13. Propozycja i wyjazd.

Gawyn stał z obnażonym mieczem naprzeciwko dwóch Strażników. Przez szczeliny w ścianach stodoły wpadały do wnętrza ukośne promienie światła, skrzyły się w nich drobiny kurzu i słomy wzbite w powietrze podczas walki. Dał kilka kroków do tyłu, ostrożnie stawiając stopy na klepisku poznaczonym słonecznymi plamami. W środku było ciepło. Strużki potu spływały po jego skroniach, lecz miecz pewnie spoczywał w dłoni, gdy spoglądał na zbliżających się Strażników.

Ten bliżej niego to był Sleete, zwinny, długoręki, o grubo ciosanych rysach twarzy. Gra światła i cienia nadawała jego obliczu wygląd nieukończonej rzeźby, jaką można spotkać w warsztacie artysty – cienie zalegające pod oczyma, rozcięty na dwoje podbródek, nos złamany i nigdy nie Uzdrowiony. Do tego długie czarne włosy i bokobrody.

Hattori nie posiadała się z radości, gdy jej zaginiony Strażnik w końcu dotarł do Dorlan – stracili ze sobą kontakt w czasie bitwy pod Studniami Dumai – a opowieści, jakie ze sobą przyniósł, godne były występu barda czy minstrela. W bitwie Sleete odniósł poważną ranę i kilka godzin leżał bez przytomności, nim udało mu się pochwycić wodze swego konia i wgramolić na siodło. Wierzchowiec niósł go posłusznie przez wiele godzin, aż wreszcie dotarli do jakiejś wioski. Wieśniacy początkowo mieli ochotę sprzedać Sleete’a miejscowym bandytom – wcześniej odwiedził ich ich herszt, obiecując bezpieczeństwo w nagrodę za każdego ocalałego z pola bitwy. Za Sleete’em ujęła się jednak córka burmistrza, przekonując ziomków, iż bandyci muszą być Sprzymierzeńcami Ciemności, skoro ścigają rannych Strażników. W końcu wieśniacy zgodzili się z jej argumentacją, a dziewczyna pielęgnowała Sleete’a, póki nie doszedł do siebie.

Gdy tylko stan zdrowia mu na to pozwolił, Sleete musiał chyłkiem wymknąć się z wioski, ponieważ jego opiekunka najwyraźniej zapałała doń uczuciem. Krążące wśród Młodych plotki głosiły, że za pospieszną rejteradą Sleete’a stał fakt, iż odwzajemniał uczucia dziewczyny. Większość Strażników miała dość rozumu, żeby nie wiązać się z nikim. Sleete opuścił wioskę nocą, kiedy dziewczyna i jej rodzina pogrążone były we śnie – jednak przed powrotem do swej Aes Sedai postanowił jeszcze odwdzięczyć się mieszkańcom za okazane miłosierdzie i wytropił bandytów, uwalniając okolicę od tej plagi.

Tego rodzaju wydarzenia stanowiły kościec opowieści i legend – przynajmniej wśród zwykłych ludzi. W życiu Strażników historia Sleete’a była właściwie chlebem powszednim. Do takich ludzi jak on legendy ciągnęły niczym muchy do ludzi z gminu. Po prawdzie, to Sleete nie miał wielkiej ochoty dzielić się swoją historią, opowiedział ją w końcu chyba tylko po to, żeby uwolnić się od natrętnych pytań Młodych. I opowiedział ją w taki sposób, jakby jego ocalenie nie było niczym szczególnym, niczym, czym można by się szczycić. W końcu był Strażnikiem. Wykaraskać się z niewiarygodnych opresji, pokonać bez przytomności nieznane tereny, z nie do końca zaleczonymi ranami wyrżnąć bandę opryszków – takimi rzeczami zajmował się człowiek, kiedy był Strażnikiem.

Dlatego też Gawyn szanował Strażników. Nawet tych, których zabił. Zwłaszcza tych, których zabił. Żeby być zdolnym do takiego poświęcenia, do takiej gotowości, trzeba było być niezwykłym człowiekiem. Ta ich pokora. Aes Sedai manipulowały światem, cała chwała przypadała potworom z rodzaju al’Thora, a tymczasem ludzie tacy jak Sleete po cichu, dzień za dniem, wykonywali robotę bohaterów. Bez sławy i chwały., Jeżeli o nich pamiętano, to tylko w związku z Aes Sedai, którym służyli. Albo wspomnienia o nich przechowywała pamięć innych Strażników. Nie zapominało się swoich.

Sleete tymczasem zaatakował, miecz pomknął naprzód w prostym pchnięciu wyprowadzonym z największą szybkością. Żmija Oblizująca się Językiem, śmiała forma, której skuteczność dodatkowo zwiększał fakt, że Sleete walczył w parze z chudym, niskim mężczyzną, który zachodził Gawyna od jego lewej strony. Marlesh był jedynym oprócz Sleete’a Strażnikiem w Dorlan – a historia jego podróży na to miejsce nie miała w sobie nawet cienia dramatyzmu historii tamtego. Marlesh opuścił pole bitwy pod Studniami Dumai wraz z pierwotną grupą jedenastu Aes Sedai, a potem trzymał się ich przez resztę czasu. Teraz jego Vasha Sedai, śliczna młodziutka Domani z Zielonych Ajah, przyglądała się leniwie walce, stojąc w rogu stodoły.

Żmiję Oblizującą się Językiem Gawyn zripostował Kocim Tańcem na Murze, jednym ruchem formy odbijając ostrze miecza przeciwnika i wyprowadzając cios na nogi. Cios, który zresztą nie miał dojść celu, ponieważ stanowił tylko element formy obronnej, dzięki której Gawyn nie tracił nawet na moment z oka obu oponentów. Marlesh spróbował Pieszczoty Pantery, lecz Gawyn w jednej chwili przeszedł do Zwijania Powietrza, odbijając starannie klingę tamtego i czekając na kolejny atak Sleete’a, który z nich dwóch był groźniejszy. Sleete tymczasem zmienił pozycję – odsunął klingę nieco w bok, a sam oparł się plecami o potężną stertę siana na tyle dusznej stodoły.

Gawyn zaatakował Kotem na Gorącym Piasku, z którego próbował płynnie przejść do Kolibra Całującego Różę. Koliber nie był formą szczególnie przydatną w takim ataku, jaki sobie zamyślił, ponieważ rzadko przynosił powodzenie wobec broniącego się przeciwnika, niemniej Marlesha wyraźnie zmęczyła już jałowość własnych ataków. Zaczynał się niecierpliwić i Gawyn postanowił to wykorzystać.

Sleete znowu na niego ruszył. Gawyn wykonał mieczem zasłonę, czekając na atakujących w tandemie Strażników. W jednej chwili od zasłony przeszedł w formę zwaną Kwieciem Jabłoni na Wietrze. Klinga błysnęła trzykrotnie, a nieco ogłupiały Marlesh musiał się cofnąć. Zaklął i rzucił się naprzód, jednak Gawyn tymczasem zdołał skończyć formę i przejść płynnie do Strzepywania Rosy z Gałęzi. Ruszył naprzód, szybko robiąc mieczem – każdy z przeciwników otrzymał po trzy ciosy. Marlesh cofnął się rozpaczliwie i przewrócił, ponieważ zbyt szybko i nierozważnie zdecydował się na atak. Sleete, po tym jak jego klinga dwukrotnie została odbita, zamarł z czubkiem miecza Gawyna przy szyi.

Obaj Strażnicy spojrzeli wstrząśnięci na swego przeciwnika. Ostatnim razem gdy Gawyn ich pokonał mieli identyczne miny, podobnie zresztą jak przedostatnio. Sleete posługiwał się klingą z godłem czapli, o jego umiejętnościach w Wieży opowiadano legendy. Ponoć w dwóch z siedmiu potyczek udało mu się pokonać samego Lana Mandragorana, w dawnych czasach, kiedy jeszcze Mandragoran ćwiczył z innymi Strażnikami. Marlesha wprawdzie nie otaczała taka renoma jak Sleete’a, mimo to był w pełni wyszkolonym i sprawnym Strażnikiem, a więc w każdych okolicznościach przeciwnikiem niebezpiecznym.

Niemniej Gawyn zwyciężył. Znowu. Podczas ćwiczebnych pojedynków wszystko wydawało się takie proste. Świat kurczył się – niczym jagody wyciskane na sok – stawał czymś mniejszym, czego detale łatwiej można było zobaczyć z bliska. Gawyn oczekiwał od życia tylko szansy na to, aby chronić Elayne. Aby bronić Andoru. I może nadziei, że nauczy się być takim człowiekiem jak Galad.

Dlaczego życie nie mogło być tak proste jak szermierczy pojedynek? Wiadomo, kto jest przeciwnikiem i tego przeciwnika ma się przed sobą. Stawka też jest całkowicie jasna: przeżyć. Mężczyzn walka łączyła. Wymieniając ciosy, stawali się braćmi.

Gawyn odsunął miecz, dał krok do tyłu i schował ostrze do pochwy. Podał rękę Marleshowi, pomagając mu wstać. Strażnik pokręcił głową w zdumieniu.

– To było niezłe, Gawynie Trakandzie. W ruchu jesteś jak istota utkana ze światła, barw i cienia. Walcząc z tobą, czuję się jak dziecko wymachujące patykiem.

Chowając broń do pochwy, Sleete nic nie powiedział, niemniej skinął Gawynowi z szacunkiem głową – tak samo, jak po zakończeniu dwóch walk, które wcześniej stoczyli. Tamten nie marnował słów po próżnicy, co Gawyn potrafił docenić.

Podeszli do stojącej w kącie stodoły napełnionej do połowy beczki z wodą. Corbet, jeden z Młodych, pospiesznie zaczerpnął pełną chochlę i podał ją Gawynowi. Ten oddał ją Sleete’owi. Starszy mężczyzna skinął głową i zaczął pić, podczas gdy Marlesh napełniał kubek zdjęty z zardzewiałego parapetu.

– Mówię ci, Trakandzie – ciągnął dalej Sleete – musimy ci znaleźć jakieś ostrze z czaplami. Nikt nie powinien stawać przeciw tobie, nie wiedząc, w co się pakuje!

– Nie jestem mistrzem miecza – cicho zaoponował Gawyn, biorąc chochlę z rąk Sleete’a i podnosząc do ust. Woda była ciepła, ale przez to smaczna. Nie wywoływała wstrząsu w organizmie, zdawała się bardziej naturalna.

– To ty zabiłeś Hammara, nieprawdaż? – zapytał Marlesh.

Gawyn zawahał się, nim odpowiedział. Prostota świata, która tak jasno ukazywała mu się podczas walki, zaczynała powoli odchodzić w niebyt.

– Tak.

– Cóż, wobec tego jesteś mistrzem miecza – stwierdził Marlesh. – Powinieneś wziąć jego broń.

– To byłby objaw braku szacunku – zaprotestował Gawyn. – Poza tym nie miałem czasu na zdobywanie trofeów.

Marlesh roześmiał się w głos, jakby usłyszał właśnie świetny żart, choć Gawynowi bynajmniej nie było do śmiechu. Zerknął na Sleete’a, który przyglądał mu się badawczym wzrokiem.

Szelest spódnic zapowiedział zbliżającą się Vashę. Zielona siostra miała długie czarne włosy i uderzająco zielone oczy, które niekiedy nadzwyczaj przywodziły na myśl kocie.

– Koniec zabaw, Marlesh? – zapytała z lekkim domańskim akcentem.

Strażnik zaśmiał się krótko.

– Powinnaś się cieszyć, kiedy tak się bawię, Vasho. Moje „zabawy” kilkukrotnie uratowały twoją główkę na polu bitwy.

Parsknęła i uniosła brew. Gawynowi rzadko zdarzało się widywać Aes Sedai i jej Strażnika, którzy odnosiliby się do siebie tak swobodnie.

– Chodźmy więc – powiedziała, odwracając się na pięcie i ruszając w stronę otwartych drzwi stodoły. – Chciałabym się dowiedzieć, co takiego Narenwin i pozostałe robią tak długo za zamkniętymi drzwiami. To pachnie jakimiś poważnymi decyzjami.

Marlesh wzruszył ramionami i rzucił kubek Corbetowi.

– Jakiekolwiek decyzje zapadną, mam nadzieję, że wreszcie ruszymy się z miejsca. Nie podoba mi się siedzenie w mieście i czekanie na tych wszystkich żołnierzy, którzy nas okrążają. Jeżeli atmosfera w obozie zagęści się bodaj jeszcze odrobinę, zapewne ucieknę i przystanę do Druciarzy.

Słysząc tę uwagę, Gawyn pokiwał głową. Minęły już całe tygodnie, odkąd po raz ostatni ośmielił się posłać Młodych na rajd. Oddziały zwiadowcze Bryne’a podchodziły coraz bliżej pod miasto, co znacznie utrudniało, a właściwie uniemożliwiało zbrojne wyprawy po okolicy.

Vasha znajdowała się już za drzwiami, ale do uszu Gawyna doleciały jeszcze jej słowa:

– Czasami zachowujesz się jak dziecko. – Na te słowa Marlesh tylko wzruszył ramionami, odwrócił się, pomachał Gawynowi i Sleete’owi, a potem zniknął na zewnątrz.

Gawyn pokręcił głową, zanurzył chochlę w wodzie i napił się znowu.

– Ta dwójka zachowuje się jak brat i siostra.

Sleete się uśmiechnął.

Gawyn odwiesił chochlę, skinął na Corbeta i zaczął zbierać się do wyjścia. Chciał jeszcze sprawdzić, czy Młodzi udali się na wieczorny posiłek. Ostatnio woleli poświęcać ten czas na ćwiczenia i walkę.

Jednak kiedy już ruszał do wyjścia, Sleete znienacka schwycił go za ramię. Gawyn obejrzał się, zaskoczony.

– Hattori ma tylko jednego Strażnika – oznajmił Sleete charakterystycznym dla siebie niskim, cichym głosem.

Gawyn pokiwał głową.

– Tak bywa z Zielonymi.

– Nie jest tak dlatego, że ona nie ma ochoty na kolejnych – kontynuował Sleete. – Wiele lat temu, kiedy nałożyła mi więź zobowiązań, obiecała, że nie weźmie nikogo, kogo nie uznam za godnego. Prosiła mnie, abym się za kimś takim rozglądał. Ona nie ma czasu na takie rzeczy. Jest zbyt zajęta innymi sprawami.

„No, dobra” – pomyślał Gawyn, zastanawiając się, dokąd ta rozmowa zmierza.

Sleete tymczasem odwrócił się i spojrzał mu w oczy.

– Minęło całe dziesięć lat, lecz w końcu znalazłem kogoś, kogo mogę uznać za godnego. Jeżeli chcesz, w ciągu godziny możesz zostać związany zobowiązaniem.

Gawyn zamrugał zaskoczony i spojrzał na Sleete’a. Chudzielec zdążył się już owinąć zmieniającym barwy płaszczem, pod którym nosił maskujące, przydymione zielenie i brązy. Byli tacy, którzy skarżyli się, że przez swoje długie włosy i bokobrody Sleete sprawia zbyt niechlujne wrażenie, nieprzystające Strażnikowi. Ale słowo „niechlujny” zupełnie doń nie pasowało. Może „surowy”, choć równocześnie naturalny. Jak nieociosane kamienie albo poskręcane – lecz mocne – dęby.

– Czuję się zaszczycony, Sleete – odrzekł w końcu Gawyn. – Lecz na nauki do Białej Wieży przywiodła mnie tradycja Andoru, a nie chęć zostania Strażnikiem. Moje miejsce jest przy boku siostry.

„A jeśli już którakolwiek nałoży mi więź zobowiązań, to tylko Egwene”.

– Takie były powody twojego przybycia – nie dawał za wygraną Sleete – ale te powody są już częścią minionego życia. Walczyłeś w naszej wojnie, zabijałeś Strażników i broniłeś Wieży. Jesteś jednym z nas. Należysz do nas.

Gawyn się zawahał.

– Wciąż szukasz – powiedział Sleete. – Niczym jastrząb, który rozgląda się wokół, zastanawiając, czy przysiąść gdzieś, czy polować. W końcu zmęczy cię ten lot. Przyłącz się do nas, stań się jednym z nas. Przekonasz się, że Hattori jest dobrą Aes Sedai. Mądrzejszą od innych, mniej skłonną do sprzeczek czy głupot, jakich wiele w Wieży.

– Nie mogę, Sleete – powtórzył Gawyn, kręcąc głową. – Andor…

– W Białej Wieży Hattori nie jest uznawana za szczególnie wpływową – tłumaczył Strażnik. – Pozostałe niewiele dbają o jej poczynania. Żeby cię mieć, chętnie zgodzi się na przydzielenie jej do Andoru. Tym sposobem mógłbyś mieć i jedno, i drugie, Gawynie Trakandzie. Pomyśl o tym.

Gawyn znowu się zawahał, potem skinął głową.

– Dobrze. Pomyślę.

Sleete puścił jego ramię.

– O nic więcej nie mogę cię prosić.

Gawyn odwrócił się do wyjścia, ale znowu zatrzymał się i zerknął przez ramię na Sleete’a, stojącego w zapylonej przestrzeni stodoły. Potem skinął na Corbeta, dając mu gestem znak. „Odejdź i patrz”, znaczył ten gest. Młodzik skwapliwie skinął głową – był jednym z najmłodszych w grupie, toteż zawsze szukał okazji, żeby się wykazać. Będzie obserwował drzwi stodoły i da im znak, gdy ktoś się zbliży.

Sleete przyglądał się z ciekawością, jak Corbet przyjmuje postawę z dłonią na rękojeści miecza. Gawyn zbliżył się do Sleete’a i zniżył głos tak, żeby Młodzik nie mógł go usłyszeć.

– Co myślisz o tym, co dzieje się w Wieży, Sleete?

Strażnik zmarszczył czoło, odszedł parę kroków na bok i oparł się o ścianę stodoły. W trakcie tej przypadkowej, zdawałoby się, przechadzki, zerknął za okno, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje z drugiej strony.

– Jest źle – powiedział w końcu, zniżając głos do szeptu. – Strażnik nie powinien walczyć ze Strażnikiem. Aes Sedai nie powinny walczyć z Aes Sedai. To nie powinno się zdarzyć. Ani teraz, ani nigdy.

– Ale się zdarzyło – stwierdził Gawyn.

Sleete przytaknął.

– I teraz mamy dwa odłamy Aes Sedai – ciągnął Gawyn – z dwiema różnymi armiami, jedna oblegająca drugą.

– Lepiej się nie wychylać – rzekł Sleete. – W Wieży nastroje bywają zapalczywe, ale można tam też znaleźć mądre umysły. W końcu wybiorą właściwą drogę.

– To znaczy?

– Skończą z tym – oznajmił się Sleete. – Zabijając, jeżeli okaże się to konieczne, innymi środkami, jeśli będzie to możliwe. Nic nie jest warte tego podziału. Nic.

Gawyn znowu przytaknął.

Sleete pokręcił głową.

– Mojej Aes Sedai nie podoba się atmosfera panująca w Wieży. Już dawno chciała ją opuścić. Jest mądra… mądra i zręczna. Lecz nie jest osobą wpływową, więc pozostałe jej nie słuchają. Aes Sedai. Czasami wydaje mi się, że obchodzi je tylko to, która ma w ręku najgrubszy kij.

Gawyn nachylił się bliżej. Nieczęsto zdarzało się słyszeć otwarte komentarze na temat hierarchii i wpływów wśród Aes Sedai. Inaczej niż w wojsku, Aes Sedai nie formalizowały wyraźnie swoich pozycji, a jednocześnie zawsze wiedziały, której należy powierzyć przywództwo. Jak to było możliwe? Sleete najwyraźniej miał jakiś pogląd na tę sprawę, ale nie chciał się nim w tej chwili dzielić, więc lepiej na razie tego nie drążyć.

– Hattori opuściła Wieżę – przyciszonym głosem kontynuował Sleete. – Udała z misją do al’Thora, nie mając pojęcia, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Po prostu nie miała ochoty dłużej przebywać w Wieży. Mądra kobieta. – Westchnął, wyprostował się i położył rękę na ramieniu Gawyna. – Hammar był dobrym człowiekiem.

– To prawda – potwierdził Gawyn, czując, jak coś ściska go w dołku.

– Ale zabiłby cię – powiedział Sleete. – Zabiłby cię szybko i czysto. To on cię zaatakował, nie ty jego. Z pewnością rozumiał, dlaczego tak postąpiłeś. Tamtego dnia nikt nie podejmował mądrych decyzji. Nie było mądrego wyboru.

– Ja… – Gawyn urwał i skinął głową. – Dziękuję ci.

Sleete opuścił rękę i ruszył w kierunku wrót stodoły. Zatrzymał się i raz jeszcze odwrócił.

– Niektórzy uważają, że Hattori powinna po mnie wrócić – powiedział. – Ci twoi Młodzi myślą, że zostawiła mnie pod Studniami Dumai. Ale to nieprawda. Wiedziała, że żyję. Wiedziała, jak ciężkie odniosłem rany. Jednak ufała mi, wierzyła, że wypełnię swój obowiązek, jak ona wypełniała swój. A jej najważniejszym obowiązkiem było doniesienie Zielonym, co się stało pod Studniami Dumai, jaka była ukryta treść rozkazów Amyrlin dotyczących al’Thora. Moim obowiązkiem natomiast było tylko ocalenie życia. Każde z nas zrobiło co trzeba. Jestem pewien, że gdybym nie wykaraskał się o własnych siłach, zaczęłaby mnie szukać. Nie bacząc na nic. Oboje o tym wiedzieliśmy.

I z tymi słowy wyszedł. Gawyn został sam, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Rozmowy ze Sleete’em przybierały czasami dziwny obrót. O ile po mistrzowsku władał mieczem, tak ze słowami nie radził sobie zbyt dobrze.

Gawyn pokręcił głową, wyszedł ze stodoły i odesłał Corbeta. Nie mogło być mowy o tym, by został Strażnikiem Hattori. Przez krótką chwilę propozycja wydawała mu się nawet kusząca, ale tylko jako perspektywa łatwej ucieczki od trapiących go problemów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie byłby szczęśliwy w roli jej Strażnika, w roli niczyjego Strażnika, wyjąwszy Egwene.

Egwene gotów byłby obiecać wszystko, czego by odeń zażądała. Z wyjątkiem może czegoś, co zagroziłoby Andorowi lub Elayne. Światłości, obiecał jej przecież, że nie zabije al’Thora. Przynajmniej do momentu, kiedy będzie w stanie bez najmniejszych wątpliwości dowieść, że to Smok odebrał życie jego matce. Dlaczego jednak Egwene nie potrafiła dostrzec, że chłopak, z którym dorastała, zmienił się w potwora wypaczonego przez Jedyną Moc? Z al’Thorem tak czy siak należało skończyć. Dla dobra wszystkich.

Idąc przez środek wioski, Gawyn mimowolnie zaciskał pięści, żałując, że nie potrafi radzić sobie ze sprawami świata z takim spokojem i pewnością, z jakimi władał mieczem. W powietrzu zalegała ciężka woń bydła i łajna z obór, bardzo już tęsknił za prawdziwym miastem. I choć wielkość Dorlan oraz jej ustronne położenie czyniły z wioski świetną kryjówkę, żałował, że na kwaterę główną Młodych Elaida nie wybrała miejsca, które mniej by woniało. Miał wrażenie, że smród bydła zostanie na jego ubraniu już do końca życia – zakładając, że życie to potrwa jeszcze jakiś czas, że buntownicy nie znajdą ich i nie wyrżną przed upływem kilku tygodni.

Przed domem burmistrza pokręcił głową. Położony w samym centrum wioski piętrowy budynek pokryty był spadzistym dachem. Główne siły Młodych stacjonowały na małym poletku na tyłach siedziby lokalnych władz. Kiedyś był to sad jeżynowy, jednak upalne lato i szalone zamiecie śnieżne zimą zabiły wszystkie krzaki. Jeżyny stały się kolejną ofiarą, która zapowiadała, że następna zima będzie jeszcze trudniejsza.

Jeżynowy sad nie był najlepszym miejscem na obóz wojskowy – ludzie bezustannie uskarżali się na kolce, które wbijały im się w ciała – niemniej znajdował się w samym centrum wioski, a równocześnie był od niej poniekąd odseparowany. Kilka ukłuć było niską ceną za dogodną pozycję.

Żeby dostać się na poletko, Gawyn musiał pokonać niebrukowany plac, a potem przejść nad strumieniem ujętym w sztuczne koryto i płynącym na tyłach domu burmistrza. Przy strumieniu kobiety właśnie robiły pranie, Gawyn skinął im głową. Praczki były opłacane przez Aes Sedai, żeby dbać o siostry i oficerów Młodych. Roboty miały dużo, a wynagrodzenie skromne, więc Gawyn dopłacał im, na ile mógł, z własnej kieszeni, który to gest został obśmiany przez Narenwin Sedai, lecz równocześnie spotkał się z wyrazami autentycznej wdzięczności ze strony wieśniaczek. Matka Gawyna zawsze mu powtarzała, że robotnicy są kośćcem świata – bez nich nie sposób dać nawet kroku naprzód. I choć tutejsi mieszkańcy nie byli poddanymi jego siostry, Gawyn nie miał zamiaru pozwolić, aby jego żołnierze bezwzględnie ich wykorzystywali.

Minął dom burmistrza, po drodze zauważając zawarte na głucho okiennice. Przed domem stał Marlesh w towarzystwie swej drobnej Aes Sedai, która z dłońmi wspartymi na biodrach wbijała ponure spojrzenie w zamknięte drzwi. Najwyraźniej nie chciano jej wpuścić do środka. Dlaczego? Wprawdzie Vasha nie cieszyła się szczególnym respektem u innych sióstr, lecz zajmowała w hierarchii pozycję znacznie wyższą niż Hattori. Skoro Vashy nie wpuszczono do środka… cóż, może za ścianami domu padały naprawdę ważkie słowa. Gawyn poczuł ukłucie ciekawości.

Jego ludzie zlekceważyliby sobie coś takiego – Rajar z pewnością stwierdziłby, że sprawy Aes Sedai najlepiej zostawić odbywającym się za zamkniętymi drzwiami konferencjom, z dala od niepowołanych uszu. To był jeden z powodów, dla których Gawyn nigdy nie byłby dobrym Strażnikiem. Nie ufał Aes Sedai. Matka im zaufała i oto dokąd ją to zaprowadziło. A już sposób, w jaki Biała Wieża traktowała Elayne i Egwene… cóż, mógł popierać Aes Sedai, ale nigdy im nie zaufa.

Skręcił na tył budynku z zamiarem przeprowadzenia – całkowicie zresztą uzasadnionej – inspekcji wart. Większość Aes Sedai przebywających w wiosce nie miała Strażników – albo dlatego, że wywodziły się z Czerwonych Ajah, albo dlatego, że nie zabrały ich ze sobą. Kilka było na tyle wiekowych, że można było domniemywać, iż ich Strażnicy zmarli już, a one nie wybrały sobie nowych. Dwie nieszczęsne siostry straciły swoich pod Studniami Dumai. Gawyn i pozostali żołnierze dokładali wszelkich starań, żeby nie widzieć zaczerwienionych oczu i nie słyszeć okazjonalnych szlochów dobiegających z ich pokoi.

Aes Sedai twierdziły, rzecz jasna, że niepotrzebni są im do ochrony wartownicy Młodych. Prawdopodobnie racja była po ich stronie. Lecz Gawyn napatrzył się na martwe Aes Sedai pod Studniami Dumai – nie były niezwyciężone.

Strzegący tylnych drzwi Hal Moir zasalutował, kiedy Gawyn go mijał. Potem były krótkie, proste schody wiodące do korytarza na piętrze. Tam wartę pełnił Berden, którego Gawyn zaraz zwolnił ze służby. Smagłoskóry Tairenianin był oficerem, więc lepiej sprawdzi się w bardziej skomplikowanych czynnościach, jak na przykład kontrola rozdziału żywności w obozie. Berden krótko skinął głową i odszedł do nowych zajęć.

Przed drzwiami pokoju Narenwin Sedai Gawyn się zawahał. Skoro chciał się dowiedzieć, o czym mówią Aes Sedai, najlepszym sposobem byłoby zapewne przyłożyć ucho do drzwi. Berden był jedynym wartownikiem na piętrze, poza nim korytarz był pusty – żaden Strażnik nie pilnował sióstr przed niepowołanymi gośćmi. Ale na myśl o podsłuchiwaniu Gawyn poczuł kwaśny smak w ustach. Nie wolno mu przecież podsłuchiwać. Z drugiej strony był dowódcą Młodych, a Aes Sedai pełną garścią czerpały z dzielności jego żołnierzy. A więc winne mu były informacje. Zamiast zdobywać je potajemnie, zdecydował się mocno zapukać do drzwi.

Odpowiedziała mu cisza. Po chwili drzwi uchyliły się odrobinę i w szparze ukazała się twarz Covarli, spoglądającej spod zmarszczonych brwi. Jasnowłosa Czerwona siostra przed wysłaniem w pole dowodziła obroną miasta i także w Dorlan była jedną z najważniejszych Aes Sedai.

– Wydałyśmy polecenie, aby nam nie przeszkadzano – warknęła przez uchylone drzwi. – Twoi żołnierze mieli zadbać o przestrzeganie rozkazu, który obejmuje również pozostałe siostry.

– Mnie te zasady nie dotyczą – rzekł Gawyn, spokojnie znosząc jej spojrzenie. – Pobyt w tym miejscu stwarza poważne zagrożenie dla moich żołnierzy. Jeżeli już nie mam prawa decydować o strategii, to przynajmniej domagam się obecności w trakcie jej układania.

Na pozbawionej wyrazu twarzy Covarli odbił się cień zniecierpliwienia.

– Twój tupet z każdym dniem staje się coraz większy, dziecko – powiedziała. – Niewykluczone, że nadszedł czas, aby cię usunąć i zastąpić kimś, kto lepiej się wywiąże z roli dowódcy twojej gromadki.

Gawyn poczuł, jak zaciskają się jego szczęki.

– Sądzisz, że nie usunęliby ciebie, gdyby ich o to poprosiła któraś z sióstr? – zapytała Covarla, uśmiechając się lekko. – Choć są doprawdy żałosną namiastką armii, to jednak znają swoje miejsce. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o ich dowódcy. Wracaj do swoich ludzi, Gawynie Trakandzie.

I z tymi słowy zamknęła mu drzwi przed nosem.

Gawyn przez chwilę walczył z pokusą wdarcia się przemocą do wnętrza. Ale satysfakcja, którą by mu to dało, trwałaby zapewne tylko mgnienie oka, bo tyle potrzebowałyby Aes Sedai, żeby obezwładnić go Mocą. A jak wpłynęłoby to na morale Młodych? Widok dzielnego Gawyna Trakanda wiszącego za oknem z kneblem w ustach? Zdusił w sobie frustrację, odwrócił się i zszedł po schodach. Na dole skręcił do kuchni, gdzie oparł się o ścianę i stał, wpatrując w schody wiodące na piętro. Po zwolnieniu Berdena ze służby obowiązki wartownika spadły na niego. Mógł wprawdzie posłać po kogoś innego, ale najpierw chciał przez parę chwil spokojnie pomyśleć. Pośle po zastępstwo dopiero wtedy, gdy okaże się, że narada na górze się przedłuża.

Aes Sedai. Mądrzy ludzie trzymali się od nich jak najdalej, o ile to tylko było możliwe, a jeśli już nie było, bezzwłocznie wykonywali ich rozkazy. Z jednym i z drugim Gawyn miał kłopoty – więzi rodzinne uniemożliwiały mu pierwsze, duma przeszkadzała w drugim. W trakcie buntu poparł Elaidę nie dlatego, że cenił sobie jej osobę – przez wszystkie te lata, kiedy służyła jako doradczyni jego matki, zawsze raził go jej emocjonalny chłód. Nie, opowiedział się po jej stronie, ponieważ nie spodobało mu się, jak Siuan Sanche potraktowała jego siostrę oraz Egwene.

Ale czy Elaida zachowałaby się lepiej wobec obu dziewcząt? Czy po którejkolwiek z sióstr mógłby oczekiwać czegoś innego? Za decyzją Gawyna stał poryw chwili, nie było w nim nic z tej chłodnej, wyrozumowanej lojalności, jaka kierowała jego ludźmi.

Wobec tego należało sobie zadać pytanie: po której stronie spoczywa jego lojalność?

Dumał tak przez kilka minut, póki kroki na schodach i ściszone głosy nie powiedziały mu, że tajna narada Aes Sedai dobiegła końca. Pierwsza na dole schodów pojawiła się Covarla w czerwieniach i żółciach. Gawyn usłyszał ostatnie słowa, jakie skierowała do idących za nią sióstr:

– …nie potrafię uwierzyć, że buntowniczki wybrały własną Amyrlin.

Idąca za nią szczupła Narenwin o kwadratowej twarzy, pokiwała głową. W następnej kolejności Gawyn, ku swemu nieopisanemu zdumieniu, zobaczył Katerine Alruddin. Przecież Katerine opuściła obóz wiele tygodni temu, dzień po przyjeździe Narenwin. Kruczowłosa Czerwona siostra nie weszła oficjalnie w skład oddziału wysłanego do Dorlan i wykorzystała ten fakt jako wymówkę pozwalającą wrócić do Białej Wieży.

Kiedy wróciła do Dorlan? Jaką drogą? Ludzie Gawyna z pewnością by mu donieśli, gdyby któryś ją zobaczył, a wątpił, aby udało jej się niepostrzeżenie ominąć pikiety.

Kiedy w towarzystwie pozostałych dwóch Aes Sedai przechodziła przez kuchnię, zerknęła na Gawyna i uśmiechnęła się psotnie. Zauważyła wyraz jego twarzy i zrozumiała, co oznacza.

– Tak – powiedziała Katerine, zwracając do Covarli. – Wyobraźcie sobie… Amyrlin bez tronu, na którym mogłaby zasiadać! Grupka głupich dziewczynek, bawiących się lalkami odzianymi w stroje lepsze niż ich własne. Nic dziwnego, że na swoją Amyrlin wybrały dzikuskę, a do tego prostą Przyjętą. Od początku zdawały sobie sprawę, jak żałosne jest ich postępowanie.

– Dobrze chociaż, że ją w końcu schwytano – zauważyła Narenwin, przystając w drzwiach, żeby przepuścić Covarlę.

Katerine roześmiała się nieprzyjemnie.

– Schwytano ją, a teraz przez pół dnia wyje z bólu. Nie chciałabym być teraz w skórze tej al’Vere. Oczywiście na nic lepszego nie zasłużyła, choćby tym, że pozwoliła sobie zawiesić stułę na ramionach.

„Co?” – Ta myśl przebiła się przez otępienie, które znienacka ogarnęło Gawyna.

Zanim zdążył się otrząsnąć, Aes Sedai przeszły przez kuchnię i wyszły na zewnątrz, a ich głosy ścichły w oddali. Gawyn ledwie odnotował ten fakt. Zachwiał się, musiał oprzeć o ścianę. To niemożliwe! Brzmiało tak, jakby mówiły o… Egwene. Zapewne się przesłyszał! Ale Aes Sedai nie mogły kłamać. Słyszał wprawdzie plotki, że buntowniczki powołały swoją własną Komnatę i wybrały Amyrlin… ale Egwene? Absurd! Była tylko Przyjętą!

Z drugiej strony, jaka kandydatka będzie lepsza, gdy z góry przewiduje się nieunikniony upadek? Być może żadna z sióstr nie chciała kłaść głowy pod topór za uzurpację tytułu. Młoda, niedoświadczona kobieta stała się wygodnym dla wielu pionkiem w tej grze.

W końcu Gawyn jakoś zebrał się w sobie, opuścił kuchnię i pospieszył za Aes Sedai. Wyszedł w światło późnego popołudnia i zaraz w oczy rzuciła mu się postać Vashy, która z bezbrzeżnym zdumieniem wpatrywała się w Katerine. Najwyraźniej nie tylko Gawyna zaskoczył niespodziany powrót Czerwonej siostry.

Odruchowo schwycił za ramię Tando, jednego z Młodych pełniących akurat wartę przed budynkiem.

– Widziałeś, jak wchodziła do środka?

Młody Andoranin pokręcił głową.

– Nie, mój panie. Jeden z wartowników w środku doniósł mi, że widział, jak spotkała się z pozostałymi Aes Sedai… wygląda, jakby znienacka zeszła ze strychu. Ale nikt z naszych nie widział, żeby wchodziła do środka!

Gawyn puścił ramię żołnierza i ruszył za trzema kobietami. Dogonił je pośrodku zakurzonego placu. W jego stronę zwróciły się trzy oblicza pozbawione śladów upływu lat, zastygłe w niemal identycznym grymasie zaciśniętych ust. W oczach Covarli dostrzegł szczególnie twarde wejrzenie. Nie dbał o to, czy odbiorą mu dowództwo nad Młodymi albo powieszą skrępowanego w powietrzu. Ewentualne poniżenie nic już dla niego nie znaczyło. Liczyło się tylko jedno.

– To prawda? – zapytał. Po chwili zreflektował się i przemówił z nieco większym szacunkiem: – Wybacz, Katerine Sedai. Czy prawdą są twoje usłyszane przeze mnie przypadkiem słowa o rebeliantkach i ich Amyrlin?

Zmierzyła go wzrokiem.

– Mniemam, że dobrze będzie, jak przekażesz te wieści swoim żołnierzom. Tak, zbuntowana Amyrlin znalazła się w naszych rękach.

– A jej imię? – dopytywał się dalej Gawyn.

– Egwene al’Vere – odpowiedziała Katerine. – Niech choć raz plotki mówią prawdę. – Odprawiła go krótkim skinieniem głowy, po czym razem z towarzyszkami podjęła przerwaną wędrówkę. – Chciałabym, abyście dobrze wykorzystały to, czego was nauczyłam – mówiła do nich. – Amyrlin nalega na zintensyfikowanie rajdów, a dzięki tym splotom zdobędziecie niesłychaną mobilność. Jednak nie zdziwcie się, jeżeli dla buntowniczek wasza strategia nie będzie zaskoczeniem. Wiedzą, że pojmałyśmy ich tak zwaną Amyrlin, więc równie dobrze mogły się domyślić, że dysponujemy nowymi splotami. Nie minie wiele czasu, nim Podróżowanie z powrotem stanie się własnością wszystkich. Używajcie nowego ostrza, zanim się stępi.

Gawyn ledwie słuchał docierających doń słów. Część jego umysłu wciąż nie mogła się otrząsnąć z przeżytego szoku. Podróżowanie? To były tylko legendy. A może to w ten sposób Gareth Bryne zaopatrywał swoją armię?

Umysł Gawyna był jak sparaliżowany. Siuan Sanche została ujarzmiona i skazana na śmierć, a ona była przecież tylko zdetronizowaną Amyrlin. Jaki los może czekać fałszywą Amyrlin, przywódczynię zbuntowanej frakcji?

„A teraz przez pół dnia wyje z bólu…”.

Egwene była torturowana. Zostanie ujarzmiona! Zapewne już to się stało. A potem czeka ją egzekucja. Gawyn patrzył w ślad za trzema Aes Sedai. Potem odwrócił się, znienacka całkiem spokojny, dłoń osunęła się na głowicę miecza.

Egwene miała kłopoty. Powoli przymknął powieki. Stał pośrodku placu, w oddali ryczały krowy, za jego plecami w strumieniu bulgotała woda.

Czeka ją egzekucja.

„Po której stronie spoczywa twoja lojalność, Gawynie Trakandzie?”. Ruszył przez wioskę, sam się dziwiąc, jak pewny jest jego krok. Na Młodych nie ma co liczyć w działaniach przeciwko Białej Wieży. Akcję ratunkową trzeba będzie zorganizować inaczej. Sam też sobie nie poradzi. Zostawało tylko jedno wyjście.

Dziesięć minut później znajdował się już w swoim namiocie, pakując rzeczy w juki. Większość dobytku trzeba będzie zostawić. Wioskę otaczał rozległy pierścień pikiet, zdarzało się już, że urządzał im niespodziewane inspekcje. To będzie najlepsza wymówka do opuszczenia obozu.

Najważniejsze było, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Covarla miała rację. Młodzi szli za nim w ogień. Szanowali go. Ale to nie byli jego ludzie – należeli do Białej Wieży i zwrócą się przeciwko niemu z równą łatwością, jak on wystąpił przeciwko Hammarowi, jeżeli tylko taka będzie wola Amyrlin. Gdyby któryś nich zaczął choćby podejrzewać, co Gawyn planuje, nie dałby rady odjechać dalej niż na sto jardów.

Zawiązał juki. To będzie musiało wystarczyć. Odsunął klapę namiotu, wyszedł na zewnątrz i przewiesiwszy bagaż przez ramię, ruszył w kierunku końskich rzędów. Po drodze skinął na Rajara, który właśnie demonstrował drużynie żołnierzy jakieś zaawansowane techniki szermiercze. Rajar przekazał zadanie komu innemu i pospieszył do swego dowódcy. Na widok juków zmarszczył brwi.

– Wybieram się na inspekcję zewnętrznych pikiet – wyjaśnił Gawyn.

Rajar zerknął na niebo, zaczynał już zapadać zmierzch.

– O tej porze?

– Ostatnim razem robiłem to rano – powiedział Gawyn. Dziwne, ale jego puls nawet odrobinę nie przyśpieszył. Był spokojny i równy. – A poprzednio popołudniu. Ale najgroźniejszą porą dnia jest wieczór, kiedy jeszcze jest dość światła, żeby przypuścić sensowny atak, a z drugiej strony jest już na tyle późno, że żołnierze są zmęczeni i ospali po kolacji.

Rajar skinął głową, dołączając do Gawyna.

– Światłość jedna wie, jak bardzo teraz potrzebujemy czujnych wart – zgodził się. Fakt, zwiadowcy Bryne’a dotarli już do wiosek położonych o niecałe pół drogi od Dorlan. – Dam ci paru żołnierzy.

– Nie warto – zaprotestował Gawyn. – Ostatnim razem żołnierze z Czwartej Pikiety zobaczyli mnie z odległości dobrej pół mili. Duży oddział wznieca dużo kurzu. Chciałbym się przekonać, jak bystre są ich oczy, gdy będą mieli do czynienia z pojedynczym jeźdźcem.

Rajar znowu zmarszczył brwi.

– Nic mi się nie stanie – zapewnił go Gawyn, zmuszając się do uśmieszku. – Sam to najlepiej wiesz, Rajarze. O co chodzi? Boisz się, że mnie dopadną bandyci?

Uspokojony Rajar zachichotał.

– Ciebie? Wcześniej dopadliby Sleete’a. Dobrze, niech będzie. Ale kiedy wrócisz do obozu, natychmiast daj mi znać przez łącznika. Gdybyś nie wrócił, nie zasnę przez pół nocy.

„Przepraszam, przyjacielu, że to, co zrobię, kosztować cię będzie cenny sen” – pomyślał Gawyn, kiwając głową. Wychodząc z obozu, obejrzał się za siebie i zobaczył, że Rajar wrócił do ćwiczących żołnierzy. Przy końskich rzędach odwiązał Pretendenta od palika, podczas gdy wiejski chłopak dorabiający sobie jako stajenny pobiegł po siodło.

– Wyglądasz jak człowiek, który podjął decyzję – znienacka odezwał się obok czyjś głos.

Gawyn odwrócił się gwałtownie, ręka poszukała rękojeści miecza. Coś się poruszyło w jednym z pobliskich cieni. Wytężył wzrok i dostrzegł ciemną sylwetkę człowieka ze złamanym nosem. Niech będą przeklęte te płaszcze Strażników!

Gawyn spróbował odnaleźć w sobie tę swobodę, którą czuł w obecności Rajara.

– Chyba cieszy mnie, że mam wreszcie coś do roboty – powiedział, odwracając się od Sleete’a w kierunku chłopca stajennego, który właśnie nadchodził z siodłem. Gawyn rzucił mu monetę, wziął od niego siodło i odprawił gestem.

Sleete przyglądał się z cienia wielkiej sosny, jak Gawyn siodła Pretendenta. Strażnik wiedział. Beztroska Gawyna mogła oszukać wszystkich innych, ale wyczuwał, że jego nie zwiedzie. Światłości! Czy będzie musiał zabić kolejnego człowieka, którego darzył szacunkiem?

„Żebyś sczezła, Elaido! Żebyś sczezła Siuan Sanche, wraz z całą tą twoją Wieżą! Przestańcie wykorzystywać ludzi, przestańcie wykorzystywać mnie!”.

– Kiedy mam powiedzieć twoim ludziom, że nie wrócisz? – zapytał Sleete.

Gawyn zaciągnął mocno popręg i zaczekał, aż koń wypuści powietrze z płuc. Spod zmarszczonych brwi zerknął ponad grzbietem Pretendenta na Strażnika.

– Nie będziesz mnie zatrzymywał?

Sleete zachichotał.

– Trzykrotnie dzisiaj z tobą walczyłem i nie zwyciężyłem ani razu, nawet wówczas, gdy miałem pomoc dobrego wojownika. Masz w twarzy coś takiego, co mówi mi, że zabijesz, jeśli uznasz, że to będzie konieczne, a ja nie pragnę śmierci tak łapczywie, jak to się niektórym wydaje.

– Ale przecież walczyłbyś ze mną… – zaczął Gawyn, ale urwał. Dopiąwszy w końcu popręg, zabrał się za mocowanie juków do siodła. Pretendent parsknął. Nie znosił dodatkowego obciążenia. – Walczyłbyś ze mną, gdybyś uznał, że nie można postąpić inaczej. Gdybyś mnie zaatakował, to choćbym cię zabił, rwetes ściągnąłby tu pozostałych. Nie zdołałbym wyjaśnić, dlaczego zabiłem Strażnika. Więc możesz mnie powstrzymać.

– To prawda – skwitował jego słowa Sleete.

– Wobec tego, dlaczego pozwalasz mi odjechać? – dopytywał Gawyn, obchodząc wałacha i biorąc wodze w dłonie. Na chwilę pochwycił skryte w cieniu spojrzenie i wydało mu się, że dostrzegł poniżej cień uśmiechu.

– Może po prostu lubię, kiedy ludziom na czymś zależy– odparł Sleete. – Może mam nadzieję, że znajdziesz jakiś sposób, żeby to wszystko skończyć. A może robię się gnuśny, a mój duch jest rozbity zbyt licznymi porażkami. Życzę ci, żebyś znalazł to, czego szukasz, młody Trakandzie. – I z towarzyszeniem szelestu płaszcza Sleete wycofał się, roztapiając w ciemnościach zapadającej nocy.

Gawyn wskoczył na siodło. Było tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać w poszukiwaniu pomocy dla Egwene.

Wbił obcasy w boki wierzchowca, zostawiając Dorlan za sobą.

Загрузка...