drewniane kolumny. Przeszli przez drzwi. Choć mieszkał już w rozmaitych miejscach, teraz z wrażenia stanął jak wryty. Lecz równocześnie poczuł niesmak. Przepych, jaki ujrzał po przekroczeniu progu pałacu, świadczył, że jego właścicielka nie dba o głód panujący w mieście. Pod ścianą w głębi holu stali rzędem zdenerwowani służący. Potrafił wręcz poczuć ich strach. W końcu nie co dzień się zdarza, że do czyjegoś domu wprowadza się sam Smok Odrodzony.

Rand wsunął dłoń pod ramię, przycisnął ją do tułowia kaleką ręką i zdjął rękawicę, a potem zatknął za pas.

– Gdzie ona jest? – zapytał, zwracając się do dwóch Panien Włóczni, Beralny i Riallin, które pilnowały służby.

– Pierwsze piętro – odparła jedna z nich. – Pije herbatę, ale ręce tak jej się trzęsą, że należy się obawiać o porcelanę.

– Tłumaczyłyśmy jej, że nie jest więźniem – dodała druga. – Ale ona po prostu nie potrafi wyjść z pokoju.

Obu z jakiegoś powodu cała sytuacja wydawała się nadzwyczaj zabawna. Rand lekko zmieszany spojrzał w bok i zobaczył Rhuarca, który właśnie wszedł przez drzwi. Wysoki płomiennowłosy wódz klanu obrzucił hol przelotnym spojrzeniem. Nietrudno było sobie wyobrazić, co pomyślał na widok migoczących kryształowych kandelabrów i zdobnych wazonów.

– Możecie wziąć piątą część – oznajmił. – Ale tylko od bogaczy mieszkających w tej dzielnicy.

Nie tak się to odbywało – Aielowie z pewnością uważali, że mają prawo do piątej części majątku wszystkich mieszkańców miasta. Lecz Rhuarc nie zaprotestował. Może dlatego, że Aielowie tak naprawdę nie zdobyli szturmem Bandar Eban, choć walczyli z gangami i zbirami. A gdyby tak nic im nie proponować? Z drugiej strony, sądząc po otoczeniu, skarbów bogaczy wystarczy.

Panny skinęły głowami, jakby takiego właśnie rozstrzygnięcia oczekiwały, a potem zniknęły we wnętrzach, najpewniej w poszukiwaniu trofeów. Dobraine obserwował je z widoczną konsternacją. W swej historii Cairhien nieraz musiało oddawać Aielom piątą część swych bogactw.

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego pozwalasz im swobodnie plądrować, jakby byli przydrożnymi rabusiami korzystającymi ze snu strażników karawany – oznajmiła z uśmiechem Corele, majestatycznie wkraczając do holu. Na widok bogatego wystroju, uniosła brew. – I to w takim pięknym domu. Jakbyś pozwalał żołnierzom tratować wiosenne kiełki.

Czy po tym, jak potraktował Merise, misja spoczęła na jej barkach? Spojrzała mu w oczy w swój zwykły, beztroski sposób, ale w końcu pod naciskiem jego wzroku uciekła spojrzeniem i odwróciła się. A tak dobrze pamiętał czasy, kiedy nawet nie śniłby, żeby tak potraktować Aes Sedai.

– Dobrze sobie poradziłeś – zwrócił się do Dobraine’a. – Nawet jeśli porządek nie jest jeszcze tak ugruntowany, jakbym sobie tego życzył. Zwołaj żołnierzy na apel. Narishma otworzy wam bramę do Łzy.

– Do Łzy, mój panie? – zdumiał się szlachcic.

– Tak – potwierdził Rand. – Powiedz Darlinowi, żeby przestał mnie nękać kolejnymi posłańcami. Ma dalej prowadzić zaciąg, a kiedy zdecyduję, że nadszedł czas, sprowadzę go do Arad Doman. – Nastąpi to nie wcześniej niż po spotkaniu z Córką Dziewięciu Księżyców, które rozstrzygnie, jakie należy podjąć dalsze kroki.

Dobraine wydawał się zbity z tropu. A może Randowi tylko się zdawało? Twarz Dobraine’a rzadko cokolwiek wyrażała. Czy żegna się teraz z nadziejami na tron dla siebie? Czy już spiskuje przeciwko Smokowi Odrodzonemu? -

– Tak jest, mój panie. Rozumiem, że mam wyruszać natychmiast?

„Dobraine nigdy nie dał nam powodów, żebyśmy w niego zwątpili. Przecież gromadził nawet poparcie dla starań Elayne o Tron Słońca!”.

Lecz Rand myślał inaczej. Zbyt długo Dobraine przebywał z dala od niego. Zbyt długo, żeby mu teraz ślepo zaufać. Decyzja o pozbyciu się go stąd była słuszna. Miał dość czasu, żeby zbudować lokalne zaplecze polityczne, a Rand nie wierzył, aby jakikolwiek Cairhienianin potrafił się powstrzymać przed intrygami i Grą Domów.

– Tak, za godzinę – potwierdził Rand i ruszył w górę zgrabnymi białymi schodami.

Dobraine zasalutował, odwrócił się i wyszedł frontowymi drzwiami. Z pozoru nic nie zmąciło jego zwykłego spokoju. Posłuszny jak zawsze. Ani słowa skargi. To naprawdę był dobry człowiek. W głębi duszy Rand nie miał wątpliwości.

„Światłości, co się ze mną dzieje?” – pomyślał. „Muszę przecież komuś zaufać, prawda?”.

„Zaufanie…?” – szepnął Lews Therin. „Tak, być może mu ufamy. Nie potrafi przenosić. Światłości, przede wszystkim nie powinniśmy ufać sobie…”.

Rand poczuł, jak zaciskają się jego szczęki. Jeżeli Alsalam się nie odnajdzie, może sprezentuje Dobraine’owi tron. Ituralde go nie chciał.

Szerokimi, prostymi schodami wszedł na podest, gdzie schody rozgałęziały się i zakręcały, wiodąc na pierwsze piętro.

– Potrzebna mi będzie sala audiencyjna – rzucił Rand w stronę służby wciąż stojącej na parterze – i tron. Szybko.

Nie minęło dziesięć minut, jak mógł zasiąść w ociekającym zdobieniami salonie na piętrze, gdzie czekał teraz na Milisair Chadmar, członkinię Rady Kupców. Misternie rzeźbiony fotel z białego drewna nie do końca był tronem, ale od biedy się nadawał. Nie można było wykluczyć, że Milisair siedziała na nim, przyjmując petentów. Pomieszczenie pełniło zresztą rolę sali audiencyjnej z niskim podestem na jednym z krańców, gdzie mógł zasiąść wyniesiony ponad zgromadzonych. Podłogę pokrywał wzorzysty czerwono-zielony dywan, który współgrał z porcelaną Ludu Morza na piedestałach w jednym z rogów. Za plecami miał cztery wysokie okna – przez każde mógłby przejść, nie schylając się – przez które wlewało się do wnętrza przesączone przez chmury światło słoneczne. Siedząc pochylony do przodu z dłonią na kolanach, czuł ciepło słońca na karku. Statuetkę postawił na podłodze w zasięgu ręki.

Milisair Chadmar nie kazała długo na siebie czekać. Wkrótce pojawiła się w drzwiach, minąwszy najpierw straż Aielów. Miała na sobie jedną ze słynnych sukien Domani. Wprawdzie zakrywała jej ciało od szyi po czubki palców u stóp, lecz była właściwie przezroczysta, a przy każdym poruszeniu podkreślała krągłości figury – których ta kobieta miała naprawdę dużo. Suknia była w barwie ciemnej zieleni, stroju dopełniał sznur pereł na szyi. Ciemne włosy spływały kaskadą krętych loków aż na plecy, kilka pasm kołysało się wokół twarzy. Nie oczekiwał, że spotka osobę tak młodą, ledwie po dwudziestce.

Skazać ją na śmierć, to byłaby prawdziwa hańba.

„Minął ledwie dzień” – pomyślał – „a już myślę o zabiciu kobiety tylko za to, że nie chce się opowiedzieć po mojej stronie. A były czasy, gdy wzdragałem się przez posłaniem na szafot zbrodniarzy”.

Milisair złożyła mu głęboki ukłon, z którego należało pewnie wnioskować, że akceptuje jego tytuł i wszystko, co z nim związane. A może chodziło tylko o to, by mógł sobie lepiej obejrzeć wszystko, co podkreślała suknia. Byłoby to jak najbardziej w stylu Domani. Nie mogła wiedzieć, nieszczęsna, że problemów z kobietami miał już dość jak na jednego mężczyznę.

– Mój Lordzie Smoku – zaczęła, prostując się. – Czym mogę ci służyć?

– Kiedy otrzymałaś ostatnią wiadomość od króla Alsalama? – spytał bez wstępów.

Demonstracyjnie nie poprosił, aby usiadła w jednym z foteli.

– Od króla? – zdziwiła się. – Minęły całe tygodnie.

– Chcę porozmawiać z posłańcem, który ją przyniósł – oznajmił Rand.

– Nie obiecuję, że da się go znaleźć. – W jej głosie zabrzmiały nerwowe tony. – Nie interesują mnie losy każdego posłańca, który przybywa do miasta i wyjeżdża z niego, mój panie.

Nie wstając z miejsca, Rand pochylił się naprzód.

– Kłamiesz? – zapytał cicho.

Zamarła z otwartymi ustami, wyraźnie wstrząśnięta jego bezpośredniością. Pod względem zręczności politycznej Domani nie dorównywali Cairhienianom, którzy chyba rodzili się z odpowiednimi talentami, niemniej cechowała ich duża subtelność. Zwłaszcza kobiety.

Rand natomiast nie był ani subtelny, ani politycznie utalentowany. Był pasterzem, który został zdobywcą i jego serce wciąż należało do Dwu Rzek, choć płynęła w nim krew Aielów. Nie miał zamiaru wdawać się z nią w żadne politykowanie i nie okaże pobłażania żadnym gierkom.

– Skąd… – zaczęła Milisair, nie odrywając odeń spojrzenia. – Mój Lordzie Smoku…

Co się kryło w jej głowie?

– Co mu zrobiłaś? – zaryzykował Rand. – Posłańcowi?

– Nic nie wiedział o możliwym miejscu pobytu króla – pospiesznie powiedziała Milisair; słowa niepohamowanym strumieniem wylewały się z jej ust.– Moi śledczy byli dość skrupulatni.

– Nie żyje?

– On… Nie, mój Lordzie Smoku.

– Wobec tego każ go do mnie przyprowadzić.

Zbladła jeszcze bardziej, uciekła wzrokiem w bok, jakby mimowolnie szukała drogi ucieczki.

– Mój Lordzie Smoku – powiedziała wreszcie z wahaniem, znów spoglądając mu w oczy. – Skoro już tu jesteś, może lepiej byłoby, gdyby król… pozostał dalej w ukryciu. Może już nie ma po co go szukać.

„Ona też podejrzewa, że Alsalam nie żyje” – pomyślał Rand. – „I dlatego postanowiła zaryzykować”.

– Naprawdę lepiej byłoby znaleźć Alsalama – rzekł Rand – lub przynajmniej wyjaśnić, jaki spotkał go los. Dopiero wtedy będziecie mogli wybrać nowego króla. Tak to się właśnie odbywa, nieprawdaż?

– Jestem pewna, że bez większej zwłoki można będzie przeprowadzić twoją koronację, mój Lordzie Smoku – oświadczyła bez zmrużenia oka.

– To nie wchodzi w grę – odparł Rand. – Przyślij do mnie tego posłańca, Milisair, a może twe oczy ujrzą nowego króla na tronie. Możesz odejść.

Wahała się przez chwilę, potem ukłoniła głęboko i wyszła. Za otwartymi drzwiami Rand zobaczył Min, która w towarzystwie Aielów przyglądała się odejściu członkini Rady Kupców. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały, w jej oczach zobaczył troskę. Może miała jakąś wizję związaną z Milisair? Już chciał ją zawołać, ale w tym samym momencie ona odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Stojąca obok Alivia przyglądała się jej z ciekawością. Była damane dystansowała się ostatnio od wszystkich, jakby czekała cierpliwie na wypełnienie przepowiedni, zgodnie z którą miała odegrać główną rolę w dramacie śmierci Randa.

Mimowolnie poderwał się na nogi. Ten wyraz oczu Min… Może wciąż nie potrafiła zapomnieć? Jego ręki na jej szyi, kolana przyciskającego ją do podłogi?

Zmusił się, żeby usiąść. Min może poczekać.

– W porządku – powiedział, zwracając się do Aielów. – Przyprowadźcie mi moich skrybów i zarządców, a także Rhuarca, Baela i wszystkich możnych tego miasta, którzy nie uciekli albo nie zginęli w zamieszkach. Musimy opracować plany rozdziału zboża.

Aielowie posłali gońców z rozkazami, Rand tymczasem zapadł się głębiej w fotel. W pierwszym rzędzie należy nakarmić ludzi, przywrócić porządek i zwołać Radę Kupców. Potem zająć się wyborem nowego króla.

Nie było jednak mowy, żeby zaniechać poszukiwań Alsalama. Intuicja podpowiadała mu, że znalazłszy króla, znajdzie również Graendal. Należało pójść tym tropem.

Gdy ją znajdzie, zgładzi ją ogniem stosu, jak wcześniej Semirhage. W ten sposób dopełni się to, co konieczne.

Загрузка...