Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, wokół alabastrowej iglicy zwanej Białą Wieżą zerwał się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. W obrotach Koła Czasu nie istnieją początki ani zakończenia. Niemniej był to jakiś początek.
Wiatr tańczył wokół wspaniałej Wieży, muskając precyzyjnie dopasowane kamienie, szarpiąc majestatyczne proporce. Jakimś sposobem budowla wydawała się równocześnie wdzięczna i solidna, co znakomicie pasowało do tych, które zamieszkiwały ją od ponad trzech tysięcy lat. Niewielu przyglądających się Wieży byłoby w stanie zgadnąć, że jej serce pękło i zgniło. I że każdy z tych procesów trawił ją teraz oddzielnie.
Wiatr wiał dalej, gnając przez miasto, które bardziej przypominało dzieło sztuki niż zajętą codziennymi sprawami stolicę. Każdy budynek był prawdziwym cudem i nawet najprostsze granitowe frontony sklepów skrupulatne ręce Ogirów wyrzeźbiły tak, aby wywoływały u widza poczucie piękna i zachwytu nad geniuszem twórców. Tu kopuła ukształtowana na podobieństwo wschodzącego słońca. Tam fontanna wytryskująca ze szczytu budynku i wieńcząca tympanon w formie dwóch zderzających się fal. Po przeciwnych stronach brukowanej ulicy dwa wąskie trzypiętrowe budynki z fasadami w kształcie kobiecych sylwetek. Marmurowe konstrukcje – na poły rzeźby, na poły domy mieszkalne – sięgały ku sobie kamiennymi dłońmi, jakby pozdrawiając wzajemnie; ich kamienne włosy zastygły na zawsze, nieruchome, jednak wykończone przez artystów z taką subtelnością, że każde pasmo zdawało się tańczyć w podmuchach igrającego w nich wiatru.
Ulice przedstawiały się dużo mniej imponująco. Oczywiście ich układ był doskonały – rozbiegały się od Białej Wieży na wszystkie strony niczym promienie słońca. Jednak padające na nie światło gubiło się wśród śmieci i ogólnego nieładu, jaki powstał na skutek zatłoczenia wywołanego oblężeniem. Lecz być może nie była to jedyna przyczyna tego stanu rzeczy. Szyldy sklepów od dawna nie były polerowane, markizy domagały się prania. Gnijące śmieci gromadziły się stertami w bocznych uliczkach, przyciągając muchy i szczury, a odstraszając wszystkie pozostałe żywe istoty. Na rogach ulic stały groźnie wyglądające zbiry. Kiedyś żaden nie odważyłby się na taką demonstrację, a już na pewno nie okazywałby przy tym takiej arogancji.
Gdzie była Biała Wieża, gdzie było prawo? Na te słowa młodzi głupcy śmiali się, mówiąc, że kłopoty miasta są skutkiem oblężenia i wszystko wróci do normy, gdy tylko bunt zostanie stłumiony. Starsi mężczyźni kręcili posiwiałymi głowami, mrucząc pod nosem, że tak źle nie było jeszcze nigdy, nawet kiedy dzicy Aielowie oblegali miasto przed dwudziestu laty.
Kupcy nie zwracali uwagi ani na młodych, ani na starych. Mieli własne problemy, głównie na Południowej Przystani, gdzie handel rzeczny został niemal całkowicie wstrzymany. Na nabrzeżu, pod okiem Aes Sedai w szalu z czerwonymi frędzlami, uwijali się barczyści robotnicy – kobieta Jedyną Mocą usuwała zaprawę i osłabiała kamień, oni zaś rozbijali skałę i odciągali gruz na bok.
Robotnicy mieli podwinięte rękawy, odsłaniając masywne, włochate przedramiona. W rękach dzierżyli przecinaki i młoty, którymi kuli starożytne kamienie. Pot z ich czół spływał na kamienie i w wody zatoki. Celem ich mozolnego trudu było odsłonięcie kotew łańcucha, który blokował drogę wodną do miasta. Obecnie łańcuch w połowie składał się z niezniszczalnego cuendillara, zwanego przez niektórych prakamieniem. Praca nad wyłupaniem go z mocowań i otwarciem drogi do miasta była nadzwyczaj znojna, a kamienna konstrukcja nabrzeża – wspaniała, silna, podbudowana samą Mocą – stawała się powoli jedną z bardziej widocznych ofiar cichej wojny między zbuntowanymi Aes Sedai, a tymi, które władały Wieżą.
Wiatr zostawił za sobą rozleniwionych dokerów, przyglądających się robotnikom odłupującym kamień kawałek po kawałku, i widmowymi sylwetkami zamigotał w chmurach szaro-białego pyłu, osiadającego powoli na wodzie. Jeszcze jeden omen spośród tych, o których ludzie obdarzeni zbyt dużym rozumem – a może wręcz przeciwnie, zbyt małym – szeptali, że zwiastować mogą tylko jedną rzecz. Że wielkimi krokami nadchodzi Tarmon Gai’don, Ostatnia Bitwa.
Tymczasem wiatr odfrunął tanecznie od doków i przeleciał ponad wysokimi białymi umocnieniami, noszącymi nazwę Lśniących Murów. Tutaj można było wreszcie dostrzec oznaki dbałości o czystość i porządek, ale w końcu murów strzegły szeregi Gwardii Wieży z łukami w dłoniach. Gładko ogoleni, w białych kaftanach, na których nie znać było bodaj śladu brudu czy znoszenia, łucznicy spoglądali sponad kamiennych osłon z groźnym zdecydowaniem węża szykującego się do ataku. Ci żołnierze nie mieli najmniejszego zamiaru dopuścić do upadku Białej Wieży podczas ich warty. Tar Valon nigdy nie poddało się wrogowi. Choć Trolloki zdobyły jego mury, zostały wyrżnięte na ulicach. Sam Artur Jastrzębie Skrzydło nie zdołał wziąć miasta. Nawet Aielowie w czarnych zasłonach, którzy pustoszyli okoliczne ziemie w trakcie wojny nazwanej później Wojną z Aielami, nigdy nie rzucili miasta na kolana. Wielu uznało to wówczas za wielki triumf. Inni zastanawiali się, co by się stało, gdyby Aielom naprawdę zależało na zdobyciu miasta.
Wiatr minął zachodnie rozgałęzienie rzeki Erinin, zostawiając za sobą wyspę, na której leżał Tar Valon i minął z lewej strony most Alindaer, który wznosił się ku niebu, jakby kusząc wrogów, żeby go przekroczyli i zginęli. Za mostem wiatr przeleciał ponad Alindaer, jedną z licznych wiosek otaczających Tar Valon. Wioska była obecnie prawie całkiem wyludniona, gdyż mieszkańcy uciekli za most, szukając schronienia w obrębie murów miejskich. Wroga armia pojawiała się jakby znikąd, bez ostrzeżenia, niczym zawierucha. Niewielu zastanawiało się, jak to możliwe. Armią buntowników dowodziły Aes Sedai, a ludzie żyjący w cieniu Białej Wieży rzadko gotowi byli z przekonaniem twierdzić, że wiedzą, co jest możliwe, a co niemożliwe dla Aes Sedai.
Buntownicza armia była potężna, lecz w jej poczynaniach dostrzegało się jakąś niepewność. Ponad pięćdziesięciotysięczna siła zaległa masywnym kręgiem namiotów, otaczając mniejszy obóz Aes Sedai. Obozy wewnętrzny i zewnętrzny oddzielone były od siebie ciasnym perymetrem, który ostatnimi czasy służył głównie jako bariera dla mężczyzn, zwłaszcza tych, którzy władali saidinem.
Patrząc na obóz, ktoś mógłby pomyśleć, że rozbito go tu na stałe. Trwające w nim prace toczyły się w spokojnej atmosferze codziennego życia. Wszędzie uwijały się postacie w bieli, jedne w formalnych strojach nowicjuszek, inne w ubiorach mających jak najbardziej je przypominać. Jednak z bliska obserwator z łatwością dostrzegłby, że wiele tych postaci dawno już wyszło z młodego wieku. Włosy niektórych z nich już posiwiały. Mimo to zwracano się do nich per „dzieci” i jak dzieci były też posłuszne w swych licznych obowiązkach, obejmujących pranie, trzepanie dywanów i szorowanie garnków pod okiem Aes Sedai o niewzruszonych obliczach. I nawet gdyby ten ktoś dostrzegł, że te rzekomo niewzruszone Aes Sedai nazbyt często zerkają w stronę sterczącej ku niebu smukłej sylwetki Białej Wieży, musiałby się z pewnością mylić, dopatrując się w tych spojrzeniach jakiejś nerwowości czy obawy. Aes Sedai panowały nad sytuacją. Zawsze. Nawet teraz, gdy miały za sobą gorzką porażkę – Egwene al’Vere, Zasiadająca na Tronie Amyrlin buntowniczek została schwytana i uwięziona w Wieży.
W obozie wiatr podwiał kilka sukienek, zrzucił parę sztuk prania ze sznurków i zaraz pognał na zachód. Przemknął obok dominującego nad okolicą masywu Góry Smoka, z której strzaskanego wierzchołka wciąż sączył się dym. Następnie pognał ponad Czarnymi Wzgórzami, przez rozległe stepy Caralain, gdzie zwały osłoniętego przed słońcem śniegu wciąż trwały przytulone do cieni rzucanych przez poszarpane nawisy skalne i rozrzucone z rzadka zagajniki górskiego czarnodrzewu. Był już najwyższy czas, aby przyszła wiosna, spod zbrązowiałej przez zimę trawy wzeszły nowe źdźbła i pojawiły się pąki. Ale oznaki wiosny wciąż kazały na siebie czekać. Ziemia jeszcze spała, wstrzymując oddech. Nienaturalne upały minionej jesieni nie chciały się skończyć, porażając ziemię suszą, która wypaliła życie z większości roślin, wyjąwszy te najbardziej odporne. Kiedy w końcu przyszła zima, wraz z nią nastąpiły szaleńcze zawieruchy śniegu i lodu, później zaś długotrwałe i zabójcze mrozy. Teraz wreszcie, choć szaleństwo żywiołów już ustąpiło, nieliczne na tych terenach farmy daremnie wyglądały nadziei.
Wiatr szumiał w zbrązowiałych źdźbłach zimowej trawy, szarpał wciąż nagimi gałęziami drzew. Na dalekim zachodzie, już prawie u granic krainy zwanej Arad Doman, ukształtowanej z wzgórz o ostrych zboczach i szczytów niskich gór, wiatr znienacka o coś uderzył. O coś niewidzialnego, zrodzonego przez odległą ciemność na północy. Coś, co poruszało się wbrew naturalnym rytmom i prądom powietrza. I wiatr został przez to coś pożarty, a potem wypluty na południe pojedynczym tchnieniem, które ponad niskimi szczytami i brązowymi dolinami, krętą ścieżką pośród wzgórz dotarło do zbudowanego z drewnianych bali dworu, samotnie okupującego porośnięte sosną wzniesienie we wschodnim Arad Doman. Zmieniony w gorące tchnienie wiatr spowodował przeciąg w budynku, szarpnął płótnami rozbitych wokół dworu namiotów, a potem wyrwał się na rozległy pusty obszar, gdzie strącił igły z sosen, aby potem jeszcze raz musnąć linki namiotów.
Rand al’Thor, Smok Odrodzony stał z rękami założonymi za plecy w otwartym oknie dworu i wyglądał na zewnątrz. Wciąż tak o nich myślał – „ręce” – choć tak naprawdę miał już tylko jedną. Lewa kończyła się kikutem. Pod palcami jedynej dłoni czuł gładką, zaleczoną saidarem skórę. Jednak wydawało mu się, a właściwie był przekonany, że utracona dłoń powinna być na miejscu, namacalna pod dotykiem.
„Stal” – pomyślał. „Wykuto mnie ze stali. Nic już się nie da w tej sprawie zmienić, więc żyję z tym dalej”.
Budynek – dom z grubych bali sosnowych i cedrowych na modłę faworyzowaną przez bogaczy Domani – zajęczał i zadrżał od podmuchu. Wiatr niósł odległą woń zgniłego mięsa. Ostatnimi czasy nie powinno to raczej dziwić. Mięso psuło się zupełnie bez przyczyny, czasami ledwie kilka minut po uboju. Suszenie i peklowanie nie pomagało. Tak manifestował się uścisk dłoni Czarnego, która spoczęła na świecie, mocniejszy z każdym dniem. Ile jeszcze zostało czasu, nim świat zacznie się w nim dławić, zanim wszystko nabierze oleistego, mdlącego posmaku skazy, która niegdyś pokrywała saidina, męską połowę Jedynej Mocy?
Pomieszczenie, w którym przebywał, było długie i stosunkowo szerokie, jego zewnętrzną ścianę stanowiły bale konstrukcji nośnej budynku. Ściany wewnętrzne zrobiono z desek, wciąż jeszcze pachnących lekko żywicą i farbą. Pokój wyposażony był skromnie: dywan na podłodze, para wysłużonych mieczy skrzyżowanych nad kominkiem, umeblowanie z drewna specjalnie nie do końca oheblowanego, tak żeby pozostawione gdzieniegdzie łaty kory nadawały im surowy i rustykalny wygląd. Dom zaprojektowany jako idylliczne schronienie wśród lasów, z dala od gwaru wielkiego miasta. Oczywiście nie sposób było go nazwać leśną chatą – był na to zbyt wielki i zbytkowny. A więc – kryjówka.
– Randzie? – zapytał cichy głos.
Nie odwrócił się, ale chwilę później poczuł na plecach lekki dotyk palców Min. Potem dłonie przesunęły się niżej i objęły go w pasie, a jej głowa spoczęła na jego ramieniu. Przez łączącą ich więź zobowiązań poczuł troskę i zaniepokojenie.
„Stal” – pomyślał znowu.
– Wiem, że nie lubisz… – zaczęła Min.
– Te gałęzie – wszedł jej w słowo, skinieniem głowy wskazując za okno. – Widzisz te gałęzie, tam, niedaleko obozu Bashere?
– Tak, Randzie. Ale…
– Kołyszą się w niewłaściwą stronę – wyjaśnił Rand.
Min zawahała się i choć z zewnątrz nic nie było po niej znać, w więzi nagle zadrgała zdwojona czujność. Okno, przez które wyglądali, znajdowało się na wyższym piętrze dworu. Wyraźnie było zeń widać, jak płachty sztandarów ponad obozem – Sztandar Światłości, osobista chorągiew Randa, Sztandar Smoka i znacznie mniejszy błękitny sztandar, na którym widniały trzy czerwone kwiatki grosika oznaczające Dom Bashere – łopoczą obok siebie. Wszystkie powiewały dumnie… jednak tuż obok sosnowe gałęzie poruszały się w drugą stronę.
– Czarny jest w ruchu, Min – oznajmił Rand.
Byłby skłonny uznać te wiatry za skutek wpływu, jaki na świat wywierała jego natura ta’veren, ale przecież zdarzenia, które mu towarzyszyły, zasadniczo były zdarzeniami możliwymi, choć nadzwyczaj mało prawdopodobnymi. Wiatr wiejący w dwóch różnych kierunkach naraz… cóż, nawet nie mogąc dostrzec pojedynczych igieł, wyczuwał prawie namacalnie, że w poruszeniach gałęzi sosen jest coś niedobrego. Jego wzrok nie był już tak dobry, jak przed tym starciem, które kosztowało go rękę. Miewał takie wrażenie, jakby… jakby patrzył przez warstwę wody zniekształcającą rzeczy. Ostatnio jednak powoli, bardzo powoli dochodził do siebie.
Budynek był kolejnym z długiego szeregu dworów, wiejskich pałacyków i innych ustroni, z których Rand korzystał w ostatnich kilku tygodniach. Wskutek nieudanego spotkania z dowódcami Seanchan, które okazało się pułapką zastawioną przez Semirhage, odczuwał potrzebę ciągłego bycia w ruchu, przeskakiwania z miejsca na miejsce. Miał nadzieję, że w ten sposób zmyli tropy ewentualnym prześladowcom. Potrzebował czasu, żeby spokojnie pomyśleć, rozważyć parę spraw. Nie mógł już wrócić na dwór lorda Algarina we Łzie. Szkoda, to było dobre miejsce na dłuższy pobyt. Teraz pozostawały ciągłe przenosiny z miejsca na miejsce.
Poniżej widział obóz Saldaean Bashere rozbity na rozległej polanie – otwartej połaci zieleni od frontu, ograniczonej po bokach rzędami sosen i jodeł. W tym przypadku nazwa „zieleń” brzmiała co najmniej ironicznie. Nawet przed przybyciem armii trawa nie była zielona – była splątaną gęstwą brązowej ściółki, spod której tu i ówdzie wyglądały trwożnie nowe źdźbła, wątłe, żółtawe, które wkrótce potem padły ofiarą końskich kopyt i żołnierskich buciorów.
Przed oczyma patrzącego z piętra Randa rozciągały się równe szeregi małych, szpiczastych namiotów, nasuwające mu na myśl planszę do gry w kamienie. Żołnierze też zwrócili uwagę na anormalny wiatr. Nie przerywając swoich zajęć – polerowania zbroi, wędrówki z wiadrami wody ku spętanym szeregom koni, ostrzenia mieczy czy grotów lanc – wskazywali palcami lub chowali głowy w ramiona. Dobrze chociaż, że to nie wstający z grobów umarli. Na widok duchów powracających na świat w ludziach najodważniejszego serca mogło podupaść morale, a Rand chciał, żeby jego armia była silna.
Tak dyktowała konieczność. Nie chodziło bowiem o to, czego Rand mógłby chcieć albo czego by sobie życzył. Wszystko, co robił, robił pod dyktando konieczności, a ta stanowiła, że najważniejsze jest życie tych, którzy poszli pod jego sztandar. Żołnierze będą walczyć i umierać, a z ich śmierci zrodzi się świat gotów na Ostatnią Bitwę. Tarmon Gai’don nadciągał nieodwołalnie. Potrzebni będą żołnierze, którzy będą dość silni, by zwyciężyć.
Na lewo w odległym lewym kącie polany, u stóp łagodnego wzniesienia, na którym stał dwór, teren przecinał kręty strumień obrośnięty żółtymi łodygami przyklejki i karłowatymi dębami, które już wypuszczały wiosenne pąki. Strumień był niewielki, ale znakomicie sprawdzał się w roli rezerwuaru świeżej wody dla armii.
Tymczasem za oknem wiatr znienacka zaczął wiać normalnie, a sztandary okręciły się wokół masztów i wkrótce zgodnie łopotały w drugą stronę. A więc to nie gałęzie poruszały się w niewłaściwą stronę, lecz sztandary. Min cicho westchnęła i Rand poczuł w więzi jej ulgę, choć jej lęk o niego nie ustąpił. Ostatnimi czasy nigdy nie znikał. Czuł go u nich wszystkich, we wszystkich czterech kłębkach cudzych emocji schowanych głęboko pod czaszką. Trzy należały do kobiet, które z własnej woli tam wpuścił, jeden zaś do kobiety, która przemocą wdarła się do jego jaźni. Jedna z tych kobiet zbliżała się w stałym tempie. Aviendha w towarzystwie Rhuarca zmierzała na mające nastąpić we dworze spotkanie z Randem.
Każda z czterech kobiet miała jeszcze gorzko pożałować decyzji związania się z nim więzią zobowiązań. Czasami wstyd mu było, że sam żalu nie odczuwa – a przynajmniej w stosunku do tych trzech, z którymi związał się dobrowolnie. Prawda jednak była taka, że potrzebował Min, potrzebował jej siły i miłości. Ostatecznie wykorzysta ją, jak wykorzystywał tylu innych ludzi. Nie miał czasu na pogrążanie się w żalach. Szkoda tylko, że równie łatwo nie mógł się otrząsnąć z poczucia winy.
„Ilyeno!” – zawołał cichy głos w głowie Randa. – „Moja miłości…” – Lews Therin Telamon, Zabójca Rodu, ostatnimi czasy nieczęsto dawał mu się we znaki. Z drugiej strony Rand jakoś nie miał ochoty na wdawanie się z bezcielesnym głosem w dyskusje o rzeczach, o których usłyszał od Semirhage w dniu, kiedy stracił dłoń. Była jedną z Przeklętych, powiedziałaby wszystko, byle tylko przysporzyć mu więcej bólu.
„Pokazała, kim jest, kiedy poddała torturom ludność całego miasta” – wyszeptał Lews Therin. -„Zabiła tysiąc ludzi na tysiąc różnych sposobów, żeby sprawdzić czym będą się od siebie różnić ich krzyki. Ale rzadko kłamie. Naprawdę rzadko”.
Rand zmusił się, aby nie słuchać głosu tamtego.
– Randzie – powtórzyła Min, jeszcze ciszej niż poprzednio.
Odwrócił się, żeby wreszcie na nią spojrzeć. Była jak gałązka wierzby, giętka i smukła, nierzadko czuł się przy niej niczym niezgrabny olbrzym. Jej włosy układały się w krótkie loki, barwę miały ciemną – choć nie tak ciemną jak jej głębokie, zmartwione teraz oczy. Ubrana była w swój zwykły strój: kaftan i spodnie, dziś w kolorze głębokiej zieleni, w tonacji zbliżonej do sosnowych igieł za oknem. Ubranie skrojone było tak, żeby podkreślać figurę. Mankiety obszyte były srebrnym haftem przedstawiającym kwiaty dzwonka, z rękawów wyzierały koronki. Lekko pachniała lawendą – musiała się niedawno kąpać.
Po co nosi spodnie, jeśli chce się stroić w koronki? Pytanie było retoryczne, Rand już dawno porzucił próżne wysiłki zrozumienia kobiet. Zresztą to zrozumienie do niczego nie mogło mu się przydać w drodze ku Shayol Ghul. Poza tym nie trzeba rozumieć kobiet, żeby się nimi posługiwać. Wystarczało, że miały potrzebną mu wiedzę.
Zagryzł zęby.
„Nie” – pomyślał. „Są granice, których nie przekroczę. Są rzeczy, których nigdy nie zrobię”.
– Znowu o niej myślisz – powiedziała Min niemal oskarżycielskim tonem.
Często zastanawiał się, czy nie istnieje gdzieś w świecie taka więź zobowiązań, która działałaby tylko w jedną stronę. Dużo by dał, żeby nauczyć się ją tworzyć.
– Randzie, ona jest jedną z Przeklętych – ciągnęła Min. – Bez namysłu zabiłaby nas wszystkich.
– Nie chciała mnie zabić – cicho odpowiedział Rand, odwracając się od niej i znów spoglądając w okno. – Chciała mnie sobie zostawić na potem.
Min skuliła się w sobie. Ból, lęk. Pomyślała o tym poskręcanym męskim a’dam, który Semirhage miała ze sobą, kiedy podszyła się pod Córkę Dziewięciu Księżyców. Kłamstwo wyglądu Przeklętej prysło pod wpływem ter’angreala Cadsuane i wtedy Rand rozpoznał Semirhage. A właściwie, to Lews Therin ją rozpoznał.
Spotkanie zakończyło się dla Randa utratą dłoni, ale miał teraz w swej mocy jedną z Przeklętych. Ostatnim razem, gdy znalazł się w podobnej sytuacji, nie skończyło się to dla niego dobrze. Wciąż nie miał pojęcia, dokąd uciekł Asmodean, ani dlaczego ten chytry człowiek w ogóle uciekł, można było jednak podejrzewać, że w międzyczasie zdradził wszystko, co wiedział na temat planów i poczynań Randa.
„Powinienem go zabić. Powinienem zabić ich wszystkich”. Rand pokiwał głową do tych myśli, potem zamarł. Czy to były myśli Lewsa Therina, czy jego własne?
„Lewsie Therinie…” – pomyślał. Jesteś tam?”.
Zdało mu się, że usłyszał śmiech. A może to było łkanie? „Żebyś sczezł!” – rozgniewał się. „Porozmawiaj ze mną! Czasu coraz mniej. Muszę wiedzieć to, co ty wiesz! Jak zapieczętowałeś więzienie Czarnego? Co poszło źle i dlaczego więzienie okazało się nieszczelne? Mów do mnie!”.
Tak, zdecydowanie nie był to śmiech, lecz łkanie. W przypadku Lewsa Therina czasami niełatwo było odróżnić jedno od drugiego. Rand konsekwentnie uważał dawno zmarłego człowieka za kogoś całkiem odmiennego niż on, niezależnie od tego, co mówiła Semirhage. Przecież oczyścił saidina! Skaza zniknęła i nie mogła mącić mu myśli. Choćby nie wiadomo co się działo, nie oszaleje.
„Upadek w śmiertelne szaleństwo może być… nagły”. Znów usłyszał jej słowa przeznaczone dla wszystkich zgromadzonych. Jego tajemnica w końcu wyszła na jaw. Ale Min miała wizję Randa i innego mężczyzny stanowiących jedność. Czy nie oznaczało to, że on i Lews Therin są dwoma różnymi od siebie ludźmi, dwiema jednostkami zmuszonymi zamieszkiwać to samo ciało?
„Nie ma najmniejszego znaczenia, czy jego głos jest rzeczywisty” – powiedziała wówczas Semirhage. „Po prawdzie, to tylko pogarsza sprawę…”.
Błądzący wzrok Randa zatrzymał się na grupce sześciu żołnierzy przy rzędach koni spętanych po prawej stronie trawnika, między ostatnim szeregiem namiotów a linią drzew. Skrupulatnie, po kolei oglądali kopyta.
Rand nie potrafił dłużej myśleć o swoim szaleństwie. Nie potrafił też myśleć o tym, co Cadsuane robiła z Semirhage. Zostawały mu więc tylko rozmyślania nad własnymi planami.
„Północ i wschód stać się muszą jednością. Zachód i południe stać się muszą jednością. Dwoje stać się musi jednością”. – Taką odpowiedź uzyskał od dziwnych istot mieszkających za portalem z czerwonego kamienia. I na niczym innym nie mógł się oprzeć.
Północ i wschód. Za wszelką cenę musiał zaprowadzić pokój w położonych tam krainach, czy tego zechcą, czy nie. Na wschodzie utrzymywała się delikatna równowaga sił, ponieważ w takim czy innym stopniu Illian, Mayene, Cairhien oraz Łza uznawały jego władzę. Seanchanie zdominowali południe, kontrolując Altarę, Amadicię i Tarabon. Jeżeli zdecydują się zaatakować, wkrótce w ich ręce wpaść może Murandy. Zostawał Andor i panująca w nim Elayne.
Elayne. Znajdowała się daleko, daleko na wschodzie, niemniej potrafił wyczuć natłok jej emocji w swej głowie. Z oddali trudno było dokładnie określić uczucia, ale wydawało mu się, że czuje… coś na kształt ulgi. Czy to znaczyło, że walka o koronę Andoru przybrała pomyślny dla niej obrót? A co z armiami, które ją oblegały? O co chodziło Pogranicznikom? Opuścili swe posterunki, połączyli siły i ruszyli na południe, żeby odszukać Randa, lecz jakoś nikt nie potrafił wyjaśnić, czego mogli od niego chcieć. Byli jednymi z najlepszych żołnierzy po tej stronie Grzbietu Świata. W Ostatniej Bitwie ich pomoc mogła okazać się nieoceniona. Ale porzucili swe ziemie na północy. Dlaczego?
Niedobrze mu się robiło na samą myśl, że musiałby im stawić czoła, ponieważ z pewnością znów polałaby się krew. A na to w tym momencie nie mógł sobie pozwolić. Światłości! Przecież zdrowy rozsądek podpowiadał, że ze wszystkich ludów, które mogłyby go wesprzeć w walce z Cieniem, to właśnie na Pogranicznikach można było najbardziej polegać.
Nieważne, przynajmniej nie w tej chwili. Na większości ziem świata zapanował pokój, którego tak chciał – a przynajmniej coś, co jak pokój wyglądało. Starał się nie myśleć o niedawno stłumionym buncie we Łzie, o niepewnych granicach terenów Seanchan, o intrygach szlachty w Cairhien. Za każdym razem, gdy wydawało mu się, że w którymś z krajów sprawy się normalizują, kilkanaście innych zaczynało się burzyć. Jak miał przynieść pokój ludziom, którzy nie chcieli go przyjąć?
Palce Min zacisnęły się na jego ramieniu. Wziął głęboki wdech. Robił, co mógł, skupiając się na dwóch głównych celach: pokoju w Arad Doman i rozejmie z Seanchanami. Słowa usłyszane niegdyś za kamiennymi drzwiami, teraz zyskały sens – nie mógł walczyć równocześnie z Seanchanami i z Czarnym. Musiał zatrzymać pochód Seanchan, przynajmniej dopóki nie stoczy Ostatniej Bitwy. Potem niech ich Światłość spali!
Dlaczego Seanchanie ignorowali jego prośby o spotkanie? Czyżby rozgniewało ich pojmanie Semirhage? Przecież uwolnił sul’dam. Może nie przekazały jego posłania dobrej woli? Kampanią w Arad Doman dowiedzie czystości swoich zamiarów. Jeżeli uda mu się doprowadzić do zaprzestania walk na równinie Almoth, pokaże Seanchanom, że jego propozycje pokojowe są uczciwe. Zmusi ich, żeby to zobaczyli!
Znowu odetchnął głęboko i spojrzał za okno. Ośmiotysięczna armia Bashere rozstawiała kolejne szpiczaste namioty, wokół polany rósł wał ziemny zabezpieczony dodatkowo głębokim rowem. Coraz wyższy wał kontrastował ciemnobrązową barwą z bielą namiotów. Wcześniej Rand rozkazał Asha’manom, żeby pomogli żołnierzom, i choć wątpił, aby pomysł im się szczególnie spodobał, dzięki nim prace nabrały tempa. Z drugiej strony nie miał żadnych wątpliwości, że w głębi duszy każdy z nich – podobnie jak on sam – chętnie korzystał z każdej okazji, aby zanurzyć się w uniesieniu zsyłanym przez saidina. W końcu jego wzrok spoczął na małej grupce mężczyzn w sztywnych czarnych kaftanach. Przez chwilę kontemplował sploty, którymi usuwali kolejne grudy ziemi. W obozie przebywało ich dziesięciu, choć tylko Flinn, Naeff i Narishma mieli pełną rangę Asha’mana.
Saldaeanie w krótkich kaftanach nie ociągali się, konie były już właściwie oporządzone, wokół obozu pojawiła się palisada. Inni żwawo robili łopatami na górach ziemi usypanej przez Asha’manów, więc wał ziemny szybko się powiększał. Na wielu twarzach z charakterystycznymi haczykowatymi nosami Rand widział niezadowolenie. Nie w smak im było rozbijanie obozu na zalesionym terenie, choćby nawet rosły na nim tylko pojedyncze sosny, jak miało to miejsce w otoczeniu dworu. Drzewa utrudniały szarżę kawalerii i dawały znakomite schronienie podchodzącemu niepostrzeżenie wrogowi.
Sam Davram Bashere powoli objeżdżał obóz na koniu, wykrzykując rozkazy spod swoich sumiastych wąsów. Obok jego konia szedł lord Tellaen, przysadzisty mężczyzna z cienkim wąsikiem na modłę Domani, odziany w długi kaftan. Był znajomym Bashere.
Lord Tellaen sporo ryzykował, udzielając Randowi gościny – wpuszczenie na swe ziemie wojsk Smoka Odrodzonego mogło zostać uznane za zdradę. Ale kto miałby go za nią ukarać? Arad Doman pogrążone było w chaosie, tron nieustannie przechodził z rąk do rąk. Trzeba też było się liczyć z wojskami wielkiego generała Domani, Rodela Ituralde, który prowadził na południu zaskakująco skuteczną kampanię przeciwko Seanchanom.
Podobnie jak jego ludzie, Bashere nie miał na sobie zbroi tylko krótki niebieski kaftan. Stroju dopełniały jego ulubione workowate spodnie z nogawkami wetkniętymi w wysokie do kolan buty. Co też Bashere mógł sobie pomyśleć, kiedy zorientował się, że wpadł w sieć ta’venena, jaką mimowolnie snuł wokół siebie Rand? Sytuacja, w której się znalazł, stawiała go jeśli nawet nie w bezpośredniej opozycji wobec woli własnej królowej, to przynajmniej na pozycjach bardzo niewygodnych. Ile już czasu minęło, od kiedy ostatni raz zdawał osobisty raport swej prawowitej władczyni? Czy nie obiecał Randowi, że wyrazy poparcia dotrą doń tak szybko, jak to tylko będzie możliwe? Ile miesięcy upłynęło od tej deklaracji?
„Jestem Smokiem Odrodzonym” – myślał Rand. „Zrywam wszystkie przymierza i przysięgi. Stare zobowiązania tracą swoją moc. Liczy się tylko Tarmon Gai’don”. -Tarmon Gai’don i słudzy Cienia.
– Zastanawiam się, czy Graendal gdzieś tam się nie ukrywa – powiedział w namyśle.
– Graendal? – zdziwiła się Min. – Dlaczego sądzisz, że właśnie tam?
Rand pokręcił głową. Asmodean twierdził, że Graendal przebywa w Arad Doman, choć było to już wiele miesięcy temu. Może jednak nie zmieniła miejsca pobytu? Przypuszczenie wydawało się sensowne – niewiele zostało znaczących krajów, gdzie mogła się bezpiecznie ukryć. Graendal lubiła tkać skryte sieci swojej władzy z dala od leży innych Przeklętych, a więc z pewnością nie rezydowała w Andorze, Łzie czy Illian. Z pewnością też nie przebywała na południowym wschodzie, ogarniętym seanchańską inwazją.
Gdzieś przecież musiała mieć kryjówkę. W taki właśnie sposób działała. Najpewniej należało jej szukać w górach, z dala od większych miast, gdzieś na północy. Rand nie mógł mieć pewności, że znajduje się właśnie w Arad Doman, niemniej na podstawie tego, co o niej wiedział, przypuszczenie wydawało się trafne. Czy raczej zgadzało się z tym, co wiedział o niej Lews Therin.
Niemniej była to tylko jedna z możliwości. W trakcie poszukiwań Graendal należało zachować daleko idącą ostrożność. Z drugiej strony każde z Przeklętych, które zdoła wyeliminować, to o jedno mniej w Ostatniej Bitwie. To…
Pod drzwiami pokoju usłyszał ciche kroki.
Wypuścił Min z objęć, odwrócili się oboje. Rand sięgnął do miecza – nawykowy gest, teraz już raczej bezużyteczny. Bez ręki, choćby nawet nie była to ręka władająca mieczem, był łatwą ofiarą dla każdego odpowiednio zręcznego przeciwnika. I choć saidin był znacznie groźniejszą bronią, pierwszy odruch kazał mu sięgać po miecz. Trzeba będzie się tego oduczyć. Kiedyś może to kosztować go życie.
Drzwi otworzyły się i do środka weszła Cadsuane, wyniosła jak królowa na własnym dworze. Była przystojną kobietą o ciemnych oczach i wyrazistych rysach twarzy. Stalowosiwe włosy spięła w kok ozdobiony kilkunastoma maleńkimi złotymi wisiorkami, z których każdy był ter’angrealem lub angrealem. Suknię z prostej, grubej wełny przepasywał w talii żółty pasek, którego barwie odpowiadały hafty przy kołnierzyku. Sama suknia miała kolor zielony, w czym nie było nic dziwnego, jako że Cadsuane wywodziła się z Zielonych Ajah. Po raz kolejny Rand przyłapał się na myśli, że jej surowa twarz – pozbawiona śladów przeżytych lat, jak to miało miejsce u wszystkich Aes Sedai dostatecznie długo parających się Mocą – znacznie lepiej pasowałaby do Czerwonych.
Rozluźnił dłoń, ale nie wypuścił miecza. Delikatnie muskał palcami owiniętą w płótno rękojeść. Broń miała długą, lekko zakrzywioną klingę, a na lakierowanej pochwie pysznił się długi, wężowy smok w czerwieni i złocie. Na pierwszy rzut oka miecz sprawiał wrażenie, jakby wykuto go specjalnie dla Randa – a przecież tak naprawdę pochodził sprzed wieków i dopiero niedawno został wydobyty spod ziemi.
Jakie to dziwne, że właśnie teraz go znaleźli” – pomyślał – „i przynieśli mi w darze, nie mając pojęcia, co trafiło w ich ręce…”. Po otrzymaniu daru natychmiast przypiął miecz i odtąd się z nim nie rozstawał. Broń leżała w dłoni, jakby zrobiono ją specjalnie dla niego. l tak też było, choć nikomu o tym nie powiedział, nawet Min. Ponieważ rozpoznał tę broń. I jakby to nie było dziwne, bynajmniej nie we wspomnieniach Lewsa Therina, lecz we własnych.
Cadsuane towarzyszył niewielki orszak Aes Sedai. Obecność Nynaeve wśród nich nie dziwiła, ostatnimi czasy rzadko odstępowała ją na dłużej. Chodziły za sobą jak kocice rywalizujące o to samo terytorium. A tak na poważnie… zapewne robiła to dla niego. Czarnowłosa Aes Sedai nigdy tak naprawdę nie zapomniała o czasach, gdy była Wiedzącą w Polu Emonda – nieważne jakby się zaklinała – i nie potrafiła przepuścić nikomu, kto jej zdaniem krzywdził ludzi pozostających pod jej opieką. Oczywiście wyjąwszy sytuacje, gdy to ona była stroną krzywdzącą.
Dziś miała na sobie szarą suknię spiętą w talii cienkim złotym paskiem i dodatkowo przewiązaną żółtą szarfą – słyszał od kogoś, że taka jest najnowsza moda Domani – na czole czerwieniała zwyczajowa kropka. Włożyła też długi złoty naszyjnik i bransolety oraz pierścienie wysadzane wielkimi czerwonymi, zielonymi i niebieskimi klejnotami. Komplet biżuterii składał się na ter’angreal – czy raczej na kilka ter’angreali i jeden angreal – porównywalny mocą z tym, który nosiła Cadsuane. Rand słyszał niekiedy, jak Nynaeve narzeka, że jej ter’angreal z ostentacyjnymi zdobieniami nie pasuje do żadnej z noszonych przez nią sukni.
Tam, gdzie była Nynaeve, należało się spodziewać Alivii. Randowi wcześniej jakoś nie przyszło do głowy, że niegdysiejsza damane mogłaby zaangażować się… w pozyskiwanie informacji. Z drugiej strony, rzekomo potrafiła władać Jedyną Mocą w sposób nieosiągalny nawet dla Nynaeve, więc pewnie wzięły ją ze sobą w charakterze wsparcia. Nigdy dosyć ostrożności, kiedy w grę wchodzi jedno z Przeklętych.
Włosy Alivii znaczyły pasemka siwizny, była odrobinę tylko wyższa od Nynaeve. Ta siwizna wiele mówiła – w przypadku kobiety posługującej się Jedyną Mocą oznaczała naprawdę poważny wiek. Wręcz sędziwy. Wedle słów samej Alivii, miała ponad czterysta lat. Dziś była damane przywdziała jaskrawoczerwoną suknię, jakby tym sposobem chciała poinformować świat, co o nim myśli. Większość damane po uwolnieniu ze smyczy zachowywała się co najmniej nieśmiało. Alivia przeciwnie – otaczała ją atmosfera emocji tak intensywnych, że nie powstydziłby się ich żaden fanatyk Białych Płaszczy.
Poczuł, jak Min sztywnieje, w więzi pojawiła się niechęć. Alivia miała ostatecznie przyczynić się do śmierci Randa. Tyle Min zobaczyła w jednej ze swych wizji – a wizje Min nigdy się nie myliły. Wyjąwszy jedną jedyną wizję, która dotyczyła Moiraine i która, zdaniem Min, się nie sprawdziła. Może więc nie będzie musiał…
Nie. Wszystko, co podpowiadało mu myśli o ocaleniu z Ostatniej Bitwy, wszystko, co zwiastowało nadzieję, było niebezpieczne. Musiał być dostatecznie twardy, by sprostać temu, co go czekało. Na tyle twardy, aby umrzeć, gdy przyjdzie na to czas.
„Powiedziałeś, że będziemy mogli umrzeć” – powiedział Lews Therin w głębi jego głowy. „Obiecałeś!”.
Cadsuane w milczeniu przeszła przez pokój i nalała sobie korzennego wina z dzbanka stojącego na małym stoliku przy łóżku. Potem usiadła na jednym z krzeseł z czerwonego cedru. Przynajmniej nie zażądała, aby Rand sam jej usłużył. A czegoś takiego właśnie można się było po niej spodziewać.
– Dobrze, czego się dowiedziałyście? – zapytał, odchodząc od okna i też nalewając sobie pucharek wina. Min tymczasem podeszła do łóżka – miało ramę z cedrowych belek i wezgłowie ze specjalnie niedbale okorowanych desek, wszystko zabejcowane było na głęboki czerwonobrązowy kolor– i usiadła, splatając ręce na podołku. Nie spuszczała oka z Alivii.
Słysząc ostry ton w głosie Randa, Cadsuane uniosła brew. Westchnął, tłumiąc w sobie irytację. Sam ją poprosił, żeby była jego doradczynią, a tym samym zgodził się na jej warunki. Min twierdziła, że Cadsuane może nauczyć go czegoś ważnego – tak pokazała kolejna wizja – a po prawdzie, już nieraz przekonał się o wartości jej rad. Była warta wszystkich ustępstw odnośnie zachowania wobec niej.
– Jak poszło przesłuchanie, Cadsuane Sedai? – zapytał bardziej umiarkowanym tonem.
Uśmiechnęła się pod nosem.
– Dość dobrze.
– Dość dobrze? – warknęła Nynaeve. Ona nie obiecywała Cadsuane, że będzie grzeczna. – Ta kobieta doprowadza mnie do szału!
Cadsuane upiła łyk wina.
– A czego innego można się spodziewać po Przeklętej, dziecko? Miała naprawdę dużo czasu, żeby doskonalić się w… doprowadzaniu innych do szału.
– Randzie, ta… istota jest jak kamień – wyjaśniła Nynaeve, odwracając się w jego stronę. – W trakcie wielu dni przesłuchań, wydobyłyśmy z niej ledwie jedno cokolwiek warte zdanie! Przez cały czas tylko tłumaczy nam, jakie to jesteśmy marne i zacofane, grożąc od czasu do czasu, że nas wszystkie pozabija. – Nynaeve sięgnęła dłonią do swego pojedynczego, grubego warkocza, ale zamarła w pół gestu i ostatecznie nie szarpnęła za niego. Coraz lepiej jej to wychodziło. Rand zastanawiał się, po co zadawała sobie tyle trudu, skoro jej temperament i tak widoczny był gołym okiem.
– Mimo dramatyzmu słów tej dziewczyny – zaczęła Cadsuane, skinieniem głowy wskazując Nynaeve – dość dobrze udało jej się oddać sedno sprawy. Ba! Kiedy powiedziałam „dość dobrze”, chciałam, abyś to zrozumiał jako „na tyle dobrze, na ile można oczekiwać, mając na uwadze nasze nieszczęsne ograniczenia”. Nie można oślepić artysty, a potem narzekać, że niczego nie potrafi namalować.
– To nie jest sztuka, Cadsuane – sucho uciął Rand. – Tu chodzi o tortury. – Min zerknęła na niego, poczuł w więzi niepokój. Zatroskanie? To nie jego chciano torturować.
„Skrzynia” – wyszeptał Lews Therin. „Powinniśmy umrzeć w tamtej skrzyni. Wtedy… wtedy byłoby już po wszystkim”.
Cadsuane napiła się wina. Rand jeszcze nie posmakował zawartości swojego pucharka, ale z góry wiedział, że trunek został tak mocno przyprawiony, że będzie właściwie nie do picia.
– Domagasz się wyników, chłopcze – powiedziała Cadsuane. – A jednak odmawiasz nam narzędzi, dzięki którym mogłybyśmy je uzyskać. Możesz to sobie nazywać torturami, śledztwem czy przypiekaniem, ja nazwę to głupotą. No, dobrze, gdyby było nam wolno…
– Nie! – jęknął Rand, wymachując ręką… kikutem ręki. – Ani nie będziesz jej grozić, ani jej nie skrzywdzisz.
„Czas spędzony w skrzyni bez światła, kiedy wyciągają cię regularnie tylko po to, aby wychłostać”.
Nie pozwoli na to, aby kobietę znajdującą się w jego mocy traktowano w podobny sposób. Nawet jedną z Przeklętych.
– Możecie ją przesłuchiwać, ale na pewne rzeczy nigdy nie wyrażę zgody.
Nynaeve parsknęła.
– Randzie, to jedna z Przeklętych, jest niebezpieczna ponad wszelkie wyobrażenia!
– Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa – odparł Rand głosem bez wyrazu, unosząc do góry kikut ręki. Metaliczny, czerwono-złoty tatuaż smoczego korpusu zalśnił w świetle lamp. Głowę pożarł Ogień, który omal go nie zabił.
Nynaeve wzięła głęboki oddech.
– Dobrze, wobec tego musisz sobie zdawać sprawę, że do niej nie stosują się zwykłe zasady!
– Powiedziałem: nie! – uciął ostro Rand. – Możecie ją przesłuchiwać, ale nie wyrządzicie jej żadnej krzywdy! – „Tylko nie kobietę. Tej ostatniej iskierce światła we mnie pozostanę wierny. Zbyt wiele już kobiet umarło z mojej winy, zbyt wiele pogrążyło się w żałobie”.
– Jeżeli tego właśnie chcesz, chłopcze – krótko ucięła Cadsuane – tak właśnie się stanie. Tylko mi potem nie narzekaj, że nie jesteśmy w stanie wyciągnąć od niej, co jadła wczoraj na śniadanie, nie wspominając już o miejscu pobytu innych Przeklętych. Czasami nie sposób się nie zastanawiać, dlaczego się upierasz przy kontynuowaniu tej farsy. Może powinniśmy po prostu przekazać ją Białej Wieży i mieć sprawę z głowy.
Rand odwrócił wzrok. Za oknem żołnierze skończyli swą pracę przy rzędach koni. Wyglądały dobrze. Równe i proste, zostawiały zwierzętom akurat odpowiednią ilość swobody.
Przekazać ją Białej Wieży? To nigdy nie nastąpi. Cadsuane nie wypuści Semirhage z uścisku, póki nie uzyska żądanych odpowiedzi. Wiatr wciąż wiał, przed oczami łopotały mu jego własne sztandary.
– Przekazać ją Białej Wieży, powiadasz? – rzekł, spoglądając przez ramię do wnętrza pokoju. – Której Białej Wieży? Zawierzyłabyś ją Elaidzie? A może myślałaś o tamtych drugich? Wątpię, aby Egwene ucieszyła się, gdybym zrzucił jej na barki Przeklętą. Pewnie by ją wypuściła i wzięła się za mnie. Schwytała mnie, zmusiła, żebym ukorzył się przed sprawiedliwością Białej Wieży, a potem ujarzmiła mnie tylko po to, aby przypisać sobie kolejny triumf.
Nynaeve zmarszczyła brwi.
– Rand! Egwene nigdy by nie…
– Jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin – powiedział, jednym łykiem opróżniając pucharek. Wino było tak wstrętne, jak oczekiwał. – Aes Sedai do szpiku kości. Ja jestem dla niej tylko kolejnym pionkiem.
„Tak” – zgodził się Lews Therin. – „Musimy trzymać się od nich z dala. Sam wiesz, że odmówiły udzielenia nam pomocy. Odmówiły! Powiedziały, że mój plan jest zbyt szalony. I dlatego zostałem tylko ze Stoma Towarzyszami, bez choć jednej kobiety, która weszłaby w skład kręgu. Zdrajczynie! To ich wina. Ale… ale to ja zabiłem Ilyenę. Dlaczego?”.
Nynaeve powiedziała coś, ale Rand puścił to mimo uszu. „Lewsie Therinie?” – zapytał, zwracając się do głosu w swojej głowie. – „Na czym polegało to, co zrobiłeś? Kobiety nie chciały pomóc? Dlaczego?”.
Ale Lews Therin znowu zaczął łkać, po chwili odgłosy jego szlochów ścichły w oddali.
– Powiedz mi! – krzyknął Rand, ciskając pucharkiem o podłogę. – Żebyś sczezł, Zabójco Rodu! Odezwij się do mnie!
W pokoju zapadła cisza.
Rand zamrugał. Nigdy by… Nigdy nie próbował rozmawiać z Lewsem Therinem na głos, tak żeby ktoś mógł usłyszeć. A one wiedziały. Semirhage mówiła o głosie, który słyszy szaleniec Rand.
Uniósł rękę, przeczesał palcami włosy. A przynajmniej próbował… próbował użyć ręki, która była tylko kikutem, i nic nie osiągnął.
„Światłości!” – pomyślał. „Tracę panowanie nad sobą. Czasami nie wiem, który głos należy do mnie, a który do niego. Wszystko miało się zmieniać na lepsze po oczyszczeniu saidina! Miałem być bezpieczny…”.
„O bezpieczeństwie nie ma mowy” – mruknął Lews Therin. Już wcześniej byliśmy szaleni. Z tym nie da się nic zrobić”. – Zaczął chichotać, ale śmiech wkrótce znów przeszedł w łkania.
Rand rozejrzał się po pokoju. Ciemne oczy Min lśniły takim współczuciem, że musiał odwrócić wzrok. Alivia – która przysłuchiwała się wymianie zdań na temat Semirhage, ani na chwilę nie przestając toczyć po pokoju tym swoim badawczym spojrzeniem – wyglądała, jakby dowiedziała się właśnie wszystkiego, co chciała wiedzieć. Nynaeve w końcu poddała się i szarpała warkocz. A Cadsuane choć raz nie zrugała go za wybuch emocji. Zamiast tego po prostu upiła łyk wina. Jak ona mogła zachowywać taki spokój w obliczu tego, co się działo?
Myśl była głupia. Absurdalna. Miał ochotę się roześmiać. Tylko że z zaciśniętego gardła nie potrafił wydobyć głosu. Nie potrafił nawet zdobyć się na jakiś sarkastyczny komentarz, już nie.
„Światłości! Dłużej nie dam rady. Widzę jak przez mgłę, dłoń straciłem w płomieniach, a stara rana w boku otwiera się, gdy tylko zrobię większy wysiłek niż wymagany przy oddychaniu. Wyschłem, jak nadmiernie wykorzystywana studnia. Muszę zrobić to, co mam tutaj do zrobienia i ruszać ku Shayol Ghul.
W przeciwnym razie nie zostanie ze mnie nic, co mógłby zabić Czarny”.
Nie była to myśl skłaniająca do śmiechu, to była myśl rozpaczy. Ale Rand nie zapłakał, ponieważ stal nie roni łez.
Na tę chwilę płacz Lewsa Therina wystarczał dla nich obu.