40. Biała Wieża drży w posadach.

Siuan przebudziła się gwałtownie. Działo się coś zdecydowanie złego. Bardzo, bardzo złego. Wygramoliła się z posłania. Zanim na dobre stanęła na nogi, ujrzała ciemną sylwetkę poruszającą się w drugim końcu namiotu i usłyszała metal zgrzytający o metal. Zamarła, odruchowo ujęła Źródło i splotła kulę światła.

Zobaczyła Garetha Bryne’a, stał trzymając w ręku obnażone ostrze z grawerunkiem czapli, gotów do walki. Miał na sobie tylko bieliznę, a ona musiała powstrzymać swój wzrok, który jakby kierowany własną wolą objął muskularne ciało, znajdujące się w znacznie lepszej kondycji niż u większości mężczyzn o połowę młodszych.

– Co się dzieje? – zapytał z wyraźnym napięciem w głosie.

– Światłości! – westchnęła. – Śpisz z mieczem?

– Zawsze.

– Egwene jest w niebezpieczeństwie.

– Jakim?

– Nie wiem – przyznała. – Spotkałyśmy się, a w pewnej chwili ona nagle zniknęła. Myślę… Obawiam się, że Elaida mogła podjąć decyzję o straceniu jej. Zapewne wyciągnięto ją z celi… i coś jej zrobiono.

Bryne nie dopytywał się o dalsze szczegóły. Schował miecz do pochwy, a potem ruszył do miejsca, gdzie trzymał koszulę i spodnie. Siuan wciąż miała na sobie pomarszczoną teraz niebieską spódnicę i bluzkę w nie lepszym stanie – jej zwyczajem było przebierać się dopiero po spotkaniu z Egwene, gdy Bryne już mocno spał. Czuła jakiś dotkliwy, choć nieokreślony lęk. Skąd to zdenerwowanie? Przecież nie powinna dopatrywać się niczego dziwnego w fakcie, że kogoś wyrwano ze snu.

Lecz Egwene nie była kimś zwyczajnym. Była panią Świata Snów. Gdyby coś przebudziło ją nieoczekiwanie i wbrew jej woli, szybko zajęłaby się całą sprawą, a potem wróciła do Siuan, żeby uciszyć jej niepokoje. Nie wróciła, mimo iż Siuan czekała na nią przez czas, który wydawał jej się wiecznością.

Bryne podszedł do niej, miał już na sobie sztywno wykrochmalone szare spodnie i kurtkę munduru z trzema gwiazdami na lewej piersi i złotymi epoletami na ramionach. Dopinał właśnie guziki przy wysokim kołnierzu.

Z zewnątrz dobiegł ich czyjś krzyk:

– Generale Bryne! Lordzie generale!

Bryne zerknął na Siuan, po czym odwrócił się w kierunku wyjścia z namiotu.

– Wejść! .

Do namiotu wszedł młody żołnierz o schludnie przyczesanych czarnych włosach i energicznie zasalutował. Nie przeprosił za wizytę o później porze – ludzie Bryne’a wiedzieli, że generał ufa, iż nie obudzą go bez wyraźnej potrzeby.

– Mój panie, przyszły raporty od zwiadowców. Coś się dzieje w mieście.

– Coś, Tijds? – spytał Bryne.

– Zwiadowcy nie mają pewności, mój panie – rzekł żołnierz i się skrzywił. – Ponieważ niebo skrywają grube chmury, noc jest ciemna, więc szkła powiększające na niewiele się przydają. Widzieliśmy tylko rozbłyski światła wokół Wieży jak jakiś pokaz Iluminatorów. I czarne cienie w powietrzu.

– Pomiot Cienia? – spytał Bryne, wychodząc z namiotu. Żołnierz i Siuan poszli za nim, Aes Sedai przyświecała im kulą światła utkaną z Jedynej Mocy. Księżyc był prawie w nowiu, a wiecznie zaciągnięte chmurami niebo właściwie uniemożliwiało zobaczenie czegokolwiek. Namioty oficerów wyglądały jak czarne korpusy jakichś dziwnych zwierząt śpiących dookoła, a jedynymi światłami był blask ognisk wart przy wyjściu z palisady.

– To może być Pomiot Cienia, mój panie – zgodził się żołnierz, zrównując krok z Bryne’em. – Legendy wspominają o stworach Czarnego, które potrafią latać w ten sposób. Ale, jak już mówiłem, zwiadowcy nie byli w stanie zidentyfikować tego, co widzą. Jednak w kwestii rozbłysków światła nie ma większych wątpliwości.

Bryne skinął głową, spiesząc ku posterunkowi wart.

– Zaalarmować nocną straż, chcę, żeby na wszelki wypadek trwali w gotowości w pełnym uzbrojeniu. Posłać zwiadowców pod fortyfikacje miasta. Potrzebuję więcej informacji!

– Tak, mój panie. – Żołnierz zasalutował i oddalił się biegiem.

Bryne spojrzał na Siuan, jego twarz znalazła się w kręgu światła padającego z kuli Mocy w jej dłoni.

– Pomiot Cienia nie odważyłby się zaatakować Białej Wieży – rzekł. – A przynajmniej nie pod nieobecność potężnych sił naziemnych, czekających w odwodzie. Szczerze jednak wątpię, aby gdzieś na tej pustej równinie można było ukryć sto tysięcy Trolloków. A więc skąd te ognie?

– Seanchanie – odpowiedziała natychmiast Siuan i poczuła kulę lodu w żołądku. – Rybie flaki, Gareth’cie! Nie ma innej możliwości. Egwene to przewidziała.

Skinął głową.

– Tak. Wedle niektórych plotek, Seanchanie dosiadają Pomiotu Cienia.

– To są latające stwory – sprostowała Siuan – a nie żaden Pomiot Cienia. Egwene twierdziła, że nazywają się rakeny.

Obrzucił ją powątpiewającym spojrzeniem, ale powiedział tylko:

– Dlaczego Seanchanie mieliby być tak lekkomyślni, żeby zaatakować bez wsparcia sił lądowych?

Siuan pokręciła głową. Zawsze zakładała, że atak Seanchan na Białą Wieżę będzie miał postać zmasowanej inwazji, a Egwene sądziła, że nie nastąpi wcześniej niż za parę miesięcy. Światłości! Najwyraźniej Egwene może się jednak mylić.

Bryne dotarł do ognisk, do których nocą dorzucano więcej drew; bijąca od nich łuna oświetlała palisadę. W obozie w swoich namiotach budzili się kolejni oficerowie, krzykiem ponaglając pozostałych. Wokół zapalały się lampy i latarnie.

– Cóż, póki atakują Tar Valon, nie mamy się czym przejmować – stwierdził Bryne. – Musimy tylko…

– Idę po nią – oznajmiła znienacka Siuan, zaskakując samą siebie.

Bryne odwrócił się ku niej gwałtownie, jego twarz po raz kolejny pojawiła się w kręgu światła kuli Siuan.

– Co?

– Idę po Egwene – wyjaśniła. – Musimy zorganizować operację ratunkową. Ten atak to dla nas znakomita zasłona dymna, Gareth’cie! Możemy wejść do środka i wyciągnąć ją, zanim ktokolwiek się zorientuje.

Wbił w nią spojrzenie nieruchomych oczu.

– O co chodzi? – spytała.

– Dałaś słowo, że nie będziesz jej ratować bez jej zgody, Siuan. – Światłości, jak pięknie w jego ustach brzmiało jej imię! „Skup się!” – zrugała się w myślach.

– Sytuacja się zmieniła. Jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje pomocy.

– Ona nie chce twojej pomocy – surowo przypomniał Bryne. – Przede wszystkim musimy zadbać o bezpieczeństwo własnych sił. Amyrlin powtarzała ci wielokrotnie, że poradzi sobie sama.

– Ja też byłam pewna, że sama sobie poradzę – zauważyła Siuan. – I zobacz dokąd mnie to doprowadziło. – Pokręciła głową, patrząc w kierunku odległej iglicy Tar Valon. W pewnym momencie zobaczyła blady błysk światła, który na chwilę wyłonił z mroku wieżę. – Za każdym razem, gdy Egwene wspomina Seanchan, blednie. Niewiele rzeczy jest w stanie nią wstrząsnąć… ani Przeklęci, ani Smok Odrodzony. Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, Gareth’cie, co Seanchanie robią z kobietami, które potrafią przenosić. – Spojrzała mu głęboko w oczy. – Musimy ją stamtąd wyciągnąć.

– Ja w tym udziału nie wezmę – rzekł stanowczo.

– Świetnie – warknęła Siuan. Głupi mężczyzna! – Idź, zajmij się swoimi ludźmi. Myślę, że jest ktoś, kto mi pomoże. – Odeszła sztywnym krokiem, kierując się ku namiotowi stojącemu tuż pod palisadą.


Wieża znowu zadrżała w posadach i Egwene musiała oprzeć się o ścianę korytarza. Kamienie trzęsły się, jakby przeszywane niepohamowanym dreszczem. Z sufitu sypały się fragmenty tynku, luźne płytki odpadały od ścian i rozpryskiwały na posadzce. Nicola krzyczała, obejmując kurczowo Egwene.

– Czarny! – zawodziła. – Ostatnia Bitwa! Nadeszła!

– Nicola! – warknęła Egwene, odzyskując równowagę. – Opanuj się. To nie jest Ostatnia Bitwa. To Seanchanie.

– Seanchanie? – zdziwiła się Nicola. – Myślałam, że Seanchanie to tylko plotki!

„Durna dziewucha” – pomyślała Egwene, skręcając szybko w boczny korytarz. Nicola dreptała za nią, niosąc w ręku lampę. Okazało się, że pamięć Egwene nie zawiodła i korytarz biegł przy zewnętrznym murze Wieży, dzięki czemu mogła wyjrzeć przez okno. Stanęła obok wykuszu okiennego, gestem kazała Nicoli zająć miejsce po drugiej stronie i ostrożnie wyjrzała w ciemność.

Ponad wszelką wątpliwość po niebie pomykały czarne skrzydlate sylwetki. Były zbyt duże na rakeny.

A więc to musiały być to’rakeny. Nurkowały i wzbijały się w górę, wokół wielu z nich tańczyły sploty Jedynej Mocy, jarząc się i drżąc przed oczyma Egwene. Erupcje ognia odsłaniały pary kobiet dosiadające latających stworzeń. Damane i sul’dam.

Niektóre fragmenty skrzydeł Wieży poniżej miejsca, skąd patrzyła, stały w płomieniach. Z przerażeniem spostrzegła, że murach Wieży zieją wybite otwory. Zobaczyła liczne to’rakeny jak nietoperze wczepione pazurami w ściany, z ich grzbietów oddziały desantowe żołnierzy i damane wchodziły bezpośrednio do budynku. Na oczach Egwene jeden z to’rakenów oderwał się od muru i spłynął w dół – wysokość rekompensowała mu pas startowy konieczny do uniesienia się w powietrze. Nie poruszał się tak zgrabnie, jak znacznie mniejszy od niego raken, mimo to awiator poradził sobie świetnie i już wkrótce stwór wyrównał lot. Przeleciał tuż obok okna Egwene, a powiew wiatru wzniecony uderzeniami skrzydeł rozwiał jej włosy. Usłyszała odległe krzyki pełne przerażenia.

To nie był zmasowany atak – to był rajd! Rajd, który miał na celu schwytanie marath’damane! Na widok zmierzającej ku oknu pręgi ognia schowała się za wykuszem, na szczęście żar trafił w lity mur obok. Usłyszała tylko łoskot rozbitego kamienia, a Wieża znowu się zatrzęsła. Pył i dym wypełniły boczny korytarz.

Wkrótce wkroczą tu żołnierze Seanchan. Żołnierze i sul’dam. Z tymi swoimi smyczami. Egwene zadrżała, ciasno otaczając się ramionami. Zimny, jednolity metal. Mdłości, upodlenie, panika, rozpacz i… co najbardziej upokarzające… poczucie winy, że nie służy się swej pani z całych sił. Pamiętała nawiedzone oczy Aes Sedai, która dała się złamać. Lecz przede wszystkim pamiętała własne przerażenie.

Przerażenie wynikające ze świadomości, że koniec końców stanie się taka jak inne. Że będzie kolejną niewolnicą, szczęśliwą, że może służyć.

Wieża się zatrzęsła. W głębi odległych korytarzy rozlała się ognista poświata, której towarzyszyły krzyki i rozpaczliwe wołania. W nozdrza uderzył gryzący zapach dymu. Och, Światłości! Czy to możliwe? Nie wróci do nich. Nie pozwoli znów wziąć się na smycz. Trzeba uciekać! Ukryć się, wpełznąć gdzieś, zniknąć…

Nie!

Wyprostowała się.

Nie, nie ucieknie. Była Amyrlin.

Nicola skulona wtulała się w ścianę i jęczała cicho.

– Idą po nas – szepnęła w pewnej chwili. – Och, Światłości, nadchodzą!

– Niech nadejdą! – wrzasnęła Egwene, otwierając się na Źródło. Na szczęście od przyjęcia widłokorzenia minęło dość czasu, żeby nieco osłabło jego działanie, więc poczuła wsączający się w jej wnętrze cienki strumyczek Jedynej Mocy. Był naprawdę drobny, zapewne najmniejsza porcja, jaką w życiu zdarzyło jej się przenieść. Nie byłaby w stanie utkać zeń macki Powietrza zdolnej do podniesienia bodaj skrawka papieru. Ale wystarczy. Musi wystarczyć. – Będziemy walczyć!

Nicola tylko pociągnęła nosem i spojrzała na nią.

– Ledwie jesteś w stanie przenosić, Matko! – wyjęczała. – Przecież widzę. Nie damy rady z nimi walczyć!

– Damy radę i będziemy walczyły – zdecydowanie oznajmiła Egwene. – Wstawaj, Nicola! Jesteś inicjowaną Wieży, a nie jakąś przerażoną dojarką.

Dziewczyna lękliwie uniosła wzrok.

– Będę cię chronić – powiedziała Egwene. – Obiecuję.

Dziewczyna chyba odzyskała trochę ducha, ponieważ wstała bez dalszych oporów. Egwene zerknęła w stronę odległego korytarza, który został trafiony błyskawicą. Panowała w nim ciemność, lampy zgasły, lecz wydało jej się, że widzi jakieś poruszające się sylwetki. Nadchodzili i brali na smycz wszystkie kobiety, które wpadły w ich ręce.

Spojrzała za siebie. Do jej uszu dobiegały stamtąd ledwie słyszalne krzyki. Usłyszała je zaraz po przebudzeniu. Nie miała pojęcia, gdzie zniknęła Czerwona strażniczka pilnująca drzwi i wcale jej to nie obchodziło.

– Idziemy – rozkazała i postąpiła krok naprzód, równocześnie ściskając kurczowo swoją odrobinę Jedynej Mocy, jak tonąca ściska rzuconą jej linę. Nicola poszła za nią, wciąż pociągając nosem. Kilka chwil później zobaczyły to, czego Egwene się spodziewała. Korytarz pełen był nowicjuszek – część ubrana była w białe sukienki, część jeszcze w bieliźnie. Przerażone zbiły się w gromadkę, każdy huk wyrywał z paru gardeł rozpaczliwe okrzyki. Zapewne wiele żałowało, że nie przebywają teraz niżej, tam gdzie poprzednio znajdowały się ich kwatery.

– Amyrlin! – wyrwało się z kilku gardeł, gdy Egwene wkroczyła na korytarz. Stanowiły dość żałosny widok, oświetlony jedynie paroma świecami trzymanymi w drobnych garściach. Natychmiast posypały się pytania.

– Co się dzieje?

– Napadli nas?

– To Czarny?

Egwene uniosła obie dłonie do góry, a dziewczęta na szczęście umilkły.

– Seanchanie zaatakowali Wieżę – powiedziała z całkowitym spokojem. – Przybyli tu, żeby wyłapać wszystkie kobiety, które potrafią przenosić; mają swoje sposoby, aby je zmusić, by im służyły. To nie jest Ostatnia Bitwa, niemniej znalazłyśmy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie pozwolę im zniewolić żadnej z was. Należycie do mnie.

W korytarzu zapanowała grobowa cisza. Oczy wszystkich zgromadzonych wpatrzone były w nią-z nadzieją, z lękiem. Było tu jakieś pięćdziesiąt nowicjuszek. Może trochę więcej. Wystarczy.

– Nicola, Jasmen, Yeteri, Inala – wymieniła Egwene, wybierając te, które wedle jej wiedzy najlepiej radziły sobie z Jedyną Mocą. – Wystąpcie naprzód. Reszta niech uważa. Zaraz się nauczycie czegoś nowego.

– Czego, Matko? – zapytała jedna z nich.

„Światłości, żeby się udało” – pomyślała Egwene.

– Mam zamiar nauczyć was, jak się łączyć w krąg.

Odpowiedzią były pełne napięcia westchnienia. To nie było coś, o czym bodaj wspominało się nowicjuszkom, lecz Egwene nie miała zamiaru dopuścić, aby sul’dam zdobyły kwatery narybku Wieży bez walki!

Nauczenie ich metody łączenia się w krąg zabrało denerwująco dużo czasu, którego każdy moment wypełniony był kolejnymi wybuchami i krzykami. Nowicjuszki były wyraźnie przestraszone i to utrudniało całą sprawę – niektóre miały kłopoty nawet z objęciem Źródła, a co dopiero z nauczeniem się nowej i niełatwej techniki operowania Mocą. To, czego nauczenie się wymagało od Egwene ledwie paru prób, nowicjuszki zaczęły wstępnie pojmować dopiero po dobrych pięciu minutach wypełnionych łomotaniem krwi w skroniach.

Nicola okazała się nadzwyczaj pomocna. Jeszcze w Salidarze nauczyła się łączyć w krąg z innymi siostrami, mogła więc pokazywać wszystko najbardziej opornym. Kiedy tamte ćwiczyły, Nicola i Egwene stworzyły demonstracyjny krąg. Młoda nowicjuszka otworzyła się na Źródło, ale zatrzymała się na samej granicy tego pełnego poddania strumieniowi Jedynej Mocy i pozwoliła, żeby Egwene przejęła całą jej siłę. Udało się, dzięki Światłości! Gdy Moc wypełniła ją, Egwene poczuła zalewający ją przypływ uniesienia, którego od tak dawna jej odmawiano, nie licząc najbardziej skromnych tylko manifestacji. Jakież to było słodkie! Świat wokół zatętnił życiem, dźwięki zabrzmiały bardziej melodyjnie, barwy zyskały na głębi i pięknie.

Uśmiechnęła się do tych doznań. W więzi kręgu czuła Nicolę, jej strach, kłębiące się emocje. Egwene wchodziła w swym życiu w skład tylu kręgów, że umiała odseparować samą siebie od tamtej, lecz równocześnie pamiętała tamten pierwszy raz, gdy poczuła się częścią czegoś znacznie większego niż ona sama.

Otworzenie się na krąg wymagało specjalnej umiejętności. Nie była ona szczególnie trudna do nauczenia się, należało jednak pamiętać, że czas gonił je niemiłosiernie. Na szczęście kilka dziewczyn poradziło sobie w miarę szybko. Yeteri, drobna blondynka wciąż odziana w koszulę nocną, była jedną z pierwszych. Inali, miedzianoskórej, chudej Domani, nie zabrało to wiele więcej czasu. Egwene skwapliwie włączyła je do kręgu, który tworzyła z Nicolą. Moc wlała się w nią szeroką strugą.

W następnej kolejności zajęła się pozostałymi. Na podstawie rozmów z nowicjuszkami, jakie przeprowadziła podczas swego pobytu w Wieży, miała pewne pojęcie, które z nich najlepiej radzą sobie ze splotami, które zaś są najbardziej rozsądne i opanowane. Nie zawsze były to te najsilniejsze, lecz nie miało to znaczenia, gdy w grę wchodził krąg i wspólnota Mocy, jaką dawał. Błyskawicznie podzieliła więc nowicjuszki na odpowiednio dobrane grupki, wyjaśniając równocześnie, jak sięgnąć ku Źródłu poprzez więź. Pozostawało mieć nadzieję, że przynajmniej kilka pojmie to w lot.

Przede wszystkim liczyło się to, że Egwene miała teraz dostęp do Jedynej Mocy. I to całkiem dużej ilości – było jej prawie tyle, ile przywykła czerpać, gdy nie poddawano jej terapii widłokorzeniem.

Uśmiechnęła się drapieżnie i zaczęła tworzyć splot tak skomplikowany, że na jego widok kilka nowicjuszek aż się przestraszyło.

– To, co właśnie widzicie, jest czymś, czego pod żadnym pozorem nie wolno wam próbować – ostrzegła Egwene. – Mówię również do tych, które teraz kierują kręgami. Jest to zbyt trudne i dalece zbyt niebezpieczne.

W głębi korytarza powietrze przecięła pręga światła, która po chwili zaczęła się obracać wokół własnej osi. Egwene miała nadzieję, że Brama otworzy się we właściwym miejscu – kierowała się instrukcjami Siuan, które były jednak cokolwiek niejasne, choć równocześnie miała w pamięci oryginalny opis miejsca, jaki przedstawiła jej Elayne.

– Nie wolno wam też – ciągnęła dalej, zwracając się do nowicjuszek surowym głosem – bez mojego wyraźnego polecenia demonstrować tego splotu żadnej kobiecie, nawet innej Aes Sedai. – Wątpiła, aby to zastrzeżenie było konieczne, splot był na tyle skomplikowany, że nie zapamięta go więcej niż kilka z nich.

– Matko? – pisnęła dziewczyna z jastrzębim nosem imieniem Tamala. – Uciekasz? – W jej głosie dźwięczały tony strachu i słabsze tony nadziei, jakby wierzyła, że Egwene zabierze ją ze sobą.

– Nie – powiedziała Egwene. – Za moment będę z powrotem. Kiedy wrócę, chcę tu mieć przynajmniej kilka działających kręgów!

Na czele skromnego orszaku złożonego z Nicoli i jej dwóch pomocnic Egwene przeszła przez bramę do pomieszczenia, w którym panowała całkowita ciemność. Szybko splotła kulę światła, a jej blask wydobył z mroku wnętrze magazynu o ścianach szczelnie zabudowanych półkami. Z gardła wyrwało się jej westchnienie ulgi. Podana lokalizacja okazała się właściwa.

Na biegnących wzdłuż ścian półkach – jak też na dwóch regałach stojących pośrodku pomieszczenia – leżały przedmioty o najróżniejszych formach i kształtach. Kryształowe kule, małe statuetki egzotycznej proweniencji, tu szklany wisior pobłyskujący niebieskawo w świetle, tam para potężnych metalowych rękawic z mankietami obrzeżonymi ognistymi łzami. Egwene śmiało wkroczyła do środka, zostawiając za sobą skamieniałe ze zdziwienia nowicjuszki. Zapewne wyczuwały to, co ona wiedziała – że to instrumenty Jedynej Mocy. Ter’angreale, angreale, sa’angreale. Relikty Wieku Legend.

Egwene rozejrzała się po półkach. Przedmioty ogniskujące Jedyną Moc słusznie uważano za niebezpieczne – chyba że się z góry wiedziało, do czego przedmiot służy i jak się nim posługiwać. Na pólkach wokół niej czyhała śmierć. Gdyby tylko…

Uśmiechnęła się szeroko, podeszła do jednego z regałów i z górnej półki ściągnęła smukłą białą różdżkę, długą jak jej przedramię. Znalazła ją! Przez chwilę z szacunkiem trzymała różdżkę w dłoni, potem sięgnęła ku Źródłu i wsączyła w przedmiot strumień Mocy. Zalał ją niewypowiedziany, niemal przemożny strumień.

Yeteri aż zaparło dech, kiedy wyczuła, co się dzieje. Niewielu kobietom było dane dzierżyć taką potęgę. Płynęła ku Egwene niczym nieskończone tchnienie powietrza wciąganego w płuca. Budziła w piersiach chęć nieposkromionego wrzasku. Spojrzała na trzy nowicjuszki i uśmiechnęła się do nich.

– Teraz jesteśmy gotowe – oznajmiła.

Niech przyjdą sul’dam i spróbują oddzielić ją tarczą od Źródła, kiedy ona dzierży najpotężniejszy sa’angreal, jaki znajdował się w posiadaniu Aes Sedai. Biała Wieża nie upadnie, póki ona Zasiada na Tronie Amyrlin! A przynajmniej nie bez walki na miarę Ostatniej Bitwy.


Już z daleka Siuan zobaczyła, że namiot Gawyna jest oświetlony, a po jego ścianach tańczą cienie rzucane przez poruszającego się w środku mężczyznę. Namiot znajdował się podejrzanie blisko posterunku wart – Bryne i jego wartownicy chcieli mieć lokatora na oku.

Bryne, jak przystało na upartą płaszczkę, którą był, nie spełnił jej polecenia, by udać się na posterunek wart. Wlókł się za nią, przeklinając i wzywając adiutantów. Dlaczego nie poszedł w miejsce, gdzie mogliby go bez trudu znaleźć, tylko kazał się szukać w ciemnościach? Kiedy przystanęła przed namiotem młodego Gawyna, stanął obok niej z dłonią wspartą na rękojeści miecza. Potem zmierzył ją z ukosa spojrzeniem pełnym rozczarowania. No i świetnie. Nie on będzie sędzią jej honoru! Zrobi, co zechce.

Choć prawdopodobnie w konsekwencji Egwene będzie na nią bardzo, ale to bardzo zła.

„A na koniec mi podziękuje!” – pomyślała. Tymczasem na głos warknęła donośnie:

– Gawynie!

Przystojny młodzik wypadł z namiotu, podskakując na jednej nodze i próbując wzuć do końca but. W dłoni trzymał pochwę z mieczem, na poły dopięty pas otaczał biodra.

– Co się dzieje? – zapytał, mierząc wzrokiem obóz. – Słyszałem krzyki. Atakują nas?

– Nie – odparła Siuan, zerkając na Bryne’a. – Ale prawdopodobnie atakują Tar Valon.

– Egwene! – wrzasnął Gawyn w pośpiechu dopinając pas.

Światłości, jakąż ten chłopak miał obsesję…

– Mam wobec ciebie, chłopcze, dług wdzięczności za wydostanie mnie z Tar Valon – powiedziała Siuan, zaplatając ramiona na piersi. – Czy w ramach rewanżu przyjmiesz moją pomoc, która polegać będzie na tym, że powrócimy do Wieży?

– Z radością! – ucieszył się Gawyn, przypasawszy wreszcie miecz. – Potraktuję to jako rewanż z nawiązką!

Siuan pokiwała głową.

– Wobec tego zdobądź dla nas jakieś konie. Obawiam się, że dwa wystarczą.

– Zaryzykuję – odparł Gawyn. – Wreszcie!

– Nie dam koni na ten poroniony plan – surowo oznajmił Bryne.

– W jego stajniach znajdują się konie, będące własnością Aes Sedai, Gawynie – oświadczyła Siuan, ignorując protesty Bryne’a. – Przyprowadź mi jednego z nich. Tylko żeby był łagodny. Bardzo łagodny.

Gawyn skinął głową i odbiegł w mrok. Siuan poszła za nim znacznie wolniejszym krokiem, układając w głowie plan. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby była w stanie otworzyć bramę, lecz na to nie miała dość siły. Przed ujarzmieniem rzeczy miały się zupełnie inaczej, lecz próżne żale za tamtym stanem były jak skargi, że złapało się zwykłą srebrawę zamiast rybokła. Sprzedać można było tylko to, co się miało w łodzi, i należało być wdzięczną za to, że połów w ogóle się udał.

– Siuan – odezwał się cicho idący obok niej Bryne. Czy nie mógł dać jej wreszcie spokoju? – Posłuchaj. To jakieś szaleństwo! Jak masz zamiar dostać się do środka?

Zerknęła na niego krótko.

– Shemerin się wydostała.

– To stało się jeszcze przed oblężeniem, Siuan – w głosie Bryne’a brzmiały desperackie tony. – Teraz to miejsce jest znacznie ściślej strzeżone.

Siuan pokręciła głową.

– Shemerin też była pod ścisłą obserwacją. Wydostała się przez nadrzeczną furtę. Założę się, że nawet obecnie nie jest strzeżona. W końcu sama o niej wcześniej nie słyszałam, a przecież byłam Amyrlin. Mam zaznaczone na planie jej położenie.

Bryne się zawahał. Po chwili rysy jego twarzy stwardniały.

– To bez znaczenia. We dwoje nie macie żadnych szans.

– Wobec tego jedź z nami – odcięła się Siuan.

– Nie będę brał czynnego udziału w ponownym łamaniu przez ciebie przysięgi.

– Egwene zgodziła się, byśmy podjęli działania jeśli uznamy, że grozi jej egzekucja – powiedziała. – Wyraziła zgodę na operację ratunkową! Z zakończenia mojego dzisiejszego spotkania z nią wnioskuję, że jest w niebezpieczeństwie.

– Ale tym niebezpieczeństwem nie jest egzekucja z ręki Elaidy, lecz atak Seanchan!

– Tego nie możemy być pewni.

– Ignorancja nie jest wymówką – surowo napomniał ją Bryne, dając krok bliżej. – Zbyt łatwo ci przychodzi łamanie przysiąg, gdy tylko nadarza się sposobność, Siuan, a ja nie chcę, żeby ci to weszło w nawyk. Aes Sedai czy nie, była Amyrlin czy co tam jeszcze, ludzie muszą się stosować do określonych reguł i nie wolno im przekraczać pewnych granic. Nie wspominając już o tym, że zapewne zginiesz w trakcie tego szaleństwa!

– Więc chcesz mnie powstrzymać? – Wciąż obejmowała Źródło. – I sądzisz, że ci się uda?

Zgrzytnął zębami, ale nic nie powiedział. Siuan odwróciła się i odeszła, maszerując prosto ku ogniskom obok bramy w palisadzie.

– Przeklęta kobieta – odezwał się za nią Bryne. – Zginę przez ciebie.

Odwróciła się i spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

– Jadę – oznajmił, kładąc dłoń na rękojeści wiszącego przy pasie miecza. Stojąc tak po nocy w mundurze z wykrochmalonymi, ostrymi kantami i równie ostrymi rysami twarzy, był w jej oczach postacią doprawdy imponującą. – Ale pod dwoma warunkami.

– Jak one brzmią? – zapytała.

– Po pierwsze, zwiążesz się ze mną więzią zobowiązań Strażnika.

Siuan drgnęła. Chciał… Światłości! Bryne chciał zostać jej Strażnikiem? Poczuła przypływ podniecenia.

Od śmierci Aldrica ani razu nie pomyślała o nowym Strażniku. Jego strata była dla niej koszmarnym przeżyciem. Czy gotowa była zaryzykować to jeszcze raz?

Ale czy gotowa była przepuścić szansę związania się z tym mężczyzną, trwania na zawsze przy jego boku, dogłębnej bliskości emocjonalnej? Po tym wszystkim, o czym śniła i czego pragnęła?

Powoli zawróciła, podeszła do Bryne’a, a potem przyłożyła dłoń do jego piersi i utkała odpowiedni splot Ducha, który po chwili miękko na nim spoczął. Gdy nowa świadomość, nowy związek rozkwitł w myślach obojga, głęboko wciągnął powietrze. Teraz czuła bezpośrednio jego emocje, troskę o nią, która okazała się zaskakująco mocna. Silniejsza niż poczucie obowiązku wobec Egwene i swoich żołnierzy!

„Och, Gareth’cie!” – pomyślała, czując, jak się uśmiecha, zanurzona w słodkim oceanie jego miłości.

– Zawsze się zastanawiałem, jak to jest – powiedział Bryne, unosząc dłoń, a potem kilkukrotnie zaciskając pięść w świetle pochodni. W jego głosie brzmiało zdziwienie. – Gdybym tylko mógł wyposażyć w coś takiego wszystkich żołnierzy mojej armii!

Siuan parsknęła.

– Wątpię, aby spodobało się to ich żonom i rodzinom.

– Spodobałoby się, gdyby dzięki temu ich mężowie i ojcowie mogli ocalić życie – odparł Bryne. – Czuję się tak, jakbym mógł przebiec tysiąc lig i nawet się nie zadyszeć. Mógłbym stanąć przeciwko setce wrogów i śmiać im się w twarz.

Przewróciła oczyma. Mężczyźni! Zaoferować takiemu głęboko osobisty i emocjonalny związek z drugim człowiekiem – jakiego nie znają najbardziej sobie oddani mężowie i żony – a on potrafi myśleć tylko o tym, jak to wpłynie na jego przewagi szermiercze!

– Siuan – rozległ się w ciemności czyjś głos. – Siuan Sanche!

Odwróciła się. Zbliżał się Gawyn na karym wałachu. Prowadził za sobą drugiego wierzchowca – kudłatą, brązową klacz.

– Bela! – wykrzyknęła Siuan.

– Nada się? – zapytał Gawyn, z lekka zadyszany. – O ile pamiętam, Bela była kiedyś koniem Egwene, a poza tym stajenny przekonywał, że jest najspokojniejsza ze wszystkich, jakie posiada.

– Nada się znakomicie – potwierdziła Siuan i odwróciła się do Bryne’a. – Wspomniałeś o dwóch warunkach.

– O drugim powiem ci później – odparł Bryne, wyraźnie wciąż nie mogąc dojść do siebie.

– Brzmi to dość mgliście. – Siuan splotła ramiona na piersiach. – Nie mogę się zgodzić w ciemno.

– Cóż, będziesz musiała – rzekł Bryne, spoglądając jej w oczy.

– Dobrze, ale żeby to nie było nic nieprzyzwoitego, Gareth’cie Bryne.

Zmarszczył brwi.

– O co chodzi? – zapytała.

– Dziwne – rzekł, uśmiechając się. – Znam teraz twoje uczucia. Wiem, na przykład… – Urwał, a ona z kolei poczuła w więzi zobowiązań lekkie zawstydzenie.

„Doskonale wie, że na poły chciałabym, aby domagał się ode mnie jakichś nieprzyzwoitości!” – zrozumiała Siuan, wstrząśnięta. „Krwawe popioły!”. Omal się nie zarumieniła. W perspektywie cała sytuacja stawała się coraz bardziej niepokojąca.

– Och, Błogosławiona Światłości… Zgadzam się na twoje warunki, draniu. Na koń. Musimy ruszać.

Przytaknął.

– Muszę jeszcze wydać rozkazy oficerom na wypadek, gdyby walki przeniosły się poza miasto. Zabiorę z nami setkę najlepszych gwardzistów. Siła dostatecznie niewielka, żeby prześlizgnąć się niepostrzeżenie, zakładając, że ta furta naprawdę istnieje.

– Istnieje – odparła. – Jedziemy!

Zasalutował jej – naprawdę! – z kamienną twarzą, choć w więzi czuła, że wewnętrznie się uśmiecha. Poza tym doskonale wiedział, że ona czuje ten uśmiech. Nieznośny mężczyzna! Spojrzała na Gawyna, który z siodła przysłuchiwał się niezrozumiałej dla niego wymianie zdań.

– O co chodzi? – zapytał.

– Okazało się, że nie musimy jechać sami. – Siuan zaczerpnęła głęboko powietrza i włożyła stopę w strzemię Beli. Koniom nie można było ufać, nawet Beli, która z nich wszystkich była i tak najlepsza. – Co oznacza, że nasze szanse na przeżycie na tyle długo, żeby odnaleźć Egwene, nieco wzrosły. I całe szczęście, ponieważ skutkiem tego, co właśnie zamierzamy zrobić, z pewnością będzie nas chciała własnoręcznie zamordować.


Adelorna Bastine biegła korytarzami Białej Wieży. Chyba pierwszy raz w życiu przeklinała nadwrażliwość zmysłów, którą przynosiła ze sobą Jedyna Moc. Jej nozdrza wyraźniej wyczuwały wonie, ale oznaczało to, że wyraźniej również czuła smród spalenizny i krwi. Barwy żywiej tętniły przed jej oczami, lecz widziała tylko blizny popiołu na strzaskanym kamieniu rażonym smagnięciami błyskawic i uderzeniami ognistych kul. Słyszała najdrobniejsze nawet odgłosy, cóż z tego, skoro były to tylko wrzaski, przeklinania i drapieżne krzyki tych latających bestii.

Ledwie łapiąc oddech, przebrnęła przez odcinek ciemnego korytarza i dotarła do skrzyżowania. Zatrzymała się, przykładając rękę do piersi. Gdzie były punkty oporu? Światłości, przecież gdzieś jeszcze siostry stawiały czoła wrogom, nieprawdaż? Gromadka Zielonych stanęła przy jej boku i walczyła. Widziała, jak poległa Josaine, kiedy splot Ziemi zdruzgotał ścianę za jej plecami i widziała Martherę, zniewoloną za pomocą jakiejś metalowej smyczy, którą jej założono na szyję. Adelorna nawet nie wiedziała, gdzie mogą być jej Strażnicy. Jeden był ranny. Drugi żył. Trzeci… o trzecim w ogóle nie chciała myśleć. Światłości, spraw, żeby udało jej się dotrzeć przynajmniej do rannego Tarlica.

Wstała, otarła krew ze skaleczonego kamiennym odłamkiem czoła. Wrogów było tak wielu, w dziwnych hełmach, wykorzystywali kobiety jako broń. Na dodatek kobiety perfekcyjnie wyszkolone w tworzeniu śmiercionośnych splotów! Adelorna poczuła napływ wstydu. Bojowe Ajah! Zielone, którymi dowodziła, zostały rozbite w ciągu kilku minut.

Ciężko łapiąc powietrze, szła dalej w głąb korytarza. Starała się trzymać z dala od zewnętrznego muru Wieży, gdzie zapewne najłatwiej można było się natknąć na napastników. Wciąż powracało pytanie: czy zdołała zgubić tych, którzy szli za nią? Gdzie się znajdowała? Dwudziesty drugi poziom? Straciła rachubę klatek schodowych, jakie pokonała.

W pewnej chwili zamarła, gdyż wyczuła, że gdzieś po prawej stronie ktoś korzysta z Mocy. Mogła to być któraś z sióstr, mogli to być wrogowie. Zawahała się, lecz w końcu zacisnęła zęby. Była przecież kapitanem-generałem Zielonych Ajah! Nie może po prostu uciec do jakiejś dziury.

W korytarzu, skąd czuła Moc, rozbłysło światło pochodni. Zobaczyła złowieszcze cienie ludzi w dziwnych zbrojach. Zza rogu wypadł na nią oddział wroga, mieli ze sobą dwie kobiety, połączone smyczą. Adelorna jęknęła, odwróciła się i pobiegła co sił w nogach. Nie uciekła daleko, gdy poczuła spadającą na nią tarczę, jednak jej połączenie ze Źródłem było tak silne, że zanim tarcza je przecięła, zdążyła już zniknąć za rogiem. Nie zatrzymała się ani na moment, biegła dalej, ogłupiała, bez tchu.

Nie zastanawiając się nad wyborem drogi, skręciła za najbliższy róg i omal nie wypadła przez szczelinę ziejącą w murze. Krzyknęła. Przez chwilę balansowała na krawędzi otworu, mając przed oczyma niebo pełne straszliwych bestii i rozbłysków ognia. Jakoś odzyskawszy równowagę, cofnęła się kilka kroków, a potem odwróciła i znów ruszyła biegiem, byle dalej od dziury w murze. Po prawej ręce dostrzegła stertę gruzu. Zaczęła się wspinać po strzaskanych kamieniach. Dalej korytarz był pusty! Wystarczy tylko…

I wtedy między nią a Źródłem opadła tarcza, tym razem odcinając ją całkowicie od Jedynej Mocy. Jęknęła, osunęła się na ziemię. Nie da się pokonać! Nie da się! Tylko nie to!

Próbowała dalej pełznąć naprzód, lecz wokół jej kostki zacisnął się strumień Powietrza i zaczął ją ciągnąć z powrotem po strzaskanych płytkach posadzki. Nie! Wkrótce leżała u stóp żołnierzy, którym teraz towarzyszyły dwie pary kobiet połączonych smyczami. Jedna z każdej pary ubrana była w szarą suknię, druga miała na sobie czerwienie i błękity ozdobione wzorem grotów błyskawic.

Podeszła do nich następna kobieta w czerwieniach i błękitach. W ręku trzymała coś połyskującego srebrem. Z gardła Adelorny wyrwał się krzyk protestu, wszystkie swoje siły rzuciła przeciwko oddzielającej ją od Źródła tarczy. Na nic. Tamta kobieta spokojnie przyklękła i srebrny kołnierz zatrzasnął się z metalicznym trzaskiem na szyi Adelorny.

To się nie działo naprawdę! Takie rzeczy się nie zdarzały!

– Ach, ślicznie – powiedziała z lekkim śpiewnym akcentem. – Mam na imię Gregana, a ty będziesz odtąd Sivi. Sivi będzie dobrą damane. Widać na pierwszy rzut oka. Długo czekałam na tę chwilę, Sivi.

– Nie – szepnęła Adelorna.

Gregana uśmiechnęła się szeroko.

– Tak.

Wtedy stało się coś, czego nie spodziewała się żadna z nich – kołnierz sam się rozpiął, ześlizgnął z szyi Adelorny i spadł na posadzkę. Gregana potoczyła wokół ogłupiałym spojrzeniem, a moment później spłonęła w eksplozji płomieni.

Z szeroko otwartymi oczami Adelorna usunęła się instynktownie przez palącym żarem. Po chwili obok niej upadło na posadzkę ciało w resztkach zwęglonej czerwono-niebieskiej sukni, wokół rozszedł się przykry zapach spalonego ciała. Dopiero wtedy Adelorna zdała sobie sprawę, że za jej plecami jakaś kobieta przenosi niemal niewyobrażalny strumień Jedynej Mocy.

Towarzyszące żołnierzom kobiety też to poczuły i były równie zaskoczone. Krzyczały, odziane w szarości służki na smyczach zaczęły splatać tarcze. Okazało się to niezbyt szczęśliwym pomysłem, ponieważ w jednej chwili z towarzyszeniem dwóch metalicznych trzasków ich kołnierze zostały otwarte przez misterne strumyczki Powietrza, poruszające się z niewyobrażalną szybkością. Ułamek sekundy później jedną z kobiet w czerwieniach i błękitach trafiła błyskawica, podczas gdy drugą jęzory płomieni otoczyły niczym atakujące węże. Umierając, wrzasnęła; obok rozległ się okrzyk któregoś z żołnierzy. Zapewne był to rozkaz odwrotu, ponieważ reszta natychmiast rzuciła się do ucieczki, zostawiając za sobą dwie kobiety wyswobodzone z niewoli strumieniami Powietrza.

Adelorna odwróciła się niepewnie. Niedaleko, na szczycie sterty gruzu stała kobieta w bieli. Cała jej postać otoczona była blaskiem potężnej aureoli, rękę wyciągała w kierunku uciekających żołnierzy, jej oczy gorzały wewnętrznym płomieniem. Stała niczym uosobienie pomsty, a potęga saidara szalała wokół niej niczym burza. Powietrze zdawało się żarzyć, wiejący od szczeliny w murze wiatr targał jej ciemne włosy.

Egwene al’Vere.

– Szybko – powiedziała Egwene.

Grupka nowicjuszek przeszła po kupie gruzu, zgromadziła się wokół Adelorny i pomogła jej się podnieść. Wstała, zdumiona. Była wolna! Kilka następnych nowicjuszek pospieszyło, żeby schwytać dwie kobiety w szarych sukniach, które – o dziwo – wciąż trwały nieporuszone, na klęczkach. Potrafiły przenosić, Adelorna wyczuwała to bez żadnych wątpliwości. Dlaczego więc nie walczyły? Tylko płakały…

– Dołączcie je do pozostałych – poleciła Egwene. Szła ostrożnie, omijając większe fragmenty kamieni i zerkając w kierunku szczeliny w murze. – Chcę… – Zamarła i gwałtownie wyrzuciła ręce do góry.

W jednej chwili zatańczyły wokół niej kolejne sploty. Światłości! Czy ta smukła różdżka, którą trzymała w dłoni, to był sa’angreal Vory? Skąd ona go wzięła? Nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ z otwartej dłoni Egwene trysnęła pręga błyskawicy i przemknęła przez szczelinę w murze – jeden z kołujących po niebie ciemnych kształtów wrzasnął i runął w dół. Adelorna podeszła bliżej Egwene i objęła Źródło, czując wstyd, że dała się złapać. Egwene tymczasem uderzyła znowu i kolejny z latających potworów spadł z nieba.

– A jeśli mają jeńców na grzbietach? – zapytała Adelorna, przyglądając się, jak jedna z bestii ginie w płomieniach.

– Lepsza śmierć niż los, jaki im gotują – odrzekła Egwene, spoglądając na nią. – Zaufaj mi, ja to wiem. – Zaś zwracając się do pozostałych, rozkazała: – Odsuńcie się do dziury. Mój ogień może przyciągnąć uwagę tamtych. Shanal i Clara, zostaniecie w pewnej odległości i będziecie się przyglądać. Jeśli któryś z to’rakenów spróbuje wylądować, biegiem do mnie. Nie atakujcie ich.

Dwie dziewczyny skinęły głowami i stanęły na posterunku przy stercie gruzów. Pozostałe nowicjuszki ruszyły szybko w głąb korytarza, zabierając ze sobą dwie dziwne kobiety wroga. Egwene ruszyła ich śladem niczym jakiś generał na linii frontu. Którym może zresztą była. Adelorna szybko ją dogoniła.

– Świetnie sobie z nimi poradziłaś, Egwene – powiedziała – ale dobrze, że macie wreszcie Aes…

Egwene przystanęła. Jej oczy były całkowicie spokojne, nie było w nich śladu wahania.

– Objęłam dowództwo na czas uporania się z zagrożeniem. Odtąd będziesz zwracać się do mnie: Matko. Później możesz mi wyznaczyć pokutę, jaką chcesz, na razie jednak mój autorytet nie może budzić najmniejszych wątpliwości. Jasne?

– Tak, Matko – zdumiona Adelorna poczuła, jak słowa wyrywają się z jej ust wbrew woli.

– Dobrze. Gdzie twoi Strażnicy?

– Jeden jest ranny – odparła Adelorna. – Drugi bezpieczny, razem z tamtym. Trzeci nie żyje.

– Światłości, kobieto, i ty się jeszcze trzymasz na nogach?

Adelorna się wyprostowała.

– A co mi innego pozostało?

Egwene skinęła głową. Ale dlaczego ten wyraz szacunku sprawił, że Adelorna poczuła rozpierającą ją dumę?

– Cóż, cieszę się, że jesteś z nami – powiedziała Egwene, ruszając w dalszą drogę. – Uratowałyśmy jeszcze sześć Aes Sedai, lecz żadna z nich nie jest Zieloną, a poza tym mamy kłopot z Seanchanami, których odcięłyśmy na wschodnich schodach. Każę jednej z nowicjuszek pokazać ci, jak otwierać zamki, lecz nie ryzykuj niepotrzebnie. Znacznie łatwiej… i bezpieczniej… jest po prostu zabić damane. Co wiesz o magazynie ter’angreali w podziemiach Wieży?

– Dużo – odparła Adelorna.

– To świetnie – z roztargnienia odparta Egwene, tkając równocześnie najbardziej skomplikowany splot, jaki Adelorna w życiu widziała. Chwilę później w powietrzu pojawiła się pręga światła, która w jakiś sposób obróciła wokół własnej osi i utworzyła ciemny otwór. – Lucain, biegnij i powiedz im, żeby się trzymały. Wkrótce przyniosę więcej angreali.

Młodziutka brunetka w sukience nowicjuszki skinęła głową i pobiegła. Adelorna wciąż nie mogła oderwać oczu od czarnego otworu.

– Podróżowanie – powiedziała głosem bez wyrazu. – Naprawdę odkryłaś je na powrót. Myślałam, że w raportach są tylko plotkarskie marzenia.

Egwene spojrzała na nią.

– Nigdy bym ci tego nie pokazała, gdyby nie fakt, że właśnie mi powiedziano, iż Elaida rozpowszechnia wiedzę o tym splocie. Tym samym tajemnica Podróżowania wyszła na jaw. Co oznacza, że zapewne Seanchanie też już ją znają, oczywiście pod warunkiem że schwytali kobiety nauczone wcześniej przez Elaidę.

– Na skwaśniałe mleko matki!

– Zaiste – powiedziała Egwene, a jej oczy były niczym lód. – Musimy ich powstrzymać, a równocześnie wybić wszystkie to’rakeny, jakie znajdą się w naszym zasięgu, nie bacząc, czy mają kogoś z naszych na grzbietach. Jeżeli jest jakakolwiek szansa na to, żeby do Ebou Dar nie dotarła żadna kobieta znająca sploty Podróżowania, musimy z niej skorzystać.

Adelorna skinęła głową.

– Idziemy – rzekła Egwene. – Powiesz mi, które z tych przedmiotów to angreale. – Dała krok w ciemność po drugiej stronie.

Adelorna stała jeszcze przez chwilę, oszołomiona, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszała.

– Mogłaś uciec – rzekła w przestrzeń przed sobą. – W każdej chwili mogłaś uciec.

Po drugiej stronie portalu Egwene obejrzała się przez ramię.

– Uciec? – powtórzyła. – Gdybym opuściła Wieżę, nie byłaby to ucieczka od ciebie, Adelorno, byłoby to porzucenie cię. Jestem Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Moje miejsce jest tutaj. Z pewnością słyszałaś, że Wyśniłam ten atak, który właśnie ma miejsce.

Adelorna poczuła przeszywający ją dreszcz. Zaiste, słyszała.

– Chodź – nalegała Egwene. – Musimy się spieszyć. To nie jest zwykły rajd. Chcą zabrać ze sobą tyle przenoszących kobiet, ile zdołają. A ja zamierzam odebrać im więcej damane, niż stracę Aes Sedai.

Загрузка...