34. Legendy.

– W porządku – rzekł Mat, rozwijając na blacie jedną z najlepszych map w kolekcji Roidelle’a. Talmanes, Noal, Juilin i Mandevwin zajmowali krzesła rozstawione wokół stołu. Obok mapy przedstawiającej tereny, po których aktualnie podróżowali, leżał naszkicowany plan miasteczka. Trochę się naszukali, zanim znaleźli kupca chętnego narysować im Trustair, lecz po przygodzie w Hinderstap Mat jakoś nie miał ochoty wjeżdżać do żadnej mieściny, nie wiedząc z góry, w co się pakuje.

Namiot Mata stał w cieniu sosnowego lasu; dzień był chłodny. Od czasu do czasu zrywał się wiatr, a wtedy z gałęzi spadał rzadki deszcz sosnowych igieł, szeleszcząc po płótnie. Z oddali dobiegały nawoływania żołnierzy i szczękanie naczyń – właśnie podawano obiad.

Mat raz jeszcze zerknął na plan miasteczka. Czas wreszcie położyć kres tej niefrasobliwości. Najwyraźniej miał cały świat przeciwko sobie – nawet w sielskich górskich wioskach czyhały śmiertelne pułapki. Następnym razem może się okazać, że rosnące przy drodze stokrotki konspirują, by go pożreć.

Oderwał na moment oczy od planu, ponieważ przypomniał sobie biednego handlarza, którego pochłonęło tamto widmowe miasto w Shiotan. Kiedy zniknęło, pozostała po nim kwietna łąka, nad którą tańczyły motyle. Wśród kwiatów były też stokrotki.

„Żebym sczezł” – pomyślał.

Cóż, Mat Cauthon nie miał zamiaru dać się zabić na jakiejś bocznej, zapyziałej drodze. Tym razem miał plan w pogotowiu. Zadowolony z siebie, pokiwał głową.

– Tu jest ta gospoda – powiedział, wskazując palcem zaznaczone na planie miejsce. – „Wygrażająca Pięść”. Wedle tego, co powiedziało mi niezależnie od siebie dwóch podróżnych, gospoda jest całkiem niezła, najlepsza z trzech w miasteczku. Kobieta, która mnie szuka, najwyraźniej nie podjęła żadnych starań, żeby zataić miejsce swego pobytu, więc pewnie ma ochronę. Powinniśmy się przygotować na spotkanie z jej strażnikami.

Mat rozwinął na stole kolejną mapę z kolekcji Roidelle’a, przedstawiającą okolice Trustair w mniejszej skali niż ta pierwsza. Miasteczko leżało wśród łagodnie pofałdowanych wzgórz, w niewielkim siodle między nimi, obok znajdowało się niewielkie jezioro. Wedle doniesień w jeziorze żyły nadzwyczaj smaczne pstrągi, których połów i solenie stanowiły główne zajęcie mieszkańców.

– Tu chcę mieć trzy szwadrony kawalerii – powiedział Mat, wskazując zbocze wzgórza nad miasteczkiem. – Niech ukryją się wśród drzew, lecz tak, żeby widzieć niebo. Kiedy rozbłyśnie czerwony kwiat nocy, mają natychmiast ruszać główną drogą. Wsparciem dla kawalerii będzie stu kuszników rozmieszczonych po obu stronach wioski. Jeżeli nocny kwiat rozkwitnie na zielono, kawaleria ma ruszyć tempem marszowym i zabezpieczyć główne drogi wiodące do miasteczka, tutaj, tutaj i tutaj.

Mat uniósł wzrok, spojrzał na Thoma.

– Thom, weźmiesz Harnana Fergina i Mandevwina, będą twoimi „uczniami”, Noal może zostać służącym.

– Służącym? – obruszył się Noal. Skórę miał wysuszoną, brakowało mu kilku zębów, z twarzy sterczał haczykowaty nos. Ale był twardy niczym stary, poszczerbiony w bitwach miecz, który pokolenia przekazują sobie z ojca na syna. – Po co bardowi służący?

– Dobrze – zgodził się Mat. – Wobec tego będziesz jego bratem, który dorabia sobie jako kamerdyner. Juilin, ty…

– Czekaj, Mat – wtrącił się Mandevwin, drapiąc brew nad przepaską zakrywającą oko. – Ja mam być uczniem barda? Nie sądzę, aby mój głos szczególnie nadawał się do lirycznych śpiewów. Przecież sam słyszałeś. A brak oka raczej dyskwalifikuje mnie jako żonglera.

– Zostałeś niedawno przyjęty do terminu – powiedział Mat. – Thom doskonale wie, że brak ci talentu, ale zlitował się nad tobą ze względu na twoją cioteczną babcię… u której mieszkałeś, odkąd twoi rodzice zginęli stratowani przez woły… i która zachorowała na dzięcielinową wysypkę, w następstwie czego oszalała. Karmiła cię resztkami ze stołu i traktowała jak domowego psa, Marksa, który uciekł, gdy miałeś siedem lat.

Mandevwin podrapał się po głowie. Jego włosy przyprószone były siwizną.

– Ale czy nie jestem trochę za stary na ucznia?

– Nonsens – zapewnił go Mat. – Jesteś młody duchem, a ponieważ nigdy się nie ożeniłeś… jedyna kobieta jaką kochałeś, uciekła z synem garbarza… Spotkanie z Thomem stało się dla ciebie okazją rozpoczęcia wszystkiego od nowa.

– Ale ja wcale nie chcę opuszczać mojej ciotecznej babci – protestował Mandevwin. – Opiekowała się mną od małego! To nieuczciwe, żeby mężczyzna porzucał starszą kobietę tylko dlatego, że trochę jej się pomieszało w głowie.

– Nie ma żadnej ciotecznej babci – jęknął Mat. – To tylko legenda, twój fałszywy życiorys, towarzyszący fałszywemu nazwisku.

– Czy historia mojego życia nie może być nieco bardziej szlachetna? – dopytywał się Mandevwin.

– Za późno – uciął Mat, przerzucając stertę papierów na biurku w poszukiwaniu pięciu kartek zapisanych własnymi gryzmołami. – Już się nie zmienisz. Pół nocy spędziłem na tworzeniu twojej legendy. I tak jest najlepsza ze wszystkich. Masz, naucz się na pamięć. – Podał kartki Mandevwinowi, a potem sięgnął do następnego stosiku i zaczął go przerzucać.

– Czy ty aby nie posuwasz się trochę za daleko, chłopcze? – zapytał Thom.

– Tym razem nie dam się zaskoczyć, Thom – wyjaśnił Mat. – Żebym sczezł, drugi raz to się nie zdarzy. Zmęczyły mnie te zasadzki, które na mojej drodze stawia los. Postanowiłem, że odtąd będę panował nad swoim przeznaczeniem, zamiast wciąż improwizować w obliczu kłopotów. Czas się zmienić.

– I w tym celu… – Juilin zawiesił głos.

– I w tym celu stworzyłem dla was wszystkich fałszywe imiona i odpowiednie legendy – dokończył Mat, podając Thomowi i Noalowi przeznaczone dla nich kartki. – Które niniejszym wam przekazuję.

– A co ze mną? – zapytał Talmanes. W jego oczach znowu lśniły te iskierki, choć jak zawsze mówił całkowicie poważnym głosem. – Pozwól mi samemu zgadnąć, Mat. Jestem wędrownym kupcem, który czas jakiś spędził u Aielów, a do miasteczka przybył dlatego, że usłyszał, iż w pobliskim jeziorze żyje pstrąg, który kiedyś obraził jego ojca.

– Wygadujesz bzdury – żachnął się Mat, podając mu kilka kartek. – Ty jesteś Strażnikiem.

– To może wzbudzić podejrzenia – zauważył Talmanes.

– I o to właśnie chodzi. Masz wzbudzać podejrzenia – tłumaczył Mat. – W kartach łatwiej pokonać przeciwnika, który bierze cię za kogoś innego. Dlatego też będziesz naszym „kimś innym”. Strażnik z tajemniczą misją, który przypadkiem zahaczył o miasteczko. Postać w końcu nie aż taka niezwykła, żeby ściągnąć na siebie powszechną uwagę, a jednak dostatecznie niepokojąca, aby stanowić problem dla tych, którzy mają się czego obawiać. Fen pożyczy ci płaszcz. Już z nim rozmawiałem, zgodził się… Prawdopodobnie dlatego, że wciąż dręczy go poczucie winy, iż pozwolił uciec tamtym dziewkom służebnym.

– Oczywiście nie wspomniałeś mu, że po prostu zniknęły – dodał Thom. – I że nie mógł nic na to poradzić.

– Po co miałbym mu mówić?– zdziwił się Mat. – Co było, to było, nie ma sensu do tego wracać.

– Czyli Strażnik, tak? – mruknął Talmanes, przeglądając plik kartek. – Będę musiał poćwiczyć groźne spojrzenia.

Mat popatrzył na niego wzrokiem pozbawionym wyrazu.

– Nie traktujesz tego zbyt serio, co?

– O co ci chodzi? Czy ktokolwiek z tu zgromadzonych podchodzi naprawdę serio do całej sprawy? – Żeby sczezły te iskierki w jego oczach. Jakim sposobem Mat mógł go kiedykolwiek uważać za człowieka pozbawionego poczucia humoru? Zbyt łatwo dał się zwieść nieobecności jego zewnętrznych przejawów. I to było w nim najbardziej denerwujące.

– Światłości, Talmanesie – napomniał go Mat. – Ta kobieta w miasteczku szuka Perrina i mnie. Wie, jak wyglądamy, skoro rozdaje nasze portrety wierniejsze od tych, jakie potrafiłaby sporządzić moja własna matka. Kiedy o tym myślę, czuję zimny dreszcz i nie potrafię opędzić się od wrażenia, że sam Czarny zagląda mi przez ramię. Z tego też powodu nie mogę osobiście pojechać do cholernej mieściny, gdyż każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko ma tam obrazek z moją podobizną i obietnicą złota za informację! Zgoda, może trochę przesadziłem z tymi przygotowaniami, ale naprawdę chcę znaleźć osobę, która ma na swe rozkazy hordę Sprzymierzeńców Ciemności… albo czegoś jeszcze gorszego… czekających tylko, by mi poderżnąć gardło we śnie. Zrozumiano?

Mat popatrzył po zgromadzonych, krótko skinął głową i ruszył w kierunku wyjścia z namiotu. Przystając jeszcze na moment obok krzesła, na którym siedział Talmanes. Odkaszlnął i półszeptem wymamrotał:

– W głębi duszy piastujesz zamiłowanie do malarstwa i pragnienie ucieczki od życia, jakie ci przypadło w udziale, a w którym śmierć czyha na każdym kroku. Trasa twojej podróży na południe wiedzie przez Trustair, a nie prosto jak strzelił, ponieważ kochasz góry. Poza tym liczysz na to, że ktoś w okolicy może mieć jakieś wieści o twoim młodszym bracie, którego nie widziałeś od lat i który zaginął podczas wyprawy myśliwskiej w południowym Andorze. Tak, twoja przeszłość jest pełna bólu. Przeczytaj stronę czwartą.

To powiedziawszy, wyszedł szybkim krokiem z namiotu, niepotrzebnie obejrzawszy się za siebie na przewracającego właśnie oczami Talmanesa. Żeby sczezł! Na tych kartkach były naprawdę piękne, prawdziwie dramatyczne historie!

Niebo prześwitujące przez gałęzie sosen było zaciągnięte chmurami. Jak zawsze. Kiedy to się wreszcie skończy? Kręcąc głową, Mat ruszył przez obóz, między żołnierzami, którzy salutowali i pozdrawiali go tytułem „lorda Mata”. Obóz znajdował się na ustronnym, zalesionym zboczu wzgórza, jakieś pół dnia marszu od miasteczka, Legion stacjonował tu od czterech dni, przygotowując się do szturmu. Trójiglaste sosny rosły tu wysoko, gęsty cień ich rozłożystych koron uniemożliwiał krzewienie się roślinom poszycia. Namioty stały kręgami wokół pni. Powietrze było chłodne i rześkie, wokół pachniało żywicą i gliną.

Obszedł obóz, sprawdził, jak postępują prace, i z zadowoleniem stwierdził, że wszystko idzie jak należy. Tamte stare wspomnienia – dar Eelfinn – powoli stapiały się z własnymi, tak że już nie umiał powiedzieć, które odruchy są jego własne, a które im zawdzięcza.

Cieszył się, że ma Legion przy sobie. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu go brakowało. Z radością wyglądał połączenia z resztą swoich sił dowodzonych przez Esteana i Daerida. Pozostawało mieć nadzieję, że im poszło łatwiej.

Priorytet stanowiła inspekcja kawalerii. Jej miejsce postoju było wydzielone z reszty obozu – jeźdźcy zawsze uważali się za lepszych od piechoty. Znów dziś narzekali na brak paszy, ostatnio tym utyskiwaniom właściwie nie było końca. Mieli zresztą rację – dla dobrego kawalerzysty wierzchowiec powinien być ważniejszy od niego samego. Droga z Hinderstap bardzo dała się zwierzętom we znaki, przede wszystkim dlatego, że podczas postojów konie właściwie nie miały co skubać. Świeżej trawy były tej wiosny naprawdę mało, po zimie zostały zdumiewająco nędzne resztki. Poza tym pewnych połaci zeschłej trawy konie wyraźnie unikały – jakby zepsuła się w ten sam sposób co prowiant. Ziarna też brakowało, ponieważ założone tempo marszu nie pozwalało ciągnąć wozów ze zbożem – Mat błędnie przyjął, że konie pożywią się tym, co znajdą po drodze.

Cóż, wkrótce będzie trzeba coś wymyślić. Zapewnił kawalerzystów, że cały czas pracuje nad problemem, a oni oczywiście nie mieli innego wyjścia, niż wziąć jego słowa za dobrą monetę. Jak dotąd lord Mat nigdy ich jeszcze nie zawiódł. Oczywiście, ci których zawiódł, gnili już w grobach. Nie zgodził się na wywieszenie sztandaru. Na to przyjdzie czas po ataku na Trustair. Właściwie nie dysponował w tym momencie piechotą, która byłaby godna tego miana – wszyscy zostali z Esteanem i Daeridem. Talmanes przytomnie założył, że mobilność będzie najważniejsza, dlatego też zabrał ze sobą tylko trzy chorągwie kawalerii i prawie cztery tysiące konnych kuszników. Do tych ostatnich Mat wybierał się w następnej kolejności, po drodze przystanął tylko na moment, żeby na tyłach obozu przyjrzeć się musztrze szyku bojowego kilku szwadronów.

Stanął przy wysokiej sośnie, której najniższe gałęzie znajdowały się dobre dwie stopy nad jego głową, i oparł się o pień. Szeregi kuszników ćwiczyły nie tyle celność strzałów, ile współdziałanie w szyku. W trakcie bitwy nie ma zbyt wiele czasu na celowanie i z tego właśnie powodu kusze tak dobrze sprawdzały się na polu walki. Kusznicy wymagali dziesięciokrotnie krótszego szkolenia niż łucznicy posługujący się długimi łukami. Ci drudzy strzelali, rzecz jasna, szybciej i dalej, jeżeli jednak człowiek nie mógł poświęcić całego życia na osiągnięcie mistrzostwa, wówczas kusza stanowiła znakomite zastępstwo.

Poza tym tryb ładowania kuszy ułatwiał szkolenie w strzelaniu salwami. Dowódca szwadronu stał na skraju szyku i co dwie sekundy podawał tempo uderzeniami laski w drzewo. Każde uderzenie było równoznaczne z komendą. Pierwsze: unieść kusze do ramienia. Drugie: strzelać. Trzecie: opuścić kusze. Czwarte: naciągnąć kusze. I znowu – na pięć – kusze do ramienia. Jego ludzie z każdym dniem stawali się coraz lepsi, a strzały skoordynowanymi salwami zapewniały większą siłę rażenia. Za każdym czwartym uderzeniem laski w las leciała chmura bełtów.

„Potrzebujemy więcej grotów” – pomyślał Mat, widząc, jak wiele pęka w trakcie ćwiczebnego strzelania. Więcej amunicji marnowano na ćwiczenia niż na prawdziwą walkę, lecz każdy stracony teraz bełt wart będzie dwóch lub trzech w boju. Kusznicy faktycznie byli nieźli. Gdyby w bitwie pod Wodospadami Krwawej Rzezi miał kilka chorągwi tych ludzi, może Nashif szybciej zrozumiałby swoją lekcję.

Oczywiście byliby skuteczniejsi, gdyby mogli strzelać jeszcze szybciej. Słabym punktem całego procesu było naciąganie kuszy. I to nie tyle samo działanie mechanizmu korbowego, ile konieczność opierania kuszy o ziemię. Za każdym razem traciło się po cztery sekundy na zmianę pozycji broni. Dopiero nowe mechanizmy korbowe, których projekt Talmanes wydobył od tego mechanika z Murandy, zdecydowanie przyśpieszyły cały proces. Lecz mechanik zdążał przecież do Caemlyn, gdzie miał nadzieję zainteresować swoim wynalazkiem innych – więc któż mógł wiedzieć, kto jeszcze kupił go odeń po drodze? Nie minie wiele czasu, a wszyscy będą się nimi posługiwać. Cała przewaga szybkości zniknie, jeśli wróg zastosuje te same innowacje.

Nowe mechanizmy korbowe dały Matowi w Altarze zwycięstwo nad Seanchanami. Mierziła go myśl, że wkrótce miałby tę przewagę stracić. Może jednak da się wymyślić coś, żeby kusze strzelały jeszcze szybciej?

Namyślając się nad całą sprawą, ruszył przez obóz, żeby sprawdzić jeszcze parę rzeczy – zwerbowani do Legionu Altaranie aklimatyzowali się dobrze, poza paszą dla koni i ewentualnie bełtami do kusz, reszta zapasów była na niezłym poziomie. Zadowolony, udał się na poszukiwanie Aludry.

Jej namiot stał na skraju obozu w wąskiej szczelinie w skalistym zboczu. Choć Aludra zaanektowała dla siebie teren znacznie mniejszy niż polana wśród drzew, którą wybrały dla siebie i swego orszaku Aes Sedai, miał on charakter zdecydowanie bardziej ustronny. Żeby dotrzeć do jej namiotu, Mat musiał najpierw przecisnąć się między trzema płóciennymi zasłonami rozwieszonymi wśród drzew – tak rozlokowanymi, żeby uniemożliwić podglądanie Aludry przy pracy. Zresztą i tak w jednej chwili zatrzymał go gest uniesionej dłoni Bayle’a Domona, więc stał i czekał, aż Aludra pozwoli, by się zbliżył.

Szczupła ciemnowłosa Iluminatorka siedziała na pniaku pośrodku swego niewielkiego obozowiska, wokół niej na płótnach leżały jakieś proszki, zwoje papieru, tabliczka do notatek i inne instrumenty jej cechu. Już nie zaplatała warkoczy, długie włosy swobodnie spływały na ramiona. Mat jakoś nie mógł się do tego przyzwyczaić. Choć teraz znów przyłapał się na podziwianiu jej urody.

„Żebyś sczezł, Mat. Jesteś już żonaty” – napomniał się w myślach. Mimo to Aludra nie zdała mu się przez to mniej urodziwa. Obok niej stała Egeanin, trzymając łuskę nocnego kwiatu, nad którą właśnie pracowała Aludra. Jej pełne usta i rysy twarzy ściągnięte były w skupieniu, lekko stukała w tubę łuski. Ciemne włosy Egeanin powoli odrastały, przez co coraz mniej przypominała idealny wizerunek seanchańskiej szlachcianki. Mat wciąż nie umiał zdecydować, jak się do niej zwracać. Sama chciała, żeby nazywać ją Leilwin i czasami nawet potrafił w myślach kojarzyć z nią to imię. Wszelako ostateczną głupotą wydawała mu się zmiana imienia tylko dlatego, że ktoś tak każe – z drugiej strony, czy można ją winić za to, że nie chciała drażnić Tuon? Potrafiła być przecież cholernie uparta. Gdy tylko o niej pomyślał, odruchowo spojrzał na południe. Krew i krwawe popioły! Przecież nic się jej nie może stać.

Tak czy siak, Tuon wróciła do swoich. Więc po co Egeanin ciągnęła dalej tę zabawę i kazała mówić do siebie per „Leilwin”? Po wyjeździe Tuon zdarzyło mu się raz czy dwa razy zwrócić do niej starym imieniem, za co otrzymał ostrą reprymendę. Kobiety! Kobiety były zupełnie niezrozumiałe, a seanchańskie kobiety były najmniej zrozumiałe ze wszystkich.

Mat spojrzał na Bayle’a Domona. Muskularny, brodaty Illianin stał oparty o pień drzewa przed wejściem do obozowiska Aludry, a dwie płachty płótna łopotały u jego ramion. Wciąż unosił w górę rękę. Jakby nie wiedział, że to obóz Mata!

Jednak nie zdecydował się wepchnąć na siłę. Nie mógł sobie pozwolić na drażnienie Aludry. Z tego co wiedział, była już bardzo blisko ukończenia prac nad projektem tych swoich smoków, a jemu naprawdę na nich zależało. Lecz, Światłości, czym była konieczność opowiadania się na wewnętrznym posterunku we własnym obozie, jeśli nie skandalem!

W końcu Aludra uniosła spojrzenie znad swego dzieła, po czym odgarnęła za ucho niesforne pasmo włosów. Zauważyła Mata i spokojnie wróciła do pracy; po polance poniosło się miarowe postukiwanie młoteczka. Krwawe popioły! Od razu przypomniało mu się, dlaczego tak rzadko odwiedza Aludrę. Samo istnienie wewnętrznego posterunku było już dostatecznie denerwujące, cóż jednak powiedzieć o traktowaniu materiału wybuchowego młotkiem? Czy ta kobieta zupełnie straciła rozum? Z drugiej strony, cała ta zgraja Iluminatorów była właśnie taka. Brakowało im kilku jagniąt w stadzie, jak mawiał ojciec Mat.

– Może wejść – oznajmiła w końcu Aludra. – Dziękuję, panie Domon.

– Nie ma za co, pani Aludro – odparł Bayle, opuszczając dłoń i przyjaźnie kiwając Matowi głową.

Mat wygładził kaftan i podszedł bliżej, w głowie mając pytanie o kusze. Zaraz jednak jego spojrzenie przyciągnęło coś zupełnie innego. Na ziemi obok Aludry leżały rzędem identyczne kartki zapełnione precyzyjnymi rysunkami i linijkami symboli oraz liczb.

– To są plany smoków? – zapytał z nadzieją Mat. Przyklęknął na jednym kolanie i przyjrzał się kartkom, choć nie odważył się wyciągnąć ręki. Aludra potrafiła być strasznie przeczulona na tym punkcie.

– Tak. – Nie przestając stukać młoteczkiem, spojrzała na niego z pewnym zawstydzeniem w oczach. Podejrzewał, że to przez jego małżeństwo z Tuon.

– A te specyfikacje? – Mat starał się ignorować niezręczność sytuacji.

– Zapotrzebowanie materiałowe – wyjaśniła.

Odłożyła młoteczek i obejrzała nocny kwiat ze wszystkich stron. Skinęła głową Leilwin.

Krwawe popioły, ależ wielkie te liczby! Hałda węgla drzewnego, siarki i… guana nietoperzy? Z notatek wynikało, że na północnych stokach Gór Mgły leży miasto specjalizujące się w jego produkcji. Jakież miasto mogło się specjalizować w produkcji guana nietoperzy i do czego ono ludziom potrzebne? Dalej szły szacunki potrzebnej miedzi i cyny, choć z jakiegoś powodu nieopatrzone żadnymi konkretnymi liczbami. Tylko jakieś symbole przypominające gwiazdki.

Mat pokręcił głową. Jak zareagowaliby zwykli ludzie, gdyby się dowiedzieli, że cudowne nocne kwiaty to po prostu papier, proch i – jakby już nie można tam nawsadzać niczego innego – łajno nietoperzy? Nic dziwnego, że Iluminatorzy otaczali swój cech taką tajemnicą. Nie chodziło o zablokowanie konkurencji. Po prostu im więcej się wiedziało o ich zawodowych sekretach, tym mniej cudowne i bardziej prozaiczne się zdawały.

– Dużo tego – zauważył Mat.

– Poprosiłeś mnie o cud, Matrimie Cauthon – odrzekła, podając nocny kwiat Leilwin i biorąc od ręki tabliczkę. Zapisała coś na przypiętej do niej kartce. – Ten cud przemieniłam w listę składników. Już to samo w sobie jest cudownym osiągnięciem, nie sądzisz? Więc nie uskarżaj się na żar, kiedy ktoś podaje ci słońce na dłoni.

– Jakoś to mi się wydaje mało możliwe – mruknął Mat, kierując swe słowa zasadniczo do siebie. – Te liczby to koszty?

– Nie jestem skrybą – stwierdziła Aludra. – To są tylko szacunki. Obliczenia doprowadziłam tak daleko, jak mogłam, resztę jednak muszą skończyć ludzie bardziej wprawni w tym rzemiośle. Smoka Odrodzonego z pewnością stać na takie wydatki. – Leilwin przyglądała się Matowi z wyrazem zaciekawienia na twarzy. Między nimi też coś się zmieniło… i również Tuon była tu powodem. A kierunek tych zmian był równie nieoczekiwany.

Na wzmiankę o Randzie przed oczami Mata zawirowały kolory, odepchnął je od siebie ze stłumionym westchnieniem. Może Randa było stać na takie wydatki, Mata z pewnością nie. Musiałby chyba zagrać w kości z samą królową Andoru, żeby mieć nadzieję na bogactwa tego kalibru!

Lecz to był już problem Randa. Niech sczeźnie, jeśli nie doceni tego, co Mat musiał dlań znosić.

– Nie ma tu szacunkowej wartości siły roboczej – zauważył, powtórnie przyglądając się kartkom. – Ilu ludwisarzy będzie ci potrzebnych do realizacji projektu?

– Wszyscy, jakich uda ci się znaleźć – odparła Aludra. – Czyż nie to mi obiecałeś? Każdego ludwisarza od Andoru po Łzę.

– Chyba tak – zgodził się Mat. Choć naprawdę nie oczekiwał, że potraktuje jego obietnice tak dosłownie. – A co z miedzią i cyną? Tu również nie określiłaś ilości.

– Będę potrzebowała wszystko.

– Jak to wszystko… co chcesz powiedzieć przez „wszystko”?

– Wszystko, co jest – powiedziała tonem tak zwyczajnym i spokojnym, jakby prosiła o nieco więcej konfitur malinowych do owsianki. – Każdą drobinę miedzi i cyny, jaką znajdziesz po tej stronie Grzbietu Świata. – Na moment zawiesiła głos. – Choć to może trochę zbyt ambitne założenie.

– Cholerna racja, że zbyt ambitne – mruknął Mat.

– Tak – zgodziła się Aludra. – Przyjmijmy więc bardziej realistycznie, że Smok panuje w Caemlyn, Cairhien, Illian i Łzie. Gdyby zapewnił mi dostęp do każdej kopalni w tych krajach i każdego magazynu z miedzią i cyną w tych czterech miastach, przypuszczam, że to by wystarczyło.

– Wszystkie magazyny metali – powtórzył ogłupiały Mat.

– Tak.

– W czterech największych miastach świata.

– Tak.

– I ty „przypuszczasz”, że mogłoby tego wystarczyć?

– Tak chyba się wyraziłam, Matrimie Cauthon.

– Świetnie. Zobaczę, co da się zrobić. Jeśli już o tym mowa, to może chciałabyś również, aby Czarny przyszedł osobiście wypastować ci buty? A może wykopiemy zwłoki Artura Jastrzębie Skrzydło z mogiły i każemy mu dla ciebie zatańczyć?

Na dźwięk imienia Artura Jastrzębie Skrzydło Leilwin spojrzała na Mata złym okiem. Aludra na moment wróciła do swych notatek, po chwili znowu uniosła wzrok. Następnie przemówiła, tonem pozbawionym wyrazu, w którym może – ale tylko może – dźwięczały gdzieś odległe, wrogie nuty:

– Moje smoki będą straszną bronią w ręku wojownika. Wydaje ci się, że wymagania są przesadne. Lecz to tylko minimum. – Zmierzyła go spojrzeniem. – Skłamałabym, twierdząc, że oczekiwałam po tobie wyłącznie entuzjazmu, Matrimie Cauthon. Pesymizm podąża za tobą jak cień, prawda?

– W żadnym razie – mruknął Mat, zerkając znów na rysunki. – Ledwie wiem, co znaczy to słowo. Co najwyżej tylko się domyślam. Masz na to moje słowo.

W tym momencie usłyszał ciche parsknięcie Bayle’a. Czy brzmiało w nim rozbawienie, czy szyderstwo, nie potrafił stwierdzić – musiałby się odwrócić, żeby dostrzec wyraz jego twarzy. Ale tego nie zrobił. Aludra nie odrywała odeń wzroku. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały i Mat zrozumiał, że chyba traktuje ją zbyt obcesowo. Może wyczuwała, jak niezręcznie zachowuje się w jej obecności? Faktycznie, było w tym trochę prawdy. Zanim w jego życiu pojawiła się Tuon, byli sobie dość bliscy. W oczach Aludry widział teraz coś… może ból?

– Przepraszam, Aludro – powiedział. – Nie powinienem w ten sposób mówić.

Wzruszyła ramionami.

Nabrał głęboko powietrza w płuca.

– Posłuchaj, wiem, że… cóż, to dziwne jak Tuon mogła…

Machnęła dłonią, przerywając mu.

– Nie mówmy o tym. Mam moje smoki. Tobie zawdzięczam szansę ich stworzenia. Inne sprawy nie mają już znaczenia. Życzę ci szczęścia.

– Cóż… – zaczął znowu. Podrapał się po brodzie, westchnął. Lepiej niech wszystko potoczy się swoim torem, a co trzeba odejdzie w przeszłość. -Tak czy siak, mam nadzieję, że uda mi się doprowadzić rzecz do końca. Prosisz o mnóstwo surowców.

– Ludzie i materiały to wszystko, czego mi trzeba – rzekła. – Nic więcej i nic mniej. Moja praca na razie dobiegła końca. Kiedy dostanę ludwisarzy i metale, czeka nas jeszcze wiele tygodni prób… Najpierw będziemy musieli wykonać pojedynczego smoka i sprawdzić go w działaniu. Masz więc trochę czasu, żeby wszystko zgromadzić. Pamiętaj jednak, że to potrwa długo, poza tym wciąż nie wiem, gdzie chcesz wykorzystać te smoki.

– Nie mogę ci powiedzieć czegoś, czego sam nie wiem, Aludro – powiedział Mat, spoglądając na północ. Czuł dobiegający stamtąd dziwny zew, przyciąganie, jakby ktoś wbił haczyk rybackiej linki w jego wnętrzności i lekko… lecz uparcie… za nią ciągnął.

„Randzie, czy to ty, żebyś sczezł?” – Barwy zawirowały mu przed oczyma.

– Już wkrótce, Aludro – wyrwało mu się mimowolnie. – Zresztą czasu nie zostało wiele. Tak mało czasu…

Zawahała się, jakby wyczuła coś w jego głosie.

– Cóż – rzekła wreszcie. – Jeżeli masz rację, to może moje życzenia wcale nie zasługują na miano przesadnych? Skoro świat gotuje się do wojny, wkrótce kuźnie zostaną zalane zamówieniami na groty strzał i podkowy dla bojowych rumaków. Więc zanim to nastąpi, zapędź kogo możesz do pracy przy moich smokach. Zapewniam cię, że każdy, którego zrobimy, wart będzie w bitwie tysiąca mieczy.

Mat westchnął, podniósł się i uchylił rondo kapelusza.

– Dobrze – oznajmił. – W porządku. Zakładając, że Rand nie spali mnie na popiół w momencie, gdy mu powiem, czego potrzebuję, zobaczę, co da się zrobić.

– Na twoim miejscu okazywałabym więcej szacunku pani Aludrze – odezwała się Leilwin, mierząc Mata ponurym wzrokiem. W jej głosie wciąż wyraźnie pobrzmiewał śpiewny seanchański akcent. – I dała sobie spokój z tą frywolnością.

– Naprawdę tak myślę! – bronił się Mat. – Żebym sczezł, kobieto, wyobrażasz sobie, że z Randem można postępować ot tak sobie? Nie potrafisz wyczuć, kiedy mężczyzna mówi szczerze?

Dalej na niego patrzyła, jakby próbowała zdecydować, czy te ostatnie słowa przypadkiem nie kryją w sobie szyderstwa. Mat przewrócił oczami. Kobiety!

– Pani Aludra jest genialna – surowo oznajmiła Leilwin. – Nawet sobie nie zdajesz sprawy z talentu, jaki znalazł ujście w tych planach. Gdyby Imperium dysponowało taką bronią…

– Cóż, to od ciebie chyba zależy, czy wpadnie w jego ręce, czy nie, Leilwin – odciął się Mat. – Nie chcę się obudzić pewnego ranka i stwierdzić, że uciekłaś z tymi planami, kierowana nadzieją na odzyskanie tytułu!

Wydawała się obrażona taką sugestią, choć przypuszczenie było całkiem logiczne. Seanchanie mieli osobliwe poczucie honoru – Tuon ani razu nie próbowała uciec, choć okazji po temu miała dosyć.

Oczywiście Tuon niemal od samego początku miała powody, aby zakładać, że wyjdzie za niego za mąż. Dysponowała Przepowiednią tej damane. Żeby sczezł, już ani razu nie obejrzy się na południe. Ani razu!

– Mój okręt pchają teraz inne wiatry, Matrimie Cauthon – stwierdziła Leilwin, a potem odwróciła się i spojrzała na Bayle’a.

– Lecz nie chcesz walczyć z Seanchanami przy naszym boku – rzekł Mat. – Wygląda, jakbyś…

– Wpłynąłeś właśnie na głębokie wody, chłopcze – przerwał mu cichy głos Bayle’a. – Tak, głębokie wody, pełne lworybów. Może czas przestać tak głośno chlapać.

Mat zamknął rozdziawione usta.

– Dobrze – powiedział. Czy oni oboje nie powinni go traktować z większym szacunkiem? Czy nie był przypadkiem jakimś seanchańskim księciem? Choć z drugiej strony wiedział przecież, że Leilwin i brodaty żeglarz mają coś takiego za nic.

Nieważne, mówił szczerze. Słowa Aludry były mądre, choć w pierwszej chwili zdały mu się czystym wariactwem. Do tej roboty potrzebnych będzie naprawdę wiele kuźni. Tygodnie, które dzieliły go od Caemlyn z każdą chwilą wydawały się coraz dłuższe. Zamiast marnować je w drodze, należało już budować smoki! I choć mądry żołnierz wiedział, że próżna jest irytacja długimi przemarszami, Mat ostatnimi czasy jakoś nie czuł się szczególnie mądry.

– Dobrze – powtórzył po raz kolejny. Spojrzał jeszcze raz na Aludrę. – Wolałbym jednak zabrać te plany i schować w bezpiecznym miejscu, choć z zupełnie innych powodów niż te, o których nieopatrznie wspomniałem.

– Z zupełnie innych powodów? – powtórzyła Leilwin tonem pozbawionym wyrazu, jakby zastanawiała się, czy znowu jej nie obraził.

– Tak – stwierdził Mat. – Powody są takie, że nie chcę, aby były w pobliżu, gdy Aludra za mocno uderzy w jeden z tych nocnych kwiatów i wyleci w powietrze, żeby zatrzymać się dopiero na Przełęczy Tarwina!

Aludra zachichotała, natomiast Leilwin chyba obraziła się na dobre. Z Seanchanami trzeba było postępować jak z jajkiem. Jak z tymi przeklętymi Aielami. Dziwne, pod pewnymi względami stanowili niemal swoje przeciwieństwa, pod innymi zaś wydawali się prawie nieodróżnialni.

– Możesz zabrać plany, Mat – zgodziła się Aludra. – Pod warunkiem że obiecasz mi, iż trafią do skrzyni, w której trzymasz złoto. To jedyna rzecz w obozie, którą darzysz prawdziwym uczuciem.

– Wielkie dzięki – odparł, ignorując zawoalowaną złośliwość i pochylił się, żeby zebrać z ziemi kartki. Czyż nie pogodzili się przed momentem? Przeklęta kobieta. – A tak na marginesie, o mało co zupełnie nie zapomniałem. Znasz się może trochę na kuszach, Aludro?

– Na kuszach? – zdziwiła się.

– Tak – potwierdził Mat, układając kartki. – Pomyślałem sobie, że może da się jakoś usprawnić ich ładowanie. Jak w tych nowych mechanizmach korbowych, tylko żeby tam była jakaś sprężyna albo coś takiego. Może korba pozwalająca naciągnąć kuszę bez zmiany jej pozycji.

– Niewiele miałam z tymi sprawami do czynienia, Mat – stwierdziła Aludra.

– Wiem. Ale znasz się na tego typu rzeczach i może…

– Będziesz musiał zwrócić się do kogoś innego – ucięła Aludra i odwróciła się, żeby wziąć do ręki kolejny na wpół ukończony nocny kwiat. – Teraz jestem zbyt zajęta.

Mat sięgnął dłonią pod rondo kapelusza, podrapał się po głowie.

– To…

– Mat! – dobiegło go wołanie z oddali. – Mat, jesteś potrzebny! – Mat odwrócił się i zobaczył Olvera wpadającego do obozowiska Aludry. Bayle ostrzegawczo uniósł dłoń, lecz oczywiście Olver tylko się pochylił i przemknął pod nią.

Mat się wyprostował.

– O co chodzi? – zapytał.

– Ktoś przybył do obozu – oznajmił Olver, a jego twarz jaśniała z podniecenia. Jak mu się to często zdarzało, Mat i teraz przez chwilę nie mógł oderwać oczu od tej twarzy. Uszy zbyt duże jak na tak małą głowę, płaski nos, okropnie szerokie usta. U dzieciaka w jego wieku ta brzydota była tylko wzruszająca. Kiedy się zestarzeje, z pewnością przeklnie ją nieraz. Może żołnierze mieli rację, ucząc go posługiwania się bronią. Mając taką twarz, lepiej umieć walczyć.

– Czekaj, powoli – powiedział Mat, wsuwając za pas notatki Aludry. – Ktoś przyjechał? Kto? Po co jestem potrzebny?

– Talmanes posłał mnie po ciebie – wyjaśnił Olver. – Twierdzi, że to ktoś ważny. Powiedział, że ona ma kartki, a na nich ciebie i „jedyne w swoim rodzaju oblicze”, cokolwiek by to miało znaczyć. To…

Olver paplał dalej, lecz Mat już przestał słuchać. Skinął głową Aludrze i pozostałym, a potem wybiegł z jej obozowiska, mijając płócienne zasłony i zanurzając się w las. Olver pobiegł za nim i tak dotarli na granicę obozu.

Czekała tam na nich pulchna matrona dosiadająca krótkonogiej siwej klaczy. Odziana była w brązową suknię, spięte w kok na karku włosy przetykały pasma siwizny. Otaczał ją oddział żołnierzy, a dowodzący nim Talmanes i Mandevwin nie spuszczali z niej oka, czujni i wyniośli niczym dwa pylony strzegące ujścia zatoki.

Kobieta miała pozbawioną śladu upływu lat twarz Aes Sedai, obok jej konia stał podstarzały Strażnik. Choć jego włosy również były bardzo przyprószone siwizną, roztaczał wokół siebie aurę niebezpieczeństwa, jak to zwykle Strażnicy. Ramiona miał zaplecione na piersiach, spokojnym wzrokiem przyglądał się żołnierzom Legionu.

Na widok biegnącego Mata, Aes Sedai się uśmiechnęła.

– Ach, jak miło – powiedziała afektowanym głosem. – Od czasu naszego ostatniego spotkania stałeś się znacznie bardziej ochoczy, Matrimie Cauthon.

– Verin – rzekł Mat, dysząc lekko po biegu. Zerknął na Talmanesa, który trzymał w dłoni kartkę papieru, jedną z tych, na których powielono podobizny Mata. – Dowiedziałaś się, że ktoś rozpowszechnia moją podobiznę w Trustair.

Roześmiała się.

– Można tak powiedzieć.

Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, po chwili jednak coś w jej ciemnobrązowych oczach przyciągnęło jego uwagę.

– Krew i krwawe popioły – mruknął. -To ty? Ty mnie szukasz!

– Od dłuższego już czasu, dodam – spokojnie oświadczyła Verin. – I raczej wbrew własnej woli.

Mat przymknął powieki. I tyle, jeśli chodzi o misterny plan ataku. Żeby to wszystko sczezło! To był taki dobry plan.

– Skąd się dowiedziałaś, gdzie jestem? – zapytał, na powrót otwierając oczy.

– Jakąś godzinę temu w Trustair zgłosił się do mnie pewien poczciwy kupiec i wyjaśnił, że właśnie odbył z tobą miłe spotkanie i że zapłaciłeś mu sowicie za szkic planu Trustair. Pomyślałam sobie, że oszczędzę temu biednemu miasteczku ataku twoich… kompanów i sama się do ciebie wybiorę.

– Godzinę temu – powtórzył Mat, marszcząc brwi. – Przecież Trustair znajduje się w odległości dnia marszu!

– Zaiste, jest jak mówisz. – Verin się uśmiechnęła.

– Żebym sczezł – powiedział. – Potrafisz Podróżować, prawda?

Uśmiech na jej twarzy się pogłębił.

– Domniemywam, że wybierasz się ze swoją armią do Andoru, panie Cauthon.

– To zależy – rzucił Mat. – Możesz nas tam zabrać?

– W jednej chwili – potwierdziła Verin. – Twoi ludzie będą w Caemlyn przed wieczorem.

Światłości! Zaoszczędzą dwadzieścia dni marszu? Może faktycznie wkrótce uda się uruchomić produkcję smoków Aludry! Zawahał się, mierząc wzrokiem Verin i dokładając starań, żeby podniecenie zbyt wyraźnie nie odbijało się na jego twarzy. Kiedy się układało z Aes Sedai, należało zawsze skrupulatnie liczyć koszty.

– Czego chcesz w zamian? – zapytał.

– Szczerze mówiąc… – zawiesiła głos i westchnęła cicho. – Czego naprawdę chcę, Matrimie Cauthon, to uwolnić się z tej sieci, jaką tka wokół mnie twoja natura ta’veren! Czy wiesz, jak długo musiałam przez ciebie błąkać się po tych górach?

„Musiałam?”.

– Tak – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Chodź, mamy wiele do omówienia. – Delikatnie ściągnęła wodze, a jej wierzchowiec wkroczył do obozu. Talmanes i Mandevwin niechętnie odstąpili. Mat stanął obok nich i przez chwilę patrzył, jak jedzie prosto w kierunku kotłów ze strawą.

– Nie będzie więc żadnego rajdu, jak podejrzewam – zauważył Talmanes. W jego głosie jakoś nie było słychać rozczarowania.

Mandevwin musnął palcami opaskę na oku.

– Czy to oznacza, że mogę wrócić do mojej starej, biednej ciotecznej babci?

– Nie masz żadnej starej, biednej ciotecznej babci – warknął Mat. – Chodźcie, posłuchamy, co ta kobieta ma nam do powiedzenia.

– Świetnie – ucieszył się Mandevwin. – Ale następnym razem to ja będę Strażnikiem, zgoda, Mat?

Mat tylko westchnął i pospieszył za Verin.

Загрузка...