Renald Fanwar siedział na ganku, grzejąc przysadziste krzesło z czarnego dębu – prezent od wnuka, który zbił je własnoręcznie dwa lata temu. Spoglądał w niebo na północy.
Na horyzoncie kłębiły się chmury. Czarne i srebrne.
Nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Chmury zasnuwały cały północny horyzont, sięgając wysoko w niebiosa. Nie były szare. Były jednocześnie czarne i srebrne. Mroczny, skłębiony front burzowy, czarny niczym wnętrze piwnicy o północy. Najeżony srebrnym światłem wyładowań, rozbłyskami dalekich, niesłyszalnych błyskawic.
Powietrze było gęste. Gęste od woni kurzu i pyłu. Suchych liści i deszczu, który nie chciał spaść. Choć była już wiosna, jego uprawy się spóźniały. Nawet najlichsze źdźbło nie wychynęło jeszcze z ziemi.
Powoli podniósł się z krzesła i podszedł na skraj ganku; drewno zaskrzypiało, krzesło jeszcze przez chwilę kołysało się powoli. Przez chwilę stał tam, żując cybuch fajki, choć żar w niej już wygasł. Jakoś nie mógł znaleźć w sobie siły, żeby ją powtórnie rozpalić. Nie potrafił oderwać wzroku od chmur. Czarne. Jak dym z pożaru lasu, tylko że żaden pożar lasu nie zasnuje dymem połowy nieba. A te srebrne? Wypływały spomiędzy czarnych niczym polerowana stal prześwitująca przez warstwę sadzy.
Potarł policzek, objął wzrokiem podwórze. W ogrodzeniu niskiego, pobielałego płotu rósł spłachetek trawy i krzaków. Krzaki były zupełnie pozbawione liści, co do jednego. Nie przetrzymały zimy. Wkrótce trzeba będzie je powyrywać. A trawa… cóż, trawa była po prostu materacem zżółkłego zimowego siana. Ani jedno źdźbło jeszcze się nie zazieleniło.
Łoskot gromu wstrząsnął całym jego ciałem. Brzmiał czysto, ostro niczym odgłos walących w siebie gigantycznych metalowych płacht. Zadźwięczały szyby w oknach, deski podłogi zadrżały na ganku jak uderzone.
Szarpnął się do tyłu. Piorun uderzył blisko – może nawet w jego ziemię. Korciło go, żeby natychmiast pójść i sprawdzić, czy nic złego się nie stało. Żar błyskawicy mógł zabić człowieka, spalić do cna, że nawet ślad po nim nie zostanie. Poza tym na Ziemiach Granicznych tyle rzeczy było mimowolną podpałką – sucha trawa, stare deski, sezonowane ziarno.
Chmury były przecież jeszcze daleko… Grom nie mógł więc uderzyć w jego ziemię. Czarne i srebrne obłoki kłębiły się i kipiały, pożerając siebie nawzajem.
Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, spróbował się uspokoić. Może tylko sobie wyobraził ten grzmot? Może zaczynało mu się mieszać w głowie, co często w żartach wytykał mu Gaffin? Uniósł powieki.
A chmury były tam, w górze, płynęły właśnie nad jego domem. Wyglądało to tak, jakby drapieżnik nagle skoczył, chcąc zabić, póki ofiara ma zamknięte oczy. Chmury przesłaniały niebo, rozlewając się na wszystkie strony, ciężkie, przytłaczające. Niemalże czuł na ramionach masę zgniatanego przez nie powietrza. Wciągnął oddech ciężki od wilgoci, na jego czole wykwitły krople potu. Chmury kłębiły się, ich kruczoczarne i srebrne cielska roniły białe pręgi błyskawic. Nagle, kipiąc, runęły w dół jak wir tornada wprost na niego. Krzyknął, uniósł dłoń, niczym człowiek chroniący oczy przed jaskrawym rozbłyskiem światła. Ta czerń… Ta niekończąca się, dławiąca czerń. Porwie go. Był pewny.
I wtedy chmury zniknęły.
Fajka wysunęła się z niepewnych palców i z cichym stukiem upadła na schody, rozsypując żar po stopniach. Renald otrząsnął się, niepewnie zerknął na błękitne znów niebo, zrozumiawszy, że nie ma się już czego bać.
Chmury jak wcześniej sunęły po horyzoncie, odległym o jakieś czterdzieści lig. Cicho pomrukiwały grzmoty.
Drżącą ręką podniósł fajkę. Rękę pokrywały starcze plamy, lata pracy na słońcu opaliły ją na ciemny brąz.
„To tylko twój umysł wyprawia jakieś sztuczki, Renald” – uspokajał się w myślach. – „Miesza ci się w głowie, to jasne jak słońce”. Fakt, ledwie panował na sobą, a powodem były tegoroczne uprawy. Okazały się ostatnią kroplą, która mogła przepełnić czarę. Choć przed chłopakami udawał dobry humor, ta sprawa po prostu nie była normalna. Coś już powinno wzejść. Uprawiał tę rolę od czterdziestu lat! Jęczmień przecież nie potrzebuje tyle czasu, żeby wykiełkować. Żeby sczezł, nie potrzebuje. Co się dzieje z tym światem, co to za czasy? Ziarno nie chce kiełkować, chmury szaleją…
Podszedł do krzesła, zmusił się, żeby usiąść. Kolana wciąż mu się trzęsły.
„Starzeję się, ot, co…” – pomyślał.
Przez całe swoje życie pracował na roli. Farmerka na Ziemiach Granicznych nie była zajęciem dla słabeuszy, ale kiedy ktoś się przyłożył, mógł dorobić się pięknych plonów i zapewnić sobie w miarę dostatnie życie. „Człowiek ma tyle szczęścia, ile ma ziarna na polu” – mawiał zawsze jego ojciec.
Cóż, Renald był jednym z najlepiej prosperujących farmerów w okolicy. W rzeczy samej szło mu tak dobrze, że odziedziczoną farmę powiększył o dodatkowe dwa gospodarstwa, a każdej jesieni odwoził na targ trzydzieści wozów. Zatrudniał do pomocy sześciu porządnych ludzi, orali ziemię, strzegli granic posiadłości. Oczywiście sam też musiał codziennie brudzić ręce, choćby po to, żeby im pokazać, jak należy dbać o ziemię. Poza tym nie można dopuścić, żeby odrobina szczęścia stała się zaczynem moralnej ruiny.
Tak, obrabiał ziemię, żył ziemią, jak to ujmował ojciec. Na pogodzie znał się tyle, co wszyscy. Te chmury nie były żadną miarą zjawiskiem naturalnym. Cały czas pomrukiwały cicho niczym zwierzęta w mrokach nocy. Czekające. Zaczajone w pobliskim lesie.
Kolejny, znowu jakoś nazbyt bliski huk gromu sprawił, że cały zadygotał. Te chmury znajdowały się w odległości czterdziestu lig?
Naprawdę tak sobie myślał? Teraz, kiedy dokładniej im się przyjrzał, były znacznie bliżej, może dziesięć lig.
– Nie szalej – mruknął pod nosem. Własny głos zabrzmiał w jego uszach uspokajająco. Był prawdziwy. Dobrze jest czasem usłyszeć coś innego niż ciągłe grzmoty i okazjonalne poskrzypywanie okiennic na wietrze. Ale czy nie powinien słyszeć też odgłosów z kuchni, czy Auaine nie mówiła, że zabiera się za kolację?
– Jestem zmęczony. O to chodzi. Zmęczony. – Sięgnął ręką do kieszonki kamizelki i wyjął kapciuch z tytoniem.
Z prawej strony dobiegł odgłos odległego grzmotu. Przynajmniej w pierwszej chwili zdało mu się, że to grzmot. Po chwili zrozumiał, że dźwięk jest zbyt miarowy i zgrzytliwy. To nie piorun. Skrzypiały i łomotały koła wozu.
Po chwili dostrzegł wielki zaprzężony w woły wóz, wynurzający się zza grzbietu Wzgórza Mallarda na wschodzie. Renald sam je tak nazwał. Każde wzgórze powinno mieć jakąś nazwę. Wiodąca przez nie droga nazywała się Drogą Mallarda. Czemu od niej nie dać nazwy wzgórzu?
Pochylił się w krześle, zmrużył oczy i ignorując złowieszcze chmury, spróbował dojrzeć twarz woźnicy. Thulin? Kowal? Co on sobie wyobraża, jakieś przejażdżki na wozie uginającym się pod górą wszelkiego rodzaju dobytku? Przecież miał kuć nowy pług dla Renalda!
Szczupły jak na kogoś parającego się tą profesją, Thulin był mimo to dwakroć bardziej umięśniony niż pierwszy lepszy farmer. Pod szopą czarnych włosów twarz znaczyła opalenizna z Shienaru, na shienarańską też modłę golił się gładko i tylko włosów nie wiązał. A poza tym, choćby nawet pochodził od wojowników Pogranicza, to i tak był tylko zwykłym wieśniakiem, jak wszyscy w okolicy. Miał kuźnię w Dębowej Wodzie, pięćdziesiąt mil na wschód. W niekończące się zimowe wieczory Renald często grywał z kowalem w kamienie.
Thulina czas nie oszczędzał – w rzeczywistości był młodszy od Renalda, ale ostatnie zimy dały mu się na tyle we znaki, że zaczął mówić o porzuceniu pracy. Kowalstwo to nie była robota dla starych ludzi. Oczywiście farmerka też nie. Z drugiej strony, jakie niby zajęcie jest dla starych?
Wóz Thulina zbliżał się szybko po ubitej polnej drodze, wkrótce dotarł do białego płotu okalającego podwórze Renalda. „Dziwna sprawa, naprawdę dziwna” – pomyślał Renald. Za wozem szły powiązane ze sobą zwierzęta: pięć kóz i dwie krowy mleczne. Do burty wozu kowal przytroczył klatki z czarnymi kurami, wśród bagaży były też meble, worki, baryłki… Młoda córeczka Thulina siedziała na koźle obok ojca i matki, złotowłosej kobiety z południa. Gallanha była żoną Thulina już od dwudziestu pięciu lat, lecz Renald w myślach ciągle nazywał ją „tą dziewczyną z południa”.
Na wozie cała rodzina, za wozem ich trzoda. A więc przeprowadzka. Ale dokąd? Może z wizytą do krewnych żyjących gdzieś daleko? Nie grał z Thulinem w kamienie od… dziś było jakieś cztery tygodnie. Spóźniona wiosna i pospieszne zasiewy nie zostawiły mu dużo czasu na wizyty. A przecież trzeba naprawić pługi, naostrzyć kosy. Kto się tym zajmie, jeśli zgaśnie ogień w kuźni Thulina?
Kiedy wóz zatrzymał się przed wejściem, Renald właśnie ubijał tytoń w fajce. Chudy posiwiały kowal oddał lejce córce, powoli zsunął się z kozła – kiedy jego stopy dotknęły ziemi, wzbiły z niej obłoczek kurzu. Za jego plecami, w oddali wciąż gotowała się burza.
Thulin otworzył furtkę w płocie, wszedł i ruszył na ganek. Wyglądał na lekko oszołomionego. Renald już otwierał usta, aby się z nim przywitać, ale kowal nie dał mu dojść do słowa:
– Renaldzie, moje najlepsze kowadło zakopałem na starym zagonku truskawek Gallanhy – powiedział. – Pamiętasz, gdzie je sadziła, prawda? Moje najlepsze narzędzia też tam trafiły. Są dobrze naoliwione, a poza tym zapakowałem je do porządnej skrzyni, więc nie zawilgocą się i rdza ich nie tknie. Przynajmniej do czasu.
Renald zamknął usta i zamarł z fajką nabitą do połowy. Jeżeli Thulin zakopał kowadło… cóż, znaczyło to, że przez czas jakiś nie pokaże się w tych stronach.
– Thulinie, co…
– Na wypadek gdybym nie wrócił… – Thulin zawiesił głos i skierował wzrok na północ. – Chciałbym cię prosić, żebyś wykopał moje rzeczy i zatroszczył się o nie. Sprzedaj je komuś, komu posłużą, Renaldzie. Wolałbym, żeby w moje kowadło nie bił byle kto. Sam wiesz, że te narzędzia gromadziłem przez dwadzieścia lat.
– Ale, Thulinie! – Renaldowi prawie odebrało mowę. – Dokąd się wybierasz?
Thulin odwrócił się do niego, oparł się o poręcz ganku i z powagą ściągnął brwi.
– Nadchodzi burza – odparł. – Więc sobie umyśliłem, że czas ruszać na północ.
– Burza? – zapytał Renald. – Chodzi ci o tę burzę, co wałęsa się po horyzoncie? Thulinie, wiem, że wygląda niedobrze… żebym sczezł i ze mną moje kości, naprawdę niedobrze… ale to nie powód, żeby uciekać. Przeżyliśmy tu już kilka burz.
– Ale żadna nie była taka jak ta, mój przyjacielu – odparł Thulin. – To nie jest jedna z tych burz, na które nie zwracasz uwagi i starasz się przeczekać.
– Thulinie? – dopytywał się wciąż Renald. – Co ty mówisz?
Zanim jednak kowal zdążył odpowiedzieć, od wozu dobiegł ich głos Gallanhy:
– Powiedziałeś mu o garnkach?
– Ach, tak – zmitygował się Thulin. – Gallanha wyczyściła ten komplet miedzianych garnków, które zawsze podobały się twojej żonie. Aż lśnią. Znajdziesz je na stole w kuchni. Czekają na Auaine, oczywiście, jeżeli będzie je chciała. – To rzekłszy, Thulin skinął Renaldowi głową i ruszył z powrotem do wozu.
Renald tylko siedział, zupełnie ogłupiały. Thulin zawsze był dość bezpośredni. Mówił, co myślał, potem zabierał się za swoje sprawy. To właśnie Renald w nim lubił. Ale kowal potrafił też przemknąć przez rozmowę jak toczący się głaz przez stado owiec, pozostawiając rozmówców w całkowitym oszołomieniu.
Renal podniósł się z krzesła, położył na nim fajkę i ruszył za Thulinem przez podwórze. Dogonił go dopiero przy wozie, po drodze zdążył jeszcze rozejrzeć się na boki.
„Żeby to wszystko sczezło” – pomyślał kolejny raz na widok martwych krzaków i zbrązowiałej trawy. Dużo się napracował przy tym ogrodzie.
Kowal sprawdzał coś przy klatkach z ptakami przy burtach wozu. Renald już wyciągnął rękę, żeby schwytać go za ramię, ale zatrzymał go głos Gallanhy.
– Chodź tu, Renaldzie – usłyszał. – Weź to. – W ręku trzymała kosz jaj, z koczka na głowie wysunęło się pojedyncze pasmo złotych włosów. Renald wyciągnął ręce po kosz. – Daj je Auaine. Wiem, że po pladze lisów z zeszłej jesieni zostało wam mało kur.
Renald wziął do rąk kosz z białymi i brązowymi jajami.
– To świetnie, Gallanho, ale dokąd się wybieracie?
– Na północ, przyjacielu – powtórzył Thulin. Podszedł bliżej, położył obie ręce na ramionach Renalda. – Słyszałem, że tam zbiera się armia. Przydadzą im się kowale.
– Proszę – zaczął Renald, unosząc kosz pełen jaj. – Zaczekajcie jeszcze choć kilka minut. Auaine właśnie wsadziła chleb do pieca, taki z miodem, jak lubicie. Możemy o tym porozmawiać nad planszą do kamieni.
Thulin się zawahał.
– Lepiej będzie, jak wyruszymy od razu – cicho powiedziała Gallanha. – Idzie burza.
Thulin pokiwał głową, po czym wspiął się na kozioł wozu. – Być może w końcu i ty pojmiesz, Renaldzie, że trzeba jechać na północ. W takim wypadku lepiej zabierzcie wszystko ze sobą. – Urwał. – Radzisz sobie z narzędziami, potrafisz to i owo zrobić. Więc weź swoje najlepsze kosy i zrób z nich gizarmy. Dwie dobre kosy, przecież nie chcesz biegać z jakimś trzeciorzędnym żelazem. Najlepsze, ponieważ będziesz musiał ich używać.
Renald zmarszczył brwi.
– Skąd wiesz, że tam będzie armia? Thulinie, żebym sczezł, żaden ze mnie żołnierz!
Thulin tymczasem ciągnął dalej, jakby nie słyszał słów tamtego.
– Gizarmą możesz ściągnąć jeźdźca z konia, a potem go przebić. Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę sobie, że mógłbyś wziąć i te gorsze kosy i zrobić z nich kilka mieczy.
– Co ja mogę wiedzieć o kuciu mieczy? Albo o posługiwaniu się mieczem, jeśli już o tym mowa?
– Nauczysz się – oznajmił Thulin, zakręcając wozem na północ. Potrzebni będą wszyscy, Renaldzie. Każdy jeden. Idą na nas. – Obejrzał się na Renalda. – A miecz wcale nie tak trudno zrobić. Bierzesz ostrze kosy, prostujesz, potem osadzasz na nim kawałek drewna jako gardę, żeby ostrze broni wroga nie ześlizgnęło się i nie przecięło dłoni. Możesz go zrobić z rzeczy, które masz na podorędziu.
Renald zamrugał. Nie zadał kolejnych pytań, ale nie przestał ich tworzyć. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym krowy próbujące naraz wyjść z zagrody przez wąską bramę.
– Weź ze sobą cały inwentarz, Renaldzie – powtórzył Thulin. – Będziesz miał co jeść… albo nakarmisz swoich… a poza tym przyda się mleko. A jeżeli nie, to zawsze znajdą się ludzie, od których będziesz mógł coś wyhandlować w zamian za wołowinę czy baraninę. Jednego możesz być pewny: jedzenia będzie brakować, ponieważ zimowe zapasy są już prawie na wyczerpaniu, a poza tym wszystko szybko się psuje. Więc weź wszystko, co masz. Suszoną fasolę, suszone owoce, wszystko.
Renald oparł się o furtkę od strony podwórza. Czuł, jak ogarnia go słabość i zniechęcenie. Wreszcie wydusił z siebie jedno, krótkie pytanie:
– Dlaczego?
Thulin zawahał się, potem odwrócił i znowu położył dłoń na ramieniu Renalda.
– Przykro mi, że żegnam się tak bez ceremonii. Cóż… dobrze wiesz, że nie radzę sobie ze słowami, Renaldzie. Nie wiem, czym jest ta burza. Ale wiem, co oznacza. Nigdy nie trzymałem miecza w dłoni, niemniej mój ojciec walczył w Wojnie z Aielami. Jestem Pogranicznikiem. Ta burza oznacza, że nadchodzi koniec, Renaldzie. A kiedy nadejdzie, powinniśmy być na miejscu. – Urwał, odwrócił się i spojrzał na północ, gdzie piętrzyło się czoło burzy. Wzrok miał taki, jakim chłop mógłby się wpatrywać w jadowitego węża znalezionego na polu. – Niech Światłość ma nas w swej opiece, przyjacielu. Powinniśmy tam być.
Z tymi słowy cofnął dłoń i wspiął się z powrotem na kozioł. Renald stał w milczeniu i patrzył, jak tamten rusza, a potem kilkukrotnie smaga batem woły, kierując się na północ. Długo patrzył, czując ogarniające go coraz silniejsze odrętwienie.
W oddali trzasnął piorun i odgłos ten był jak strzał z bata w garby wzgórz.
Drzwi od domu otworzyły się, a chwilę potem zamknęły. Auaine przeszła przez podwórze i stanęła obok niego. Siwe włosy miała spięte w kok. Czas przyzwyczaił go do tego widoku. Auaine posiwiała wcześnie, zresztą Renald zawsze lubił ten kolor. Poza tym włosy były bardziej srebrne niż siwe. Jak tamte chmury.
– To był Thulin? – zapytała Auaine, przyglądając się obłokowi pyłu ciągnącemu za odległym już wozem. Nad polną drogą wiatr bawił się pojedynczym czarnym piórkiem.
– Tak.
– I nie wstąpił, nawet na chwilę pogawędki?
Renald pokręcił głową.
– Och, Gallanha przysłała jajka! – Jedną ręką podniosła kosz, drugą zaczęła przekładać jaja do fartucha, żeby zanieść do domu. – Jest taka miła. Zostaw kosz na ziemi, jestem pewna, że ktoś po niego przyjdzie.
Renald dalej patrzył nieruchomym spojrzeniem na północ.
– Renaldzie? – zapytała Auaine. – Co w ciebie wstąpiło, stary koniu?
– Wypolerowała garnki, są dla ciebie – powiedział. – Te z miedzianym dnem. Zostawiła je na stole w kuchni. Możesz je wziąć, jeśli chcesz.
Auaine umilkła. Chwilę później do uszu Renalda dobiegł wilgotny trzask, obejrzał się przez ramię. Fartuch Auaine zwisał luźno, a jajka wysuwały się z niego jedno po drugim, rozbijając na ziemi. Spokojnym, lodowatym głosem Auaine zapytała:
– Powiedziała coś jeszcze?
Podrapał się po głowie, prawie już pozbawionej włosów.
– Powiedziała, że nadciąga burza i że muszą ruszać na północ. Thulin namawiał nas, abyśmy też pojechali.
Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Auaine w końcu zdołała unieść skraj fartucha, ratując tym sposobem większość jaj. Nawet nie spojrzała na wilgotną masę leżącą u jej stóp. Patrzyła na północ.
Renald się odwrócił. Burza znowu była znacznie bliżej niż powinna. I jakimś sposobem zdawała się jeszcze bardziej mroczna.
– Myślę, że powinniśmy go posłuchać, Renaldzie – rzekła w końcu Auaine. – Pójdę… zacznę pakować wszystko, co będzie nam potrzebne w drodze. Ty możesz się przejść po polach i powiedzieć ludziom. Wspominali, jak długo ich nie będzie?
– Nie – odparł. – W sumie nawet nie potrafili dokładnie wytłumaczyć, o co im chodzi. Mówili tylko, że musimy jechać na północ, tam gdzie burza. I… że to koniec.
Auaine głośno westchnęła.
– Cóż, idź, powiedz ludziom, żeby się zbierali. Ja zajmę się domem.
Żwawo pobiegła do domu, a Renald zmusił się, aby oderwać spojrzenie od szalejącej w oddali burzy. Obszedł dom dookoła, wszedł na podwórze przed stodołą, głośno zwołując swoich pracowników. Dzielna gromadka, wszystko porządni ludzie. Jego synowie postanowili szukać szczęścia gdzie indziej, ale tych sześciu prawie zastępowało mu synów. Merk, Favidan, Rinnin, Veshir i Adamad skupili się wokół niego. Renald, mimo iż wciąż z lekka oszołomiony, posłał dwóch po zwierzęta, kolejnych dwóch, żeby zapakowali ziarno i prowiant, który został z zimy, a ostatniego na poszukiwanie Geleniego, który poszedł do wioski po jakieś inne ziarno na wypadek, gdyby przyczyną nieudanych siewów był zły stan ich zapasów.
Pięciu mężczyzn rozbiegło się do swoich zadań. Renald jeszcze przez chwilę stał pośrodku podwórza. Wreszcie wszedł do stodoły, gdzie znajdowała jego lekka kuźnia, i wyciągnął ją na światło słońca. Myliłby się każdy, kto by sądził, że miał do dyspozycji tylko pojedyncze kowadło – była to kompletna, kompaktowa kuźnia przeznaczona do transportu. Konstrukcja była osadzona na rolkach – nie można przecież rozpalać ognia w stodole. Unoszący się w powietrzu pył zająłby się w mgnieniu oka. Z wysiłkiem podniósł uchwyty i zaciągnął kuźnię do zadaszonej ceglanej niszy wydzielonej z podwórza, gdzie w razie potrzeby można było dokonywać bieżących napraw.
Godzinę później ogień już buzował na palenisku. Oczywiście umiejętnościami nie dorównywał Thulinowi, jednak od ojca nauczył się, że nawet ograniczona biegłość kowalska może niekiedy okazać się potrzebna. Czasami nie było czasu na to, żeby jeździć do wioski z każdym pękniętym zawiasem.
Chmury wciąż kłębiły się na niebie. Starając się nie patrzeć na nie, zostawił kuźnię i wrócił do stodoły. Chmury wisiały za jego plecami jak zerkające przez ramię oczy.
Przez szczeliny w ścianach stodoły sączyło się światło, kładąc smugami na sianie i zalegającym polepę kurzu. Stodołę sam zbudował dobrych dwadzieścia pięć lat temu. Od dawna planował wymianę kilku wypaczonych gontów z dachu, ale jakoś nie znalazł wolnej chwili. Podszedł do ściany z narzędziami, sięgnął po swoją trzecią, najlepszą kosę, ale zamarł z wyciągniętą dłonią. Odetchnął głęboko i wziął do ręki najlepszą. Potem wrócił do kuźni i zdjął kosę ze styliska.
Już chciał odrzucić drzewce na bok, gdy zobaczył Veshira – najstarszego z najmitów – który szedł w jego stronę, wiodąc za sobą dwie kozy. Na widok ostrza kosy na kowadle oblicze Veshira sposępniało. Przywiązał kozy do jakiegoś palika, po czym podbiegł do Renalda i stanął przed nim, ale nic nie powiedział.
Jak wykuć gizarmę? Thulin zapewniał, że broń idealnie nadaje się do ściągania jeźdźca z konia. Cóż, przede wszystkim trzeba zastąpić stylisko znacznie dłuższym drzewcem, najlepiej jesionowym. Wystającą z tulei kosy część drzewca obić blachą i zamienić w zaimprowizowany grot. Potem rozgrzać ostrze kosy i odbić je gdzieś w połowie, tworząc hak, którym da się jeźdźca ściągnąć z konia, a może i przy okazji ciąć. Wsadził metal w płonące węgle, po czym włożył i przewiązał fartuch.
Veshir stał przy nim od kilku minut, przyglądając się. W końcu podszedł jeszcze bliżej, schwycił Renalda za ramię.
– Renaldzie, co ty robisz?
Renald strząsnął jego dłoń.
– Jedziemy na północ. Nadciąga burza, a my jedziemy na północ.
– Jedziemy na północ tylko dlatego, że nadciąga burza? To szaleństwo!
Powtórzył prawie słowo w słowo to, co Renald wcześniej próbował wytłumaczyć Thulinowi. W oddali zagrzmiało.
Thulin miał rację. Uprawy… niebo… jedzenie psujące się bez powodu. Jeszcze zanim wdał się w tę mętną rozmowę z Thulinem, Renald już wiedział. W głębi serca wiedział. Ta burza nie przetoczy się nad ich głowami i nie zniknie gdzieś w dali. Trzeba stawić jej czoło.
– Veshirze – zaczął Renald, spoglądając na tamtego – pomagałeś mi na tej farmie, od… od jakichś piętnastu lat, zgadza się? Byłeś pierwszym człowiekiem, jakiego nająłem. Czy traktowałem dobrze ciebie i pozostałych?
– Traktowałeś mnie dobrze – odparł Veshir. – Ale, żebym sczezł, Renaldzie, nigdy nie sądziłem, że kiedyś opuścisz farmę! Uprawy zmarnieją i obrócą się w proch, jeżeli je zostawimy. To nie jest jakaś deszczowa farma południa. Nie możemy tak po prostu sobie pójść…
– Możemy – odparł Renald. – Ponieważ jeśli nie pójdziemy, nie będzie miało żadnego znaczenia, czy zasialiśmy, czy nie.
Veshir zmarszczył brwi.
– Synu – ciągnął dalej Renald – zrobisz, jak mówię, i koniec gadania. Przyprowadź resztę zwierząt.
Veshir odszedł niezbyt pewnym krokiem, ale najwyraźniej nie miał zamiaru dalej protestować. To był dobry człowiek, choć czasami zbyt łatwo ponosiły go emocje.
Renald wyciągnął z ognia rozpalony, lśniący bielą metal. Położył ostrze na niewielkim kowadle i zaczął uderzać w miejsce, gdzie zamocowana była tuleja, spłaszczając je. Uderzenia młota w metal brzmiały jakoś bardziej donośnie, niż powinny. Za bardzo przypominały echa zlewających się gromów. Jakby każde uderzenie samo w sobie należało do burzy.
Pracował, wsłuchując się w odgłosy kucia. Powoli zaczynało mu się zdawać, że słyszy w nich słowa. Jakby ktoś niewyraźnie mamrotał mu gdzieś nad uchem. Przez cały czas jedno i to samo zdanie: „Burza nadchodzi. Burza nadchodzi…”.
Mimo to nie przestawał kuć, starając się nie uszkodzić ostrza kosy, a równocześnie prostując je i na końcu wykuwając hak. Wciąż nie rozumiał dlaczego. Te wątpliwości jakoś mu jednak już mniej doskwierały.
Nadchodziła burza i należało się przygotować.
Falendre przyglądała się, jak krzywonodzy kawalerzyści przerzucają zawinięte w koc ciało Tanery przez siodło, i znowu musiała walczyć ze łzami napływającymi do oczu, z pragnieniem zwymiotowania. Była w towarzystwie najstarsza, więc powinna stanowić wzór opanowania, którego oczekiwała od ocalałych sul’dam. Powtarzała sobie wciąż, że widziała w życiu gorsze rzeczy, bitwy, w trakcie których ginęła niejedna sul’dam, niejedna damane. Ale takie myśli przywoływały tylko kolejne obrazy śmierci Tanery i jej Miri, przed którymi wzdragał się jej umysł.
Falendre gładziła po głowie swoją Nenci, próbowała przekazać jej przez a’dam kojące uczucia, ale przytulona do jej boku damane tylko jęczała bez ustanku. Zazwyczaj takie zabiegi przynosiły szybki skutek, lecz nie dzisiaj. Prawdopodobnie dlatego, że w niej samej szalał emocjonalny zamęt. Gdyby tylko potrafiła zapomnieć tę straszną chwilę, gdy jej damane została oddzielona tarczą od Źródła… i to, przez kogo została oddzielona. Przez co. Nenci zajęczała znowu.
– Dostarczysz wiadomość, jak ci kazałem? – rozległ się za jej plecami głos mężczyzny.
Nie, to nie był żaden mężczyzna, a przynajmniej nie był to żaden zwyczajny mężczyzna. Na dźwięk jego głosu zapiekło ją w żołądku, kwaśny smak podszedł do gardła. Zmusiła się, żeby się odwrócić, spojrzeć w jego zimne, twarde oczy. Ich kolor zmieniał się wraz z poruszeniami głowy, raz były błękitne, raz szare, ale zawsze lśniły niczym wypolerowane klejnoty. W swoim życiu spotkała wielu twardych, niezłomnych mężczyzn, czy jednak mogła szczerze przyznać, że widziała takiego, który stracił rękę, a chwilę później po prostu podniósł ją z ziemi niby upuszczoną rękawicę? Skłoniła się ceremonialnie, lekko ciągnąc za a’dam i zmuszając tym samym Nenci do powtórzenia jej gestu. Na razie, mając na uwadze okoliczności, traktowane były nieźle – pozwolono im się nawet umyć – a poza tym rzekomo wkrótce miały odzyskać wolność. Ale czy w obliczu tego człowieka można było być czegokolwiek pewną? Któż potrafiłby przeniknąć jego myśli i ich niespodziane zwroty? Obietnica wolności mogła być częścią jakiejś skomplikowanej intrygi.
– Dostarczę twoją wiadomość z całą należytą pieczołowitością, na jaką zasługuje – zaczęła, lecz po chwili język stanął jej kołkiem. Jakim posłużyć się honorowym tytułem? – Mój Lordzie Smoku – dodała pośpiesznie. Słowa z trudem przeszły przez gardło, on jednak tylko skinął głową, więc pewnie uznał tytuł za wystarczający.
W jednej z tych niemożliwych dziur w powietrzu pojawiła się jakaś marath’damane. Młoda kobieta z włosami zaplecionymi w długi warkocz. Klejnotów miała na sobie tyle, że spokojnie starczyłoby dla arystokratki Krwi; nie wiedzieć czemu, czoło między jej brwiami zdobiła mała czerwona kropka.
– Jak długo jeszcze masz zamiar tu marudzić, Rand? – rzuciła ostre pytanie, jakby ten młodzieniec o twardych oczach był jej służącym, a nie tym, kim przecież był. – Przecież jesteśmy niedaleko Ebou Dar, nieprawdaż? Wiesz, że tam pełno Seanchan i na pewno wszędzie po niebie uwijają się rakeny.
– Cadsuane przysłała cię z tym pytaniem? – odpowiedział pytaniem na pytanie i lekko się zaczerwienił. – Już niedługo, Nynaeve. Jeszcze parę minut.
Młoda kobieta objęła spojrzeniem resztę sul’dam i damane, które najwyraźniej postanowiły pójść za przykładem Falendre i udawać, że nie dostrzegają żadnych marath’damane, o mężczyznach w czarnych kaftanach już nie wspominając. Poza tym trzymały się, jak która umiała. Surya zmyła krew z twarzy, oczyściła też buzię swojej Tabi, Malian zdążyła już opatrzyć im głowy – grube warstwy bandaży wyglądały jak dziwaczne kapelusze. Ciar tymczasem jako tako doprowadziła do porządku swoją suknię splamioną wymiocinami.
– Dalej uważam, że powinnam je Uzdrowić – znienacka rzekła Nynaeve. – Urazy głowy mogą spowodować skutki, które nie od razu są widoczne.
Na dźwięk tych słów oblicze Suryi stwardniało, ona sama zaś szarpnięciem a’dam skłoniła Tabi do zajęcia miejsca za nią, jakby chciała ją chronić. Jakby mogła ją ochronić. Jasne oczy damane rozszerzyły się ze strachu.
Falendre wykonała błagalny gest w stronę młodego człowieka. Wedle wszelkich wskazań – Smoka Odrodzonego.
– Proszę, nie. Otrzymają wszelką niezbędną pomoc medyczną, gdy tylko dotrzemy do Ebou Dar.
– Daj spokój, Nynaeve – powiedział młodzieniec. – Jeżeli nie chcą być Uzdrawiane, to ich przecież nie zmusisz. – Marath’damane obrzuciła go chmurnym spojrzeniem, ściskając warkocz tak mocno, że aż jej kłykcie pobielały. Zignorował ją i zwrócił się do Falendre: – Trakt do Ebou Dar znajdziecie mniej więcej o godzinę drogi stąd na wschód. Jeżeli się postaracie, dotrzecie do miasta przed zmierzchem. Tarcze oddzielające damane od Źródła znikną za jakieś pół godziny. Czy mogę to samo powiedzieć o tarczach uplecionych z saidara, Nynaeve? – Tamta tylko popatrzyła na niego groźnie i nic nie odpowiedziała. – Tak czy nie, Nynaeve?
– Pół godziny – rzekła w końcu. – Ale to nie w porządku, Randzie al’Thorze. Odesłanie tych damane z powrotem. To nie w porządku, i dobrze o tym wiesz.
Przez moment z jego oczu wyzierał jeszcze większy chłód. Nie stały się przez to twardsze, ponieważ to byłoby chyba niemożliwe. Ale przez chwilę były jak lodowe jaskinie.
– Znacznie lepiej wiedziałem, co jest w porządku, a co nie, kiedy miałem pod opieką tylko kilka owiec – oznajmił cicho. – Teraz nie zawsze do końca wiem, co te słowa znaczą. – Odwrócił się od niej i podniósł głos: – Logain, zabierz wszystkich z powrotem przez bramę. Nie, nie, Merise. Nie próbuję ci wydawać rozkazów. Grzecznie pytam: czy zechcesz nam towarzyszyć? Brama wkrótce zostanie zamknięta.
Marath’damane samozwańczo mieniące się Aes Sedai zaczęły szybko przechodzić przez jedną z tych obłędnych dziur w powietrzu, razem z nimi szli ubrani na czarno mężczyźni, Asha’mani i żołnierze o haczykowatych nosach. Kilku jeszcze raz sprawdziło więzy krępujące ciało Tanery przy końskim siodle. Zwierzęta też otrzymały od Smoka Odrodzonego. Dziwne, że po wszystkim, co się tu wydarzyło, okazał im jeszcze taką łaskę.
Młodzieniec o twardych oczach zwrócił się do niej:
– Powtórz otrzymane polecenia.
– Mam wrócić do Ebou Dar z wiadomością dla naszych przywódców, którzy tam kwaterują.
– Z wiadomością dla Córki Dziewięciu Księżyców – surowo poprawił ją Smok Odrodzony. – Masz ją dostarczyć osobiście.
Falendre zachwiała się na nogach. Żadną miarą nie była godna, aby mówić osobiście z kimkolwiek z Krwi, nie wspominając już o Wysokiej Damie, córce Imperatorowej, oby żyła wiecznie! Ale z wyrazu twarzy mężczyzny z łatwością mogła odczytać, że nie dopuszcza żadnych sprzeciwów. Falendre sama będzie musiała rozwiązać ten problem.
– Dostarczę jej twoją wiadomość – podjęła po chwili. – I powiem jej, że… że nie żywisz wobec niej złych uczuć za tę napaść, i że chcesz się z nią spotkać.
– Że wciąż się chcę z nią spotkać – powiedział Smok Odrodzony, kładąc nacisk na słowo „wciąż”.
Na ile Falendre się orientowała, do Córki Dziewięciu Księżyców nigdy nie dotarła żadna propozycja spotkania. Zostało ono zaaranżowane w tajemnicy przez Anath. Stąd też brała się rosnąca pewność Falendre, że stojący przed nią mężczyzna musi być Smokiem Odrodzonym. Ponieważ tylko Smok Odrodzony mógł stanąć twarzą w twarz z jedną z Przeklętych i nie tylko wyjść z tego spotkania z życiem, ale wyjść zeń jako zwycięzca.
A więc to prawda? Anath naprawdę była jedną z Przeklętych? Umysł Falendre buntował się przeciwko tej myśli. Niemożliwe. A jednak oto miała przed sobą Smoka Odrodzonego. Skoro żył, oddychał, kroczył po ziemi, to samo odnosiło się do Przeklętych. Zdawała sobie sprawę, że nie myśli zbyt jasno, że kręci jej się w głowie, ale przecież wiedziała. Zdusiła w sobie narastające przerażenie – na to przyjdzie czas później. Najpierw musi odzyskać panowanie nad sobą.
Zmusiła się, aby spojrzeć w lśniące klejnoty, które zastępowały temu człowiekowi oczy. Nie wolno tracić resztek godności, choćby tylko dlatego, aby nie załamały się do końca pozostałe cztery sul’dam. I oczywiście ich damane. Jeżeli sul’dam znów stracą głowy, dla damane nie pozostanie już żadna nadzieja.
– Powtórzę jej – powiedziała Falendre, dokładając wszelkich starań, aby nie załamał się jej głos – że wciąż chcesz się z nią spotkać. Że uważasz, iż między naszymi ludami powinien zapanować pokój. I zgodnie z twoim życzeniem powtórzę jej, że lady Anath była… była jedną z Przeklętych.
Kątem oka zobaczyła, jak jedna z marath’damane popycha przed sobą Anath w kierunku otworu w powietrzu, zachowując całkowity spokój i z pozoru zupełnie nie dbając, kim jest jej jeniec. Anath zawsze zachowywała się tak, jakby była kimś więcej, niż wynikałoby to z pozycji społecznej. Czy naprawdę była tą, za którą uważał ją ten człowiek?
Jak Falendre miała stanąć przed der’sul’dam i wytłumaczyć jej tę tragedię, to straszne zamieszanie? Miała chęć wywinąć się jakoś z tego obowiązku, uciec, gdzieś się schować.
– Pokój jest koniecznością – oznajmił Smok Odrodzony. – Zadbam o to, aby zapanował. Powiedz swojej pani, że znajdzie mnie w Arad Doman. Udam się tam, by położyć kres walkom, w które uwikłana jest wasza armia. Przekaż swojej pani, że może to traktować jako znak dobrej woli z mojej strony, podobnie jak uwolnienie ciebie. To nie wstyd wpaść w sieć intryg jednej z Przeklętych, zwłaszcza zaś tej… tej istoty. Do pewnego stopnia będę teraz spał spokojniej. Obawiałem, się że jedno z Przeklętych przeniknęło w kręgi seanchańskiej szlachty. Właściwie powinienem się domyślić, że będzie to Semirhage. Ona zawsze uwielbiała wyzwania.
Imię Przeklętej wypowiedział z niezwykłą swobodą, jakby była po prostu członkiem rodziny, a Falendre przeszył zimny dreszcz. Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.
– Możesz odejść – rzekł, a potem odwrócił się, przeszedł kilka kroków i zniknął po drugiej stronie rozdarcia w powietrzu. Falendre przelotnie pomyślała, że dużo by dała za to, aby ktoś nauczył Nenci tej sztuczki. Tymczasem ostatnie marath’damane zniknęły w szczelinie, która natychmiast się za nimi zamknęła. Falendre i sul’dam zostały same. Stanowiły doprawdy żałosną gromadkę. Talha wciąż płakała, Malian miała taką minę, jakby nie przestawało jej mdlić. Kilka spośród pozostałych nie umyło dokładnie zakrwawionych twarzy, wciąż znaczyły je czerwone smugi i okruchy skrzepłej krwi. Falendre była zadowolona przynajmniej z tego, że udało jej się nie dopuścić do Uzdrawiania. Wcześniej przyglądała się, jak jeden z tych mężczyzn Uzdrawiał żołnierza oddziału Smoka. Któż mógł wiedzieć, jaką skazę w duszy człowieka zostawią te zbrukane dłonie?
– Nie ulegajcie słabości – rozkazała głosem, którego pewność nie odzwierciedlała uczuć nękających jej duszę. Naprawdę dał jej wolność! Wcześniej ledwie ośmielała się marzyć o takim końcu. Najlepiej natychmiast się stąd wynosić. Bez zwłoki. Zmusiła pozostałe, żeby natychmiast dosiadły ofiarowanych koni i wkrótce już wszystkie pędziły na południe, w kierunku Ebou Dar, a przy boku każdej sul’dam jechała jej damane.
W wyniku wydarzeń minionego dnia mogła zostać odsunięta od swojej damane, otrzymać dożywotni zakaz wzięcia do ręki a’dam. Skoro Anath zniknęła, ktoś inny będzie musiał wziąć na siebie winę za porażkę i ponieść odpowiednią karę. Co powie Wysoka Lady Suroth? Poległe damane, obrażony Smok Odrodzony.
Najdotkliwszą dla niej karą byłoby bez wątpienia pozbawienie przywileju posługiwania się a’dam. Przecież kogoś takiego jak Falendre nie zmienią w da’covale, prawda? Na samą myśl poczuła, jak w jej gardle nabrzmiewa kula żółci.
Będzie musiała przedstawić wydarzenia minionego dnia z wielką rozwagą. Z pewnością istniał sposób, by ocaliła głowę.
Dała Smokowi Odrodzonemu słowo, że porozmawia bezpośrednio z Córką Dziewięciu Księżyców. I tak też uczyni. Ale to nie musi nastąpić natychmiast. Najpierw trzeba będzie głęboko wszystko przemyśleć. Bardzo głęboko.
Pochyliła się nisko nad karkiem konia, skłaniając go do szybszego biegu. Wyprzedziła pozostałe. Dzięki temu nie mogły dostrzec łez zawodu, bólu i przerażenia, jakie bezwolnie spływały po jej twarzy.
Tylee Kirghan, generał porucznik Zawsze Zwycięskiej Armii, zatrzymała wierzchowca na szczycie zalesionego wzgórza, z którego rozciągał się widok na zachód. Jakże inne były krajobrazy na tych ziemiach. Pochodziła z Maram Kashor, suchej wyspy przy południowo-wschodnim krańcu Seanchan. Rosnące na niej drzewa lumma wznosiły się ku niebu prostymi, gigantycznymi pniami, które dopiero na szczycie rozgałęziały się, tworząc pióropusze przywodzące na myśl grzebienie włosów na łysych czaszkach arystokratów Szlachetnej Krwi.
Na tych ziemiach drzewa były sękate, poskręcane, właściwie krzaki w porównaniu z tamtymi. Gałęzie wyglądały niczym palce starych żołnierzy porażone artretyzmem od ściskanego latami miecza. Jak nazywali je tutejsi mieszkańcy? Chruściane drzewa? Takie to dziwne. Pomyśleć, że jacyś jej przodkowie mogli urodzić się właśnie tu, aby potem z Luthairem Paendragiem popłynąć do Seanchan.
Jej oddziały maszerowały drogą u stóp wzgórza, ciągnąc za sobą obłok kurzu. Tysiące, tysiące ludzi. Ich stan uszczupliły nieco wcześniejsze potyczki, lecz nieznacznie. Minęły dwa tygodnie od bitwy z Aielami, w trakcie której miała okazję podziwiać strategię Perrina Aybary – walka u boku takiego człowieka okazała się doświadczeniem tyleż przyjemnym, co niepokojącym. Przyjemna była obserwacja autentycznego geniusza w działaniu. Niepokojące były myśli, że któregoś dnia przyjdzie im się spotkać na polu bitwy. Gdy w grę wchodziła wojaczka, Tylee była przeciwieństwem brawury cechującej wielu wojskowych: nie gustowała w piętrzonych przez los wyzwaniach. Zawsze wolała nieskomplikowane, ale za to pewne zwycięstwa.
Znała generałów, którzy powiadali, że ci, którzy nie muszą zmagać się z prawdziwymi trudnościami, nie rozwijają się, nie stają lepsi. Tylee odpowiadała, że ona i jej ludzie rozwijać się będą na placu ćwiczeń, zmagania z trudnościami pozostawiając wrogom.
Ale nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z Perrinem po przeciwnych stronach pola bitwy. Żadnej ochoty. I nie tylko dlatego, że zdążyła go już polubić.
Do jej uszu dobiegł powolny, miarowy stuk końskich kopyt po ubitej ziemi. Obejrzała się i zobaczyła Mishimę na siwym wałachu. Po chwili znalazł się przy jej boku. Hełm miał przytroczony do siodła, na pełnej blizn twarzy zastygł wyraz zadumy. Od dawna byli nierozłączni. Twarz Tylee znaczyły takie same blizny.
Mishima zasalutował. Teraz, kiedy Tylee została wyniesiona w szeregi Krwi, gest ten miał w sobie coś więcej niż tylko szacunek dla towarzyszki broni. Ją samą zaskoczył ten honor. Wiadomość została dostarczona przez rakena, a jej treść stanowiła całkowitą niespodziankę. To był prawdziwy zaszczyt, a dotychczasowe życie jakoś jej do zaszczytów nie przyzwyczajało.
– Wciąż międlisz w głowie tamtą bitwę? zapytał Mishima.
– Tak – odparła Tylee. Minęły już dwa tygodnie, a ona wciąż nie potrafiła się uwolnić od powracających myśli. – A ty co myślisz?
– To znaczy, o Aybarze? – dopytywał się Mishima. Rozmawiał z nią wciąż jak z przyjacielem, tyle że jakoś nie potrafił już spojrzeć jej prosto w oczy. – To dobry żołnierz. Być może zbyt skupiony na tym, co robi. Zbyt obsesyjnie podchodzący do swej profesji. Ale z drugiej strony dzięki temu można na nim całkowicie polegać.
– Tak – powiedziała Tylee, po czym pokręciła głową. – Świat się zmienia, Mishimo. I to zmienia się w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Najpierw Aybara, teraz te dziwne wydarzenia.
Mishima w namyśle pokiwał głową.
– Ludzie nie chcą o tym mówić.
– Zbyt wiele mamy raportów, żeby wszystko to mogły być kolejne zwidy – ciągnęła dalej Tylee. -Zwiadowcy coś widzieli.
– Ludzie nie znikają tak po prostu – rzekł Mishima. – Myślisz, że to sprawka Jedynej Mocy?
– Nie wiem, co myśleć – odparła Tylee. Powiodła wzrokiem po otaczających ją drzewach. Parę dni temu podczas marszu przez las dostrzegła pierwsze zielone pędy, tu natomiast nie było nawet śladu wiosny. Nagie drzewa wyglądały jak szkielety, mimo iż powietrze tchnęło już ciepłem każącym siać pierwsze ziarna. – W Halmak macie takie drzewa jak tu?
– Niedokładnie takie – odpowiedział Mishima. – Ale widywałem już w życiu podobne.
– Nie sądzisz, że powinny już wypuszczać pierwsze pąki?
Wzruszył ramionami.
– Jestem tylko żołnierzem, pani generał.
– Myślisz, że nie zauważyłam? – spytała sucho.
Kaszlnął.
– Chciałem tylko powiedzieć, że nie zwracam uwagi na drzewa. Drzewa nie krwawią. Może powinny już puszczać pierwsze pąki, a może nie. Po tej stronie oceanu niewiele rzeczy ma dla mnie sens. Drzewa, które na wiosnę nie wypuszczają pąków, stanowiłyby tylko kolejne dziwactwo. Ale łatwiej mi przełknąć coś takiego niż widok marath’damane, które zachowują się jakby były z Krwi, a wszyscy pozostali kłaniają im się w pas. – Mówiąc to, wyraźnie zadrżał.
Tylee pokiwała głową, choć nie podzielała jego odrazy. Przynajmniej nie w pełni. Z drugiej strony, nie do końca umiała dojść do ładu z uczuciami, jakie wzbudzali w niej Perrin Aybara i jego Aes Sedai, nie wspominając już o Asha’manach. A na drzewach nie znała się wcale lepiej niż Mishima. Choć była właściwie pewna, że powinny już zielenić się pierwszymi pąkami. A ci ludzie, których zwiadowcy widzieli wśród pól, nie mieli prawa zniknąć tak nagle, nawet gdyby posługiwali się Jedyną Mocą.
Dzisiejszego ranka kwatermistrz otworzył skrzynię żelaznych racji i znalazł tylko proch. W normalnych okolicznościach Tylee zarządziłaby śledztwo w poszukiwaniu złodzieja lub żartownisia, ale kwatermistrz przysięgał, że zaglądał do skrzyni dosłownie kilka chwil wcześniej. Karm był człowiekiem jak najbardziej godnym zaufania, od lat służył pod nią na stanowisku kwatermistrza. Nie popełniał błędów.
Psująca się żywność była tu najwyraźniej czymś na porządku dziennym. Karm winił gorący klimat tych dziwnych ziem. Ale żelazne racje nie mogły zgnić ani w żaden inny sposób się popsuć, przynajmniej nie tak nagle. Mijające dni przynosiły same złe znaki. Kilka godzin wcześniej na drodze wojska znaleźli dwa martwe szczury leżące na grzbietach, ogon jednego tkwił w ustach drugiego. Był to najgorszy omen, jaki zdarzyło jej się widzieć w życiu, a na myśl o nim wciąż przenikał ją dreszcz.
Coś się działo. Perrin nie chciał wiele o tym mówić, ale byłaby chyba ślepa, żeby nie dostrzec, iż nosi na barkach jakiś ciężar. Wiedział znacznie więcej, niż był skłonny jej zdradzić.
„Nie stać nas na prowadzenie wojny z tymi ludźmi” – pomyślała. Była to myśl jawnie buntownicza, myśl, którą nie podzieliłaby się z Mishimą. Sama też nie odważyła się jej dalej drążyć. Imperatorowa, oby żyła wiecznie, wydała rozkaz odzyskania tych ziem. Zadanie to zleciła Suroth i Galganowi, którzy dowodzili jej armiami do chwili, gdy Córka Dziewięciu Księżyców odsłoniła twarz. I choć Tylee nie mogła znać myśli Wysokiej Lady Tuon, Suroth i Galgan najdrobniejszym gestem nie zdradzili, że zależy im na czymkolwiek innym jak pełnym podporządkowaniu sobie tej krainy. Była to chyba jedyna kwestia, w której zgadzali się ze sobą całkowicie.
Żadne z nich nie nadstawi ucha na podszepty proponujące szukać w jej mieszkańcach sprzymierzeńców zamiast zażartych wrogów. Sama myśl o tym graniczyła ze zdradą. A przynajmniej z niesubordynacją. Westchnęła i spojrzała na Mishimę, już otwierając usta, żeby wydać rozkaz poszukania miejsca na nocny obóz. Zamarła, nie zdążywszy wypowiedzieć słowa. Mishima miał szyję przeszytą na wylot strzałą, z drugiej strony sterczał paskudny, ząbkowany grot. Nawet nie usłyszała, jak pocisk uderzył w ciało. Mishima spoglądał na nią wybałuszonymi oczami, próbował coś powiedzieć, ale z ust wydobyła się tylko krew. Zsunął się z siodła i runął na ziemię plątaniną bezwładnych kończyn, a tymczasem jakieś wielkie cielsko z trzaskiem suchych gałęzi przedarło się przez otaczające Tylee krzaki i skoczyło na nią. Ledwie starczyło jej czasu, żeby wyciągnąć miecz i krzyknąć, zanim Kurzawa – znakomity, wierny rumak bojowy, który nigdy nie zawiódł jej w bitwie – spanikowany przysiadł na zadzie i zrzucił ją na ziemię.
To prawdopodobnie uratowało jej życie, ponieważ szerokie ostrze miecza napastnika wbiło się w siodło, na którym przed momentem jeszcze siedziała. Z chrzęstem zbroi poderwała się na nogi, krzyknęła na alarm.
– Do broni! Do ataku!
Jej głos utonął w przynajmniej setce innych głosów, które wykrzyczały to samo wezwanie w tej samej chwili. Żołnierze krzyczeli. Konie rżały.
„Zasadzka” – pomyślała, unosząc miecz. „A myśmy wleźli prosto w nią! Gdzie byli zwiadowcy? Co się stało?” – Nie wahając się dłużej, rzuciła się na człowieka, który wcześniej próbował ją zabić.
Odwrócił się, parsknął.
I wtedy po raz pierwszy zobaczyła, co ma przed sobą. Nie był to do końca człowiek, lecz jakaś istota o wypaczonych rysach, której głowę pokrywała szorstka brązowa szczecina, a nazbyt szerokie czoło znaczyły fałdy grubej skóry. I choć oczy niepokojąco przypominały ludzkie, sterczący pod nimi nos był spłaszczony jak u dzikiej świni, a skojarzenie dodatkowo potęgowały sterczące po obu jego stronach długie kły. Stwór ryknął na nią, plując śliną z ust o nadzwyczaj ludzkich wargach.
„Na krew moich Ojców Zapomnianych” – przemknęło jej przez głowę. „W co myśmy tu wdepnęli?”.
Stwór był postacią rodem z koszmarów, którą ktoś oblekł w ciało i posłał na zgubę ludziom. Istotą, której istnienie zawsze wkładała między bajki.
Ruszyła na niego, odbijając po drodze szerokie ostrze miecza, którym ten ją zaatakował. Zawirowała, przechodząc w formę zwaną Wycinaniem Krzaków, i odrąbała bestii rękę. Uderzyła ponownie i po chwili łeb stwora toczył się po ziemi. Bezgłowy korpus zachwiał się, zrobił jeszcze trzy kroki i zwalił z nóg.
Coś zachrzęściło wśród drzew i zaraz znowu rozległ się trzask łamanych gałęzi. W dole, u stóp wzgórza, na którym stała, Tylee zobaczyła wylewające się z lasu setki podobnych stworów, które atakowały jej żołnierzy, siejąc chaos. A z lasu wybiegały kolejne szeregi ciemnych bestii.
Jak to się mogło stać? Jak te monstra podeszły tak blisko do Ebou Dar? Znajdowali się przecież głęboko za seanchańskimi liniami obrony, tylko dzień marszu od stolicy.
Tylee ruszyła biegiem po zboczu wzgórza, krzykiem wzywając swoją straż przyboczną, a tymczasem z lasu za nią wyłaniały się kolejne ciemne rozwrzeszczane sylwetki.
Graendal relaksowała się w kamiennej komnacie, gdzie pod ścianami stali rzędem pełni uwielbienia mężczyźni i kobiety, z których każde było perfekcyjnie zbudowane i żadne nie miało na sobie nic więcej prócz prześwitującej szaty z białej materii. Na kominku wesoło igrały płomienie, rzucając błyski na dywan o barwie krwistej czerwieni, Wzory na dywanie układały się w splątane kształty męskich i kobiecych ciał, na których widok zarumieniłaby się doświadczona kurtyzana. Przez otwarte okna sączyło się do wnętrza światło popołudniowego słońca, a ponieważ pałac stał na wzniesieniu, każdemu, kto by podszedł do okien, zaparłby dech niesamowity pejzaż czubków sosen i błyszczącej tafli jeziora poniżej.
Graendal popijała sok ze słodkiego runa; odziana była w bladoniebieską suknię skrojoną na modłę Domani – z czasem rozsmakowała się w ich modzie, choć materiał jej sukni był znacznie bardziej przejrzysty niż ten, który zazwyczaj przywdziewano w Arad Doman. Tam, gdzie Domani stawiały na przytłumione szepty, ona preferowała ostry krzyk. Upiła kolejny łyk soku. Cóż za interesujący, wyrazisty smak. W tym Wieku sok był egzotycznym delikatesem, ponieważ owoce, z których go wytłaczano, rosły tylko na najbardziej odległych wyspach.
Bez najmniejszego ostrzeżenia pośrodku komnaty otworzyła się brama. Zaklęła pod nosem, widząc, jak jedna z jej najwspanialszych zdobyczy – dziewczyna o bujnych kształtach imieniem Thurasa, członkini rady kupieckiej Domani – omal nie straciła ręki. Przez otwór bramy wleciało do środka tchnienie upału, zakłócając idealną kompozycję chłodnego górskiego powietrza i ciepła bijącego od kominka, nad której osiągnięciem tak się wcześniej natrudziła.
Opanowała się jednak szybko, z powrotem stając się znudzoną damą leżakującą w miękkim aksamitnym fotelu. Przez portal wszedł posłaniec w czerni; zanim zdążył się odezwać, już wiedziała czego będzie chciał. Po śmierci Sammaela, tylko Moridin wiedział, gdzie można ją znaleźć.
– Moja pani, twoja obecność jest konieczna…
– Tak, tak– przerwała mu. – Stań prosto i pozwól, żebym ci się przyjrzała.
Młodzieniec wyprężył się jak struna ledwie dwa kroki od otwartej bramy. Bez dwóch zdań, był nadzwyczaj atrakcyjny! Jasnozłote włosy, tak rzadkie w większości regionów świata, zielone oczy, które lśniły niczym porośnięte rzęsą leśne stawy, sylwetka umięśniona, ale nie zanadto. Graendal aż mlasnęła z zadowolenia. Czy Moridin kusił ją, podsyłając najładniejszego ze swoich ludzi, czy to tylko zbieg okoliczności?
Nie. Niemożliwe. W stosunkach między Wybranymi zbiegi okoliczności się nie zdarzały. Mimo to Graendal ledwie zdołała się powstrzymać, żeby nie utkać splotu Przymusu i nie wziąć chłopaka dla siebie. Rozsądek jednak przeważył. Kiedy człowiek doświadczył na sobie Przymusu tak mocnego, jaki chciała tu zastosować, był już stracony dla świata. Moridin mógłby się zdenerwować. A nie miała ochoty dołączać jego uraz do długiej listy kłopotów. Tamten nigdy nie grzeszył stałością charakteru, nawet w najlepszych czasach. Jeżeli chciała marzyć o zostaniu kiedyś Nae’blis, powinna dbać o jego przychylność, przynajmniej do czasu, aż nie nadejdzie moment zadania decydującego ciosu.
Oderwała wzrok od posłańca – gdy zrozumiała, że nie może go mieć, w jednej chwili straciła wszelkie zainteresowanie – i zerknęła na drugą stronę bramy. Nienawidziła sytuacji, w których zmuszona była spotykać się z innymi Wybranymi na podyktowanych warunkach. Nienawidziła chwil, kiedy musiała opuszczać swoją warownię i swoje pieszczoszki. A najbardziej nienawidziła konieczności korzenia się przed tymi, którzy powinni jej służyć.
Ale nic nie mogła w tej sprawie zrobić. Moridin był Nae’blis. Na razie. Niemniej oznaczało to, że niezależnie od własnych odczuć Graendal musiała być na każde jego skinienie. Odstawiła puchar z napojem i ruszyła w kierunku bramy, a z każdym jej krokiem bladoniebieska przezroczysta suknia migotała złotem haftów.
Po drugiej stronie panował nieznośny upał. Natychmiast splotła Powietrze oraz Wodę i wokół zrobiło się przyjemnie chłodno. Znajdowała się w budynku z czarnego kamienia, przez okna sączyło się przytłumione czerwonawe światło. Nie było w nich witraży, więc pomyślała, że zapewne słońce zachodzi krwawo. Ale przecież w Arad Doman było ledwie wczesne popołudnie. Nie mogła chyba zawędrować aż tak daleko, prawda?
Jedyne umeblowanie komnaty stanowiły twarde krzesła z najczarniejszego drewna. Moridinowi najwyraźniej przestawała ostatnio dopisywać wyobraźnia. Wszechobecne czerwień i czerń, ta sama uporczywa obsesja zabijania głupich chłopaków z wioski Randa al’Thora. Czy jako jedyna potrafiła dostrzec, że to al’Thor stanowi wyłączne zagrożenie? Dlaczego go po prostu nie zabić i tym samym skończyć ze wszystkim?
O nasuwającej się odpowiedzi na to pytanie – to znaczy o tym, że jak dotąd żadne z nich nie okazało się dość mocne, by tego dokonać – wolała nie myśleć.
Gdy podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz, zrozumiała dlaczego światło miało rdzawą barwę. Gliniasta ziemia była czerwona od zawartego w niej żelaza. Graendal znajdowała się na drugim piętrze czarnej wieży, której kamienie chłonęły ciepło rozpalonych niebios. Jak okiem sięgnąć rzadkie, nędzne roślinki o liściach upstrzonych czarnymi plamkami. A więc była gdzieś na głębokim północno-zachodnim Ugorze. Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz odwiedzała te tereny. Najwyraźniej Moridin znalazł tu sobie jakąś starą fortecę.
W cieniu kamiennej budowli stała zbieranina byle jak skleconych szałasów, zaś nieco dalej ujrzała żałosne grządki roślin, które były w stanie rosnąć na Ugorze. Uprawy miały zapewne charakter eksperymentalny, ktoś bardzo starał się zmusić coś, żeby tu wyrosło. Niewykluczone, że na każdej rosły inne rośliny, co wyjaśniałoby widoczne z góry odmienne zabarwienia roślin. Teren patrolowali strażnicy, mimo upału ubrani w jednolicie czarne mundury. Obecność zbrojnych była oczywiście konieczna na wypadek ataku ze strony Pomiotu Cienia, który licznymi i zróżnicowanymi rasami zamieszkiwał tereny położone tak głęboko w Ugorze. Istoty te nie słuchały nikogo, wyjąwszy może tylko Wielkiego Władcę we własnej osobie. Czegóż Moridin mógł szukać na tych ziemiach?
Jej spekulacje przerwał odgłos kroków, zwiastujący przybycie pozostałych. Przez drzwi w południowej ścianie komnaty wszedł Demandred, towarzyszyła mu Mesaana. Wszystko wskazywało na to, że do fortecy też przybyli razem. Zakładali zapewne, że Graendal nic nie wie o ich maleńkim przymierzu, do którego przyłączyła się również Semirhage. Z drugiej strony, jeżeli chcieli rzecz całą utrzymać w tajemnicy, to powinni choćby stwarzać pozory, że na wezwanie każde z nich stawia się oddzielnie.
Tłumiąc uśmiech, Graendal skinęła im głową, a potem wybrała największe i na pierwszy rzut oka chyba najwygodniejsze krzesło w komnacie. Przesunęła palcem po ciemnym, gładkim drewnie i wyczuła odznaczający się pod lakierem rysunek słojów. Demandred i Mesaana obrzucili ją chłodnymi spojrzeniami, ale znała ich na tyle dobrze, aby w ich oczach móc wyczytać zaskoczenie jej widokiem. A więc tak. Uprzedzono ich o tym spotkaniu, ale nikt im nie powiedział, że Graendal też na nim będzie. Uśmiechnęła się do nich z wyższością, a trafność jej domysłów natychmiast potwierdził przelotny błysk gniewu w oczach Demandreda.
Denerwował ją ten nieznośny człowiek, choć oczywiście nigdy by tego nie przyznała otwarcie. Mesaana z kolei rezydowała w Białej Wieży, udając jedną z tych, które w tym Wieku uchodziły za Aes Sedai. Jej poczynania były stosunkowo niewymyślne i łatwe do rozszyfrowania, agenci, których Graendal miała w Wieży, donosili jej o każdym kroku tamtej. Rzecz jasna, sojusz niedawno wykuty między Graendal i Aran’gar i w tej sprawie okazywał się owocny. Aran’gar knuła swoje intrygi wśród zbuntowanych Aes Sedai, które obecnie oblegały Białą Wieżę.
Tak, Mesaana nie mogła jej zwieść, a tym bardziej pozostali. Moridin nadzorował koncentrację sił Wielkiego Władcy przed Ostatnią Bitwą, a przygotowania wojenne odwracały jego uwagę od tego, co działo się na południu – niemniej w tamtych stronach od czasu do czasu widywano jego dwóch pachołków, Cyndane i Moghedien. Zajmowali się głównie aktywacją agentur Sprzymierzeńców Ciemności i tylko okazjonalnie podejmowali działania mające przyczynić się do realizacji najważniejszego rozkazu Moridina, nakazującego zgładzenie obu ta’veren – Perrina Aybary i Matrima Cauthona.
Było już raczej pewne, że Sammael padł z ręki Randa al’Thora w trakcie walk o Illian. W rzeczy samej – od kiedy zdobyła informację, że Semirhage pociągała za sznurki w obozie Seanchan – była przekonana, że zna plany i poczynania każdego z siedmiu pozostałych przy życiu Wybranych.
Z wyjątkiem Demandreda.
Co knuł ten przeklęty człowiek? Chętnie oddałaby całą zgromadzoną przez siebie wiedzę na temat działań Mesaany i Aran’gara za choćby najmniejszą wskazówkę dotyczącą planów Demandreda. A on stał tu sobie, jak gdyby nigdy nic, przystojny, z orlim nosem i ustami ściągniętymi w grymasie wiecznego nadąsania. Demandred nigdy się nie uśmiechał, z pozoru nic go nigdy nie cieszyło. Choć wśród Wybranych uchodził za jednego z najwybitniejszych generałów, wojna też chyba nie przynosiła mu radości. Słyszała, jak raz powiedział, że roześmieje się w chwili, gdy będzie mógł własnymi rękoma skręcić kark Lewsa Therina. Ale tylko wtedy.
Był głupcem, pozwalając sobie na piastowanie w duszy tej urazy. I pomyśleć, że sam mógł się znaleźć po przeciwnej stronie, że gdyby rzeczy ułożyły się inaczej, sam byłby Smokiem. Mógł być głupcem, ale i tak był nadzwyczaj groźny i nie mogła go lekceważyć. Co on knuł? Demandred lubił mieć armie słuchające jego rozkazów, ale ten świat nie miał już żadnych wolnych armii do zaoferowania.
Może wyjąwszy Pograniczników? Czyżby udało mu się ich zinfiltrować? To z pewnością byłby poważny krok naprzód. Ale o czymś takim musiałaby usłyszeć, miała swoich szpiegów i w tym obozie.
Pokręciła głową, żałując, że nie ma pod ręką nic, aby zwilżyć gardło. Północne powietrze było takie suche, znacznie bardziej odpowiadała jej wilgotna aura Arad Doman. Demandred skrzyżował ramiona na piersiach, ale nie usiadł, nawet kiedy Mesaana zajęła już swoje miejsce. Miała czarne, sięgające za uszy włosy i niebieskie oczy. Jej długa do ziemi biała suknia była całkowicie pozbawiona haftów, nie nosiła biżuterii. Uczona aż do szpiku kości. Czasami Graendal podejrzewała, iż Mesaana przyłączyła się do Cienia wyłącznie dlatego, że stwarzał on możliwości prowadzenia znacznie ciekawszych badań.
Oddanie Mesaany dla Wielkiego Władcy było obecnie absolutne – to samo, rzecz jasna, można było powiedzieć o wszystkich pozostałych – ale wśród samych Wybranych sprawiała wrażenie ubogiej krewnej. Przechwałki bez pokrycia, przypadkowe sojusze z silniejszymi frakcjami, przy równoczesnym braku umiejętności manipulowania innymi dla swoich celów. W imię Wielkiego Władcy czyniła ogrom zła, a równocześnie nie mogła zapisać na swoim koncie wielkich osiągnięć z rodzaju tych, jakimi mogli się poszczycić Semirhage bądź Demandred. Nie wspominając już o Moridinie.
W tej samej chwili, jakby sprowadzony jej myślą, Moridin wkroczył do komnaty. To dopiero był przystojny mężczyzna. Demandred wyglądał przy nim jak chłop o przywiędłej twarzy. Tak, ciało miał znacznie lepsze, niż to, w którym żył przedtem. Był prawie tak śliczny, że mógłby służyć za jednego z jej pieszczoszków i tylko podbródek trochę szpecił owal oblicza. Zbyt wydatny, za mocno zarysowany. Z drugiej strony, kruczoczarne włosy, wzrost, szerokie barki… Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak klęczy przed nią w zwiewnej białej szacie, patrząc w jej oczy z uwielbieniem wytworzonym przez splot Przymusu, nie pozwalający mu dostrzegać w całym świecie nikogo – i niczego – prócz Graendal.
Na widok Moridina Mesaana natychmiast podniosła się z miejsca, Graendal niechętnie poszła za jej przykładem. Nie był jej pieszczoszkiem, jeszcze nie. Był Nae’blis, a ostatnimi czasy domagał się od nich kolejnych demonstracji posłuszeństwa. Gwarantem jego pozycji był Wielki Władca we własnej osobie. Tak więc troje Wybranych, jakkolwiek niechętnie, skłoniło przed nim swoje głowy; był jedynym człowiekiem na całym świecie, który mógł tego od nich oczekiwać. Obrzucił ich przelotnym, surowym spojrzeniem, ale nawet nie zwolnił kroku. Zatrzymał się pod przeciwległą do drzwi ścianą, w której osadzony był kominek. Komu przyszło do głowy, żeby budować fortecę z czarnego kamienia pod gorejącym niebem Ugoru?
Graendal osunęła się na krzesło. Czy pozostali Wybrani też przybędą na spotkanie? Jeżeli nie, to jak to należy rozumieć? Zanim Moridin zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwała się Mesaana:
– Moridinie – powiedziała, dając krok w jego stronę – musimy ją ratować.
– Będziesz mówić, kiedy udzielę ci głosu, Mesaano – skarcił ją lodowatym głosem. – Jeszcze ci nie wybaczono.
Zgarbiła się odruchowo, ale po chwili wyraźnie rozgniewała się na siebie za wiernopoddańczą reakcję. Moridin nie zwracał już na nią uwagi, spod przymrużonych powiek patrzył na Graendal. Co niby miało znaczyć to spojrzenie?
– Możesz mówić dalej – zwrócił się w końcu do Mesaany – ale nie zapominaj się.
Usta Mesaany zacisnęły się w wąską kreskę, niemniej nie zaprotestowała.
– Moridinie – powtórzyła, a w jej głosie nie było już śladu poprzednich, naglących tonów. – Z pewnością rozumiesz, że nie bez potrzeby zaproponowaliśmy to spotkanie. Bez wątpienia jesteś równie wstrząśnięty tym, co zaszło, jak my. Nie możemy jej uwolnić własnymi siłami, będzie dobrze strzeżona przez Aes Sedai i tych Asha’manów. Musisz nam pomóc ją uwolnić.
– Semirhage całkowicie sobie zasłużyła na swój los – oznajmił Moridin, opierając się o gzyms kominka. Wciąż nie patrzył na Mesaanę.
Semirhage została pojmana? Graendal dopiero niedawno dowiedziała się, że Wybrana podszywa się pod jedną z ważnych Seanchanek! Co zrobiła, że ją tak łatwo schwytali? Skoro padło słowo „Asha’mani”, w sprawę musiał być zamieszany sam al’Thor!
Mimo iż w głębi duszy była oszołomiona, na jej twarzy pozostał ten sam pełen wyższości uśmiech. Demandred zerknął na nią spod oka. Jeżeli to on i Mesaana poprosili o zorganizowanie spotkania, dlaczego Moridin posłał wówczas po Graendal?
– Ale wyobraź sobie, ile Semirhage może im zdradzić! – ciągnęła dalej Mesaana, ignorując Graendal. – Poza tym jest jedną z Wybranych. Naszym obowiązkiem jest ją ratować!
„A poza tym” – pomyślała Graendal – „ona jest częścią tego małego sojuszu, który sobie we dwoje stworzyliście. Być może nawet najsilniejszą jego częścią. Jej utrata może się okazać ciosem w wasze plany kontroli nad Wybranymi”.
– Okazała nieposłuszeństwo – odrzekł Moridin. – Nie miała prawa podejmować próby zabicia al’Thora.
– Wcale nie chciała – pośpiesznie wyjaśniła Mesaana. – Nasza kobieta, która widziała wszystko na własne oczy, sądzi, że błyskawica Ognia była odruchową reakcją na zagrożenie, a nie próbą zamachu.
– A co ty masz na ten temat do powiedzenia, Demandredzie? – zapytał Moridin, zerkając na niższego mężczyznę.
– Chcę dostać w swoje ręce Lewsa Therina – rzekł Demandred niskim głosem, a jego twarz była jak zawsze ponura.– Semirhage o tym wie. Wie też, że gdyby go zabiła, znalazłbym ją choćby na końcu świata i w zemście odebrał jej życie. Nikt nie zabije al’Thora. Nikt prócz mnie.
– Albo Wielkiego Władcy, Demandredzie – sprostował Moridin, a w jego głosie pojawiły się niebezpieczne tony. – On panuje nad nami wszystkimi.
– Tak, tak, co do tego nie ma wątpliwości – wtrąciła się Mesaana, dając kolejny krok naprzód; skraj prostej sukni zamiatał wypolerowany jak lustro czarny marmur posadzki. – Posłuchaj, Moridinie, faktem jest, że ona nie chciała go zabić, tylko schwytać. Ja…
– Oczywiście, że tylko chciała go schwytać! – wrzasnął Moridin, a Mesaana aż się skuliła. -Taki otrzymała rozkaz. I zawiodła, nie wypełniła go, Mesaano. Zawiodła całkowicie, ponieważ w efekcie odniósł on rany, a mój wyraźny zakaz stwierdzał, że nie może do tego dojść! I za ten jaskrawy pokaz nieudolności będzie cierpiała. Nie przyłożę ręki do prób jej uratowania. W rzeczy samej, zakazuję wam podejmowania takich prób. Zrozumiano?
Mesaana skuliła się jeszcze bardziej. Demandred ani drgnął, spojrzał tylko w oczy Moridina i skinął głową. Tak, to był człowiek, który nie ulegał emocjom. Być może Graendal go nie doceniała. Być może to on był najpotężniejszy z całej trójki i znacznie bardziej niebezpieczny niż Semirhage. Prawda, ona była z pozoru całkiem wyprana z emocji i w pełni panowała nad sobą, ale zdarzały się chwile, gdy emocjonalna reakcja była jak najbardziej na miejscu. Emocje mogły skłonić człowieka takiego jak Demandred do czynów, których osoba o chłodniejszym temperamencie nawet by nie wzięła pod uwagę.
Moridin spojrzał na nich z góry, powoli rozprostował palce lewej dłoni gestem, jakim zazwyczaj rozluźnia się ścierpniętą kończynę. Graendal dostrzegła ledwie widoczny cień bólu na jego twarzy.
– Niech zgnije – warknął Moridin. – Niech raz w życiu sama się przekona, jak to jest, kiedy cię przesłuchują. Może za kilka tygodni Wielki Władca znajdzie dla nędznego żywota Semirhage jakiś cel, ale o tym on sam zdecyduje. Dobrze. Teraz opowiedzcie mi o swoich postępach.
Twarz Mesaany powlekła bladość, zerknęła na Graendal. Oblicze Demandreda nabiegło czerwienią, jakby nie potrafił uwierzyć, że oto jest odpytywany w obliczu innych Wybranych. Graendal obrzuciła oboje promiennym uśmiechem.
– Moje przygotowania właściwie dobiegły końca – powiedziała Mesaana i gwałtownie odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Moridina. – Biała Wieża i te idiotki, które nią rządzą, wkrótce będą w moim ręku. Złożę w darze Wielkiemu Władcy nie tylko zniszczoną Wieżę, lecz cały legion przenoszących Moc, które… w taki czy inny sposób… staną po naszej stronie w czas Ostatniej Bitwy. Tym razem Aes Sedai będą walczyć dla nas!
– Śmiała obietnica – rzekł Moridin.
– Sprawię, że się ziści – odparła Mesaana spokojnie. – Moje zwolenniczki przeniknęły Wieżę jak niewidzialna zaraza lęgnąca się w pozornie całkiem zdrowym ciele. Coraz więcej przyłącza się do naszej sprawy. Jedne z własnej woli, inne nieświadomie. Ale ostatecznie na jedno wychodzi.
Graendal słuchała z uwagą. Aran’gar twierdziła, że zbuntowane Aes Sedai w końcu zdobędą Wieżę, lecz ona sama nie podzielała tej pewności. Kto zwycięży, dziecko czy głupiec? I czy tak naprawdę ma to jakiekolwiek znaczenie?
– A co u ciebie? – zapytał Moridin Demandreda.
– Mojej władzy nic nie zagraża – odpowiedział tamten z pewnością w głosie. – Przygotowuję się do wojny, kiedy nadejdzie czas, będziemy gotowi.
Graendal liczyła na to, że pozna szczegóły, Moridin jednak zadowolił się usłyszanym zapewnieniem. Mimo to i tak dowiedziała się więcej, niż wcześniej donieśli jej szpiedzy. Najwyraźniej Demandred zasiadał na tronie i miał na swe rozkazy armie, które właśnie gdzieś się gromadziły. Hipoteza o maszerujących na wschód Pogranicznikach stawała się coraz bardziej prawdopodobna.
– Wy dwoje możecie odejść – oznajmił Demandred. Mesaana próbowała zaprotestować, natomiast Demandred po prostu odwrócił się i ruszył do wyjścia. Graendal utwierdziła się w przekonaniu, że tego człowieka trzeba obserwować. Wielki Władca oczekiwał konkretnych rezultatów, najczęściej nagradzał tych, którzy pod jego sztandar potrafili przyprowadzić armie. Niewykluczone, że to Demandred jest jej głównym rywalem, nie licząc Moridina, rzecz jasna.
Ponieważ jej nie oddalono, siedziała bez ruchu, przyglądając się, jak tamci wychodzą. Moridin stał nieporuszony, z dłonią wciąż wspartą o gzyms kominka. Przez czas jakiś w czarnej komnacie zalegała cisza; w końcu przerwało ją wejście służącego w czerwonej liberii z tacą, na której stały dwa puchary. Służący był dość paskudny, miał płaską twarz i krzaczaste brwi – właściwie nie zasługiwał nawet na przelotne spojrzenie.
Upiła łyk z pucharu, kosztując nowego smaku. Wino było stosunkowo kwaśne, ale w sumie całkiem dobre. Ostatnimi czasy coraz trudniej było o dobre wino, dotyk Wielkiego Władcy przepajał skazą cały świat, marnował jedzenie i psuł nawet te rzeczy, które nigdy nie powinny się popsuć.
Moridin gestem oddalił służącego, nawet nie sięgnąwszy po puchar. Graendal, rzecz jasna, wystrzegała się trucizny. Dlatego też nigdy nie piła cudzego wina. Z drugiej strony, po co Moridin miałby ją truć, skoro i tak był Nae’blis? I choć większość unikała jakichkolwiek gestów wiernopoddańczych, ewidentnie nie do końca godząc się na jego władzę, on konsekwentnie poddawał ich presji swej woli, spychając na pozycje sług. Osobiście podejrzewała, że gdyby tylko chciał, mógłby sprowadzić na nią najgorszą śmierć, a Wielki Władca tylko by mu przyklasnął. W milczeniu piła wino i czekała.
– Zrozumiałaś coś z tego, co tu usłyszałaś, Graendal? – zapytał Moridin.
– Zrozumiałam tyle, ile można było zrozumieć – odpowiedziała ostrożnie.
– Wiem, jak bardzo łakniesz wiedzy i po co ci ona. Moghedien była zawsze postrzegana jako pająk, który z mroku pociąga za sznurki, ale ty pod wieloma względami jesteś od niej lepsza. Moghedien tka tyle sieci, że w końcu sama w nie wpada. Ty jesteś ostrożniejsza. Uderzasz tylko wtedy, gdy masz pewność zwycięstwa i nie boisz się walki. Wielki Władca z zadowoleniem przyjmuje twoją inicjatywę.
– Mój drogi Moridinie – zaczęła, uśmiechając się jakby do swoich myśli – pochlebiasz mi.
– Nie igraj ze mną, Graendal – zareagował natychmiast, jego głos stwardniał. – Przyjmuj komplementy i milcz.
Drgnęła, jakby uderzona, ale nic nie powiedziała.
– W nagrodę pozwoliłem ci przysłuchiwać się tłumaczeniom tamtych dwojga – kontynuował Moridin. – Nae’blis został już wybrany, lecz gdy nastaną rządy Wielkiego Władcy, do wzięcia zostaną inne chwalebne godności. Niektóre bardziej zaszczytne od innych. Ten dzień, dzisiaj, niech będzie dla ciebie przedsmakiem przywilejów, jakimi możesz się cieszyć.
– Żyję tylko po to, aby służyć Wielkiemu Władcy.
– Wobec tego przysłuż mu się w następującej sprawie… – Moridin urwał i spojrzał jej prosto w oczy. – Al’Thor wyruszył na Arad Doman. Nic nie ma prawa mu się stać, póki nie stawię mu czoła w ten dzień ostatni. Ale za wszelką cenę należy przeszkodzić mu w dążeniach do zaprowadzenia pokoju na twoich ziemiach. Ponieważ wraz z pokojem pojawi się ład. Musisz znaleźć jakiś sposób, aby ten plan się nie powiódł.
– Tak się też stanie.
– Idź więc – przykazał Moridin, podkreślając swe słowa krótkim gestem dłoni.
Po krótkiej chwili namysłu powstała i ruszyła ku drzwiom.
– I coś jeszcze, Graendal… – w pół drogi zatrzymały ją jego słowa.
Zawahała się, spojrzała na niego przez ramię. Wciąż stał przy kominku, częściowo odwrócony do niej plecami. Jego wzrok zdawał się wbity w pustkę, a może tylko błądził bez celu po czarnych kamieniach ściany komnaty. Dziwne, ale w tej pozycji bardzo przypominał al’Thora, którego liczne konterfekty zdążyła już otrzymać od swoich szpiegów.
– Koniec jest bliski – podjął Moridin. – Koło Czasu wykonało swój ostatni, chybotliwy obrót, pękła sprężyna zegara, wąż wydaje ostatnie tchnienie. On musi poznać, czym jest złamane serce. Musi dowiedzieć się, czym jest rozpacz i czym jest lęk. Podaruj mu tę wiedzę. A wtedy nagroda cię nie minie.
Skinęła głową, a potem przez bramę, którą dla niej otworzył, przeszła do swej warowni na wzgórzach Arad Doman.
Gdzie czekały na nią nowe intrygi.
Matka Rodela Ituralde’a, pogrzebana przed trzydziestu już laty w ojczystej ziemi gliniastych wzgórz Arad Doman, zwykła mawiać: „Sprawy zawsze najpierw muszą przybrać gorszy obrót, zanim się lepiej ułożą”. Po raz pierwszy usłyszał to powiedzenie, kiedy wyrywała mu zepsuty ząb – wcześniej ukruszony w trakcie walk na drewniane miecze z synami wieśniaków. Po raz drugi usłyszał je, kiedy pierwsza miłość porzuciła go dla paniczyka z delikatnymi dłońmi, w kapeluszu z piórami i klejnotami w rękojeści miecza, świadczącymi jednoznacznie o tym, że wojna jest mu całkowicie obca. Z pewnością usłyszałby je również teraz, gdyby matka stała z nim na tym wzgórzu, obserwując Seanchan maszerujących na miasto skulone w płytkiej dolinie poniżej.
Ituralde przyglądał się miastu – nazywało się Darluna – przez lunetę, osłaniając dłonią koniec tuby przed blaskiem promieni zachodzącego słońca. Pod nim, nieruchomy niczym głaz, trwał jego wałach. Wraz z kilkoma towarzyszącymi mu Domani krył się w maleńkim zagajniku; Seanchanie potrzebowaliby chyba szczęścia Czarnego, żeby ich zobaczyć, nawet gdyby mieli własne lunety.
Sprawy zawsze najpierw muszą przybrać gorszy obrót, zanim się lepiej ułożą. Niszcząc składy Seanchan na całej równinie Almoth i częściowo na obszarze Tarabon, dążył do podkopania ich strategicznej pozycji na zajętych terenach. Dlatego nie powinien być zaskoczony widokiem wielkiej armii przed sobą – w sile co najmniej stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi – która przybyła, aby położyć kres jego poczynaniom. Liczebność wojsk z pewnością świadczyła o szacunku, jakim zaczynał się cieszyć w oczach wroga. Seanchańscy najeźdźcy z pewnością go nie lekceważyli. Z drugiej jednak strony – szkoda.
Ituralde przesunął lunetę i w polu jego widzenia znalazła się grupa kobiet jadących konno. Jechały kolumną dwójkową, w każdej parze jedna odziana była w szarości, a druga w czerwienie i błękity. Z tak dużej odległości nawet przy pomocy lunety nie mógł dostrzec grotów błyskawic wyhaftowanych na sukniach tych drugich, nie widział też łańcuchów łączących kobiety. Damane i sul’dam.
W skład tak wielkiej armii z pewnością musiało wchodzić co najmniej sto takich par, zapewne więcej. Gdyby siły okazały się niewystarczające, jeździec jednej z latających bestii kołujących w górze mógł natychmiast poinformować o tym któregoś z generałów. Stwory ze zwiadowcami na grzbietach zapewniały Seanchanom niespotykaną przewagę na polu bitwy. Ituralde dałby tysiąc żołnierzy za choćby jedną z tych latających bestii. Wiedział, że większość dowódców nie podzielała jego zdania i zapewne woleliby damane, które potrafiły ciskać pioruny i poruszyć ziemię pod stopami, lecz bitwy – i wojny – wygrywano nie tylko dzięki broni, ale także zdobytym informacjom.
Rzecz jasna, Seanchanie dysponowali nie tylko lepszym zwiadem, ale i lepszą bronią. Mieli też lepszych żołnierzy. I choć Ituralde był dumny ze swoich Domani, większość jego ludzi była źle wyszkolona albo za stara na wojaczkę. W szczególnie trudnych chwilach, kiedy przeżyte lata ciążyły mu na barkach niczym cegły na drewnie palety, gotów był i siebie samego zaliczać do tej drugiej grupy. Niemniej myśl o rezygnacji z takiego życia, jakie prowadził, nawet nie postała mu w głowie. W chłopięcych latach często dręczyła go obawa, że nim osiągnie wiek męski, wszystkie wielkie bitwy zostaną już stoczone, a cała chwała zdobyta.
Teraz zdarzały się chwile, gdy zazdrościł chłopcom tej naiwności.
– Narzucili ostre tempo, Rodelu – powiedział Lidrin, młodzik z blizną biegnącą przez lewy policzek i modnym, cienkim czarnym wąsikiem. – Naprawdę zależy im na zdobyciu tego miasta. – Przed tą kampanią Lidrin był oficerem bez żadnego doświadczenia bojowego, teraz zaś stał się weteranem. I choć do tej pory siły Ituralde odnosiły zwycięstwa właściwie we wszystkich starciach z przeciwnikiem, Lidrin musiał patrzeć na śmierć kolegów oficerów, w tym biednego Jaalama Nishura. Z tych doświadczeń Lidrin wyciągnął jedną z najbardziej gorzkich lekcji, jakich uczyła wojna: zwycięstwo niekoniecznie oznacza, że się przeżyje. A słuchanie rozkazów wcale nie zapewniało zwycięstwa i przeżycia.
Lidrin nie miał na sobie przepisowego munduru. Podobnie zresztą jak Ituralde i inni ludzie, którzy walczyli u ich boku. Mundury potrzebne były gdzie indziej, więc musieli poprzestać na znoszonych kaftanach i brunatnych spodniach, pożyczonych bądź kupionych od okolicznej ludności.
Ituralde znowu uniósł do oka lunetę, zastanawiając się nad uwagą Lidrina. Seanchanie faktycznie szli ostrym tempem. Najwyraźniej zaplanowali wzięcie Darluny z marszu. Doskonale zdawali sobie sprawę z wartości strategicznej miasta, byli bowiem bystrym przeciwnikiem. Kiedy Ituralde zdał sobie z tego sprawę, znowu poczuł to stare podniecenie, o którym myślał, że zagubiło się gdzieś w odmęcie lat.
– Tak, gnają na złamanie karku – przyznał. – A co ty byś zrobił na ich miejscu, Lidrinie? Za sobą masz siły wroga w liczbie dwustu tysięcy, przed sobą kolejne sto pięćdziesiąt tysięcy. Czy wzięty przez przeciwnika w kleszcze, nie popędzałbyś ludzi z całych sił, licząc, że zdołasz zająć korzystną pozycję obronną?
Lidrin nie odpowiedział. Ituralde znów przesunął lunetę, spoglądając na pola i rolników zajętych siewem. Darluna była jak na te strony stosunkowo dużym miastem. Oczywiście, niezależnie co by ludzie z Tanchico i Falme mówili, żadne z miast zachodu nie było w stanie konkurować z wielkimi metropoliami wschodu i południa. Mimo to Darluna mogła się poszczycić granitowymi murami obronnymi, wysokimi na ponad dwadzieścia stóp. Choć fortyfikacje z pewnością nie były piękne, jednak mury były mocne, zaś rozmiary położonego w ich obrębie miasta z pewnością sprawiłyby, że każdy wiejski chłopak rozdziawiłby usta. W młodości Ituralde sam nazwałby je „okazałym”. W młodości, czyli zanim poszedł pod Tar Valon walczyć z Aielami.
Tak czy siak, w okolicy nie było lepszych fortyfikacji, o czym seanchańscy dowódcy z pewnością musieli wiedzieć. Mogli wprawdzie podjąć próbę zorganizowania pozycji obronnej na jakimś wzgórzu i walcząc w okrążeniu w pełni wykorzystać silę swoich damane, wtedy jednak zamknęliby sobie wszelką drogę odwrotu i oddali przeciwnikowi szlaki zaopatrzeniowe. Miasto z kolei z pewnością dysponowało studniami, a może nawet rezerwami zapasów z zimy. Sama zaś Darluna, której garnizon został odesłany do służby gdzie indziej, była zbyt mała, aby stawić poważniejszy opór.
Ituralde opuścił lunetę. Nie musiał patrzeć na to, co się stanie, kiedy przednia straż Seanchan dotrze do miasta i zażąda otwarcia bram przed najeźdźcą. Zamknął oczy i czekał.
Obok siebie słyszał cichy oddech Lidrina.
– Nie zorientowali się – szepnął tamten. – Podchodzą głównymi siłami pod mury, czekają na otwarcie bram!
– Wydaj rozkaz – powiedział Ituralde, otwierając oczy.
Z wykorzystaniem rakenów w zwiadzie wiązał się jeden problem. Kiedy ma się dostęp do tak skutecznego narzędzia, zazwyczaj nadmiernie się na nim polega. A przeciwnik może to wykorzystać.
Zasiewający odległe pola farmerzy odrzucili na bok narzędzia i z płytkich dołów w ziemi wyciągnęli łuki. Bramy miasta otworzyły się, ukazując czekających za nimi żołnierzy – żołnierzy, którzy wedle doniesień zwiadowców na rakenach mieli znajdować się o cztery dni jazdy konnej stąd.
Ituralde podniósł do oka szkło powiększające. Bitwa się rozpoczęła.
Palce Proroka szarpały ziemię i żłobiły bruzdy w glinie, kiedy niezgrabnie gramolił się na szczyt zalesionego wzgórza. Jego wyznawcy chwiejnie brnęli za nim. Tak niewielu. Tak niewielu! Ale odbuduje swe siły. Jemu należna jest chwała Smoka Odrodzonego i dokądkolwiek zaniesie go los, tam zawsze znajdzie dusze gotowe się na nią otworzyć. Znajdzie tych, których serca są czyste, a ręce aż palą się, by gromić Cień.
Tak! Nie warto myśleć o przeszłości, ważna jest przyszłość, w której Smok Odrodzony rządzi krajem! U jego stóp poddane ludy, zaś u boku wierny Prorok, który nigdy go nie odstąpił. Dni chwały dopiero nadejdą, a wówczas nikt nie odmówi Prorokowi zasług i nikt nie sprzeciwi się jego woli. Nastaną dni, kiedy Prorok nie będzie musiał znosić nędzy życia z dala od sztandaru chwały – sztandaru jedynej chwały – jak jakiś Pomiot Cienia, jak to monstrum Aybara. Dni chwały. Dni chwały nadejdą.
Ale jego myśli jakoś nie chciały się karmić wizjami przyszłej chwały. Świat wokół wydawał się brudny. Ludzie odstępowali od Smoka i szukali Cienia. Nawet jego wyznawcy. Tak! Takie były z pewnością przyczyny klęski. Z tego powodu tak wielu straciło życie, szturmując Malden i szeregi Aielów – Sprzymierzeńców Ciemności.
Kiedyś Prorok był pewien swoich przekonań. Wierzył, że Smok Odrodzony ochroni jego ludzi, że poprowadzi ich do wielkiego zwycięstwa. Wówczas spełniłoby się pragnienie Proroka. Mógłby zabić Perrina Aybarę gołymi rękami! Schwycić ten gruby byczy kark, skręcić go, poczuć, jak pękają kości, ciało wije się, a oddech ustaje. Prorok dotarł na szczyt wzgórza i otrzepał ziemię z palców. Ciężko dyszał, rozglądając się. Wokół siebie słyszał szelesty i chrzęst poszycia leśnego, przez które przedzierali się idący za nim wierni. Sklepienie lasu było tu gęste i niewiele światła słonecznego docierało na dół. Światło. Promienne światło.
Smok przyszedł do niego we śnie, nocą poprzedzającą atak. Pojawił się w chwale! Świetlana postać, unosząca się w powietrzu i spowita w mieniące się szaty. „Zabij Perrina Aybarę!” – rozkazał Smok. „Zabij go!”. I to zadanie Prorok zlecił swemu najlepszemu narzędziu, bliskiemu przyjacielowi samego Aybary.
Chłopiec – narzędzie – zawiódł. Aram nie żył. Jego śmierć widzieli na własne oczy ludzie Proroka. Tragedia! Czy to dlatego im się nie powiodło? Czy to dlatego z tysięcy wyznawców została przy nim obecnie tylko garstka? Nie. Nie! Przyczyną musiała być zdrada, potajemny sojusz Arama z Cieniem! Był Sprzymierzeńcem Ciemności! Dlatego zawiódł.
Pierwsi z wiernych – wymęczeni, brudni, zakrwawieni, wyczerpani – wychodzili na szczyt wzgórza. Odziani byli jak zawsze w poszarpane łachmany. Ubrania, które świadczyły, że nie wynoszą się nad innych, znamionujące prostotę i dobro.
Prorok policzył zebranych. Mniej niż setka. Mało. Choć był dzień, w lesie było ciemno. Grube pnie drzew stały jeden przy drugim, przesłaniając pociemniałe niebo, po którym pełzły nisko ciężkie chmury. Poszycie leśne składało się tu ze splątanych ze sobą cienkich gałęzi kościokrzewu, które blokowały drogę niczym nadnaturalna, zdawałoby się, przeszkoda, sięgająca szponami kolców ku jego skórze.
Te gęste krzewy i stromy, nagi stok dawały gwarancję, że armia nie pójdzie jego śladem. Choć Prorok ledwie godzinę temu uciekł z obozu Aybary, czuł się tu bezpiecznie. Teraz najlepiej ruszyć na północ, gdzie nie znajdą go Aybara i jego Sprzymierzeńcy Ciemności. Gdzie będzie mógł odbudować swą armię. W końcu został z Aybarą tylko dlatego, że jego ludzie byli dość silni, aby kontrolować Sprzymierzeńców Ciemności tamtego.
Jego kochani wierni. Dzielni ludzie, co do jednego godni zaufania. Wymordowani przez Sprzymierzeńców Ciemności. Poświęcił chwilę ich pamięci – skłonił głowę i wypowiedział słowa modlitwy. Towarzyszący mu wyznawcy podeszli tymczasem bliżej. Byli zmęczeni, lecz w ich oczach wciąż gorzał płomień wiary. Ci, którzy byli słabi, którym brakowało oddania, uciekli lub zginęli już dawno. Otaczający go byli najlepsi, najmocniejsi, najwytrwalsi. Każdy z nich zabił wielu Sprzymierzeńców Ciemności w imię Smoka Odrodzonego.
Oni staną się zalążkiem nowej potęgi. Ale najpierw trzeba uciec siepaczom Aybary. Prorok był teraz zbyt słaby, żeby stawić mu czoło. Ale później zabije go. Tak… Schwyci ten kark… Tak…
Prorok zachował mgliste wspomnienia z czasów, gdy nosił inne imię. Masema. Ale dni te powoli zacierały się w jego pamięci jak reminiscencje z poprzedniego życia. Jak wszyscy ludzie odradzają się we Wzorze, tak i Masema się odrodził – odrzucił swe stare, bałwochwalcze życie i stał się Prorokiem.
Ostatni z jego wyznawców znaleźli się już na szczycie. Splunął im pod nogi. Zawiedli go. Tchórze. Powinni walczyć lepiej! Nic nie stało na przeszkodzie, aby zdobyć to miasto.
Odwrócił się i ruszył na północ. W miarę wędrówki otaczający pejzaż stawał się jakby bardziej znajomy, choć oczywiście na Ziemiach Granicznych żadne takie tereny nie występowały. Trzeba będzie pójść w góry, pokonać je i dotrzeć na równinę Almoth. Tam znajdzie zaprzysiężonych Smokowi, wyznawców Proroka, i – choćby nie znali jego oblicza – tchnie w nich nowego ducha. Szybko zgromadzi armię równą poprzedniej.
Przedarł się przez kępę gęstych, ciemnozielonych krzewów i wyszedł na niewielką polanę. Jego ludzie posłusznie szli za nim. Wkrótce zgłodnieją, trzeba będzie wysłać kilku na polowanie. Ale żadnych ognisk. Nie można ryzykować ściągnięcia czyjejś uwagi.
– Witaj, Masemo – rozległ się skądś cichy głos.
Syknął, odwrócił się i powiódł spojrzeniem po okolicy. Wierni zbili się wokół niego w gromadkę, wyciągnęli broń. Paru miało miecze, inni noże, pałki, kilku nawet halabardy. Zaciągnięte grubą warstwą chmur popołudniowe słońce nie dawało wiele światła, więc Prorok wytężał wzrok, próbując przebić nim ciemną przestrzeń polany, ustalić, skąd dobiegł głos. Wreszcie zobaczył postać na niewysokiej skale niedaleko. Kobieta miała wydatny saldaeański nos, lekko skośne oczy i proste czarne włosy spływające na ramiona. Odziana była w zieloną suknię do końskiej jazdy z rozcięciem, ramiona zaplotła na piersiach.
Faile Aybara, żona Pomiotu Cienia, Perrina Aybary.
– Brać ją! – Krzyknął Prorok, wskazując ręką.
Kilku wiernych niepewnie ruszyło naprzód, większość jednak się zawahała. Widzieli to, czego on nie dostrzegł. Półokrąg cieni w lesie za plecami żony Aybary. Sylwetki ludzi z naciągniętymi łukami wycelowanymi w polanę.
Faile wykonała szybki gest dłonią i posypały się strzały. Ci spośród wyznawców Masemy, którzy zareagowali na jego rozkaz, padli pierwsi. Ich krzyki poniosły się echem po lesie, podczas gdy ciała osuwały się na miękką ziemię. Prorok krzyczał wraz z nimi, jakby każda ze strzał przebijała jego serce. Jego kochani wierni! Jego przyjaciele! Jego najdrożsi bracia!
Wreszcie i jego trafiła strzała, przewracając na ziemię. Wszędzie wokół umierali ludzie i znowu wszystko było jak przedtem. Dlaczego, dlaczego Smok go nie obronił? Dlaczego? Nagle zdjęła go ta sama trwoga, którą czuł wcześniej, obezwładniające przerażenie, którego po raz pierwszy zaznał na widok wiernych padających pokotem pod ręką Aielów – Sprzymierzeńców Ciemności.
To wszystko wina Perrina Aybary. Gdyby tylko Prorok zorientował się wcześniej, za tamtych dawnych dni, kiedy jeszcze nie wiedział nawet, kim jest Lord Smok!
– To moja wina – wyszeptały usta Proroka w chwili, gdy ostatni z jego ludzi konał. Trzeba było wielu strzał, żeby powstrzymać niektórych. Zobaczywszy to, poczuł dumę.
Powoli podniósł się, wyprostował, dłoń przyciskając do ramienia, z którego sterczało drzewce strzały. Stracił zbyt dużo krwi. Zakręciło mu się w głowie i znów opadł na kolana.
Faile zeszła z kamienia i wkroczyła na polanę. Tuż za nią podążały dwie kobiety w spodniach. Nie bardzo im się podobała niefrasobliwość żony Aybary, ale ta zignorowała ich protesty. Podeszła do Proroka i wyciągnęła nóż zza pasa. Broń była znakomitej roboty, rękojeść wykuto w kształt wilczego łba. Bardzo dobrze. Patrząc na broń, Prorok wspomniał dzień, w którym zasłużył na własne ostrze. Dzień, w którym otrzymał je od swego ojca.
– Dziękuję ci, że pomogłeś nam w szturmie na Malden, Masemo – powiedziała Faile, stając tuż przed nim. Wzięła zamach i wbiła mu nóż prosto w serce. Prorok runął na wznak, czując, jak po piersiach rozlewa mu się gorąca plama krwi.
– Czasami żona musi zrobić to, na co nie stać jej męża – usłyszał jeszcze słowa Faile skierowane do towarzyszących jej kobiet, podczas gdy jego powieki drgały, próbując się zamknąć. – Dopuściliśmy się dzisiaj mrocznego czynu, lecz było to konieczne. Niech nikt nie wspomina o tym mojemu mężowi. Nie ma prawa nigdy się dowiedzieć.
Jej słowa docierały do niego z coraz większej dali. Śmierć nadchodziła wielkimi krokami.
Masema. Tak brzmiało jego imię. W dniu piętnastych urodzin zasłużył sobie na prawo noszenia miecza. Ojciec był taki dumny.
„To koniec” – pomyślał, nie będąc już w stanie otworzyć oczu. Przestał zmagać się z ołowianymi powiekami i powoli zapadał się w pustkę. „Sprawiłem się dobrze, Ojcze, czy zawiodłem?”.
Odpowiedź nie padła. I wtedy Masema stał się jednym z pustką i koziołkując runął w morze bezgranicznej czerni.