3. Drogi honoru.

Aviendha przykucnęła na szczycie niskiego, porośniętego trawą wzgórza i wraz z siostrami włóczni oraz kilkoma zwiadowcami ze społeczności Prawdziwej Krwi obserwowała uchodźców. Mieszkańcy mokradeł zwący się Domani stanowili doprawdy żałosny widok: brudne twarze, które od miesięcy nie widziały parowego namiotu, wychudzone dzieci, zbyt słabe, by płakać. Setka wymęczonych ludzi miała do dyspozycji tylko jeden wóz zaprzężony w wynędzniałego muła; czego nie udało im się upchnąć na wozie, nieśli na plecach. A wiele tego nie było. Brnęli na północny wschód szlakiem, który nie do końca zasługiwał na miano drogi. Być może spodziewali się tam znaleźć jakąś wioskę. A być może po prostu uciekali na ślepo przed zawieruchą wojenną, która szalała na wybrzeżu.

Lekko pofałdowany krajobraz był całkowicie odsłonięty, jeśli nie liczyć pojedynczych skupisk drzew. Uchodźcy jeszcze nie dostrzegli Aviendhy i jej towarzyszy, mimo iż znajdowali się nie dalej niż sto kroków od nich. Nigdy nie rozumiała, jak mieszkańcy mokradeł mogą być tak ślepi. Czy nie rozglądali się wokół siebie, nie śledzili ukształtowania linii horyzontu? Czy nie zdawali sobie sprawy, że wędrówka tak blisko szczytu wzgórza stanowi zaproszenie dla zwiadowców, którzy chcieliby ich śledzić? Zanim podeszli tak blisko, powinni zabezpieczyć wzgórze własnymi zwiadowcami.

A może im nie zależało? Aviendha zadrżała. Jak komuś mogły być obojętne oczy ewentualnych obserwatorów, skoro mogły należeć do mężczyzny lub Panny z włócznią? Naprawdę kusili los, żeby przebudził ich z bezpiecznego snu? Aviendha nie bała się śmierci, ale doskonale znała różnicę między objęciami śmierci a pragnieniem jej.

„Miasta” – pomyślała – „to one są źródłem problemu”. Miasta były śmierdzącymi, zgniłymi zakątkami świata, przypominającymi nigdy nieleczone wrzody. Prawda, były między nimi różnice… Elayne wykonała wspaniałą robotę w Caemlyn… niemniej nawet w najlepiej utrzymanych zawsze gromadziło się zbyt wielu ludzi, w których głowach skwapliwie lęgły się myśli o pozostaniu na zawsze w jednym miejscu. Gdyby ci uchodźcy byli przyzwyczajeni do wędrówek i wcześniej nauczyli się korzystać z własnych nóg, zamiast polegać na koniach, co było w zwyczaju mieszkańców mokradeł, nie mieliby aż takich trudności z opuszczeniem swych miast i miasteczek. Aielowie uczyli rzemieślników samoobrony, a dzieci przedsiębiorczości w zdobywaniu na własną rękę pożywienia i nawet ich kowale potrafili daleko maszerować. W ciągu godziny cały szczep mógł wyruszyć w drogę, niosąc cały dobytek na plecach.

Mieszkańcy mokradeł nie przestawali jej zadziwiać. Równocześnie czuła litość dla uchodźców. Sama była zaskoczona, gdy przyłapała się na tym uczuciu. Oczywiście nie była bez serca, ale najważniejsze były obowiązki wyznaczone im przez Randa al’Thora. Nie miała żadnego powodu, by żałować grupy mieszkańców mokradeł, których nawet nie znała. Czas spędzony z jej pierwszą siostrą, Elayne Trakand, nauczył ją, że nie wszyscy mieszkańcy mokradeł są słabi i żałośni. Tylko większość. Zaś w dbałości o tych, którzy sami o siebie nie potrafią zadbać, jest ji.

Przyglądając się uchodźcom, Aviendha próbowała patrzeć na nich oczyma Elayne, jednak wciąż nie do końca jasny był dla niej sens przywództwa, o jakim mówiła tamta. Nie miało ono wiele wspólnego z prostym dowodzeniem grupą Panien na wyprawie wojennej – to było coś instynktownego, a równocześnie nastawionego na efektywność. Elayne nie upatrywałaby w tych uchodźcach potencjalnego niebezpieczeństwa, nie wypatrywałaby w ich szeregach ukrytych żołnierzy. Elayne poczuwałaby się do odpowiedzialności za nich, nawet gdyby nie należeli do jej ludu. Znalazłaby jakiś sposób, by zadbać o ich aprowizację, a może oddelegowałaby własnych żołnierzy, żeby znaleźli dla nich bezpieczne miejsce, w którym mogliby się osiedlić – a tym samym zbudowałaby podstawy do własnych roszczeń względem tego obszaru.

Jeszcze niedawno Aviendha chętnie zostawiłaby tego rodzaju myśli wodzom klanów i paniom dachów. Nie była już jednak Panną Włóczni i nie tylko zdawała sobie z tego sprawę, lecz także akceptowała ten fakt. Żyła pod innym dachem. Nawet trochę wstyd jej było, że tak długo opierała się zrozumieniu tej prawdy.

Niemniej problemy pozostawały. Na czym polegał teraz jej honor? Już nie Panna, jeszcze nie Mądra. Nie znała innej tożsamości niż ta oparta na tych włóczniach – do wykuwanych grotów dodano jej jaźń, jak dodawano węgiel, który miał je wzmocnić. Od dzieciństwa wiedziała, że zostanie Far Dareis Mai. I rzeczywiście, przystąpiła do Panien, gdy tylko stało się to możliwe. Była dumna ze swego życia, ze swych sióstr włóczni. Miała zamiar służyć klanowi i szczepowi do czasu, kiedy czyjś grot znajdzie drogę od jej ciała, a jej krwawa woda skropi po raz ostatni wyschniętą Ziemię Trzech Sfer.

To nie była Ziemia Trzech Sfer, niejednokrotnie słyszała, jak niektórzy spośród algai’d’siswai zastanawiali się, czy Aielowie jeszcze kiedyś tam wrócą. Ich życie się zmieniło. Aviendha nie ufała zmianom. Nie można było ich wykryć i przygwoździć włócznią, były cichsze niż wszyscy zwiadowcy, groźniejsze od skrytobójców. Nie, zmianom nigdy nie zaufa, choć nie widziała innego wyjścia, niż je zaakceptować. Nauczy się od Elayne, jak należy postępować i zacznie myśleć jak wódz.

Trzeba było poszukać nowego honoru w nowym życiu.

– Nie stanowią żadnego zagrożenia – wyszeptał Heirn, przykucnięty obok któregoś z Prawdziwej Krwi po drugiej stronie oddziału Panien.

Rhuarc wciąż obserwował uchodźców, czujny jak zawsze. – Umarli spacerują po ziemi – oznajmił wódz klanu Taardad – a ludzi na ślepo poraża zło Tego Który Odbiera Wzrok, ich krew psuje się niczym zatruta studnia. To mogą być biedni ludzie, uciekający przez okropnościami wojny. Ale mogą też być czymś innym. Zachowajmy bezpieczną odległość.

Aviendha zerknęła w kierunku oddalającej się kolumny uchodźców. Nie wydawało jej się, aby Rhuarc mógł mieć rację – to nie były żadne duchy ani potwory. Kiedy miało się do czynienia z tamtymi, o których mówił, zawsze czuło się… że coś jest nie tak. Czuło się jakby lekkie mrowienie na całym ciele, zwiastun niechybnego ataku.

Mimo to Rhuarc był przecież mądry. Na Ziemi Trzech Sfer, gdzie najlichsza gałązka mogła zabić, człowiek uczył się ostrożności. Grupka Aielów składnie zeszła ze wzgórza na zbrązowiałą trawę równiny u jego stóp. Nawet po wielu miesiącach spędzonych na mokradłach, Aviendha nie mogła się nadziwić otaczającym ją krajobrazom. Drzewa tutaj były wysokie, miały długie gałęzie o zbyt wielu pąkach. Kiedy Aielowie przechodzili przez łaty żółtej, wiosennej trawy wyrastającej wśród zbrązowiałych liści, mieli wrażenie, iż stąpają po źdźbłach i liściach tak napęczniałych od wody, że gotowych pęknąć pod ich stopami. Słyszała, że zdaniem mieszkańców mokradeł ta wiosna przyszła nienaturalnie późno, ale nawet taka spóźniona, była znacznie bujniejsza niż wszystko, co znała jej ziemia ojczysta.

Na Ziemi Trzech Sfer ta łąka – ze wzgórzami zapewniającymi dogodne punkty obserwacyjne i schronienie – natychmiast zostałaby zajęta przez jakiś szczep i oddana pod uprawę. A tu była po prostu jednym z tysięcy leżących odłogiem obszarów. Winą znów należało obciążyć miasta. Najbliższe z nich znajdowało się zbyt daleko od tego miejsca, żeby mieszkańcy mokradeł uznali ten teren za nadający się pod uprawy.

Ósemka Aielów szybko i sprawnie przemierzała łąki brązowej trawy, wybierając drogę między wzgórzami. Konie żadną miarą nie dorównywały pieszemu człowiekowi, i jeszcze ten ich grzmiący galop… Straszne zwierzaki – dlaczego ludzie tak się upierali, aby na nich jeździć? Niebywałe. Aviendha mogła próbować zrozumieć, jak myślą wódz czy królowa, ale zdawała sobie sprawę, że nigdy w pełni nie zrozumie mieszkańców mokradeł. Byli po prostu zbyt obcy i dziwaczni. Nawet Rand al’Thor.

Zwłaszcza Rand al’Thor. Uśmiechnęła się na wspomnienie jego poważnych oczu. Pamiętała jego zapach – zapach mydła mieszkańców mokradeł, rozsiewającego oleiste wonie, połączony z tym szczególnym zapachem ziemi, który należał tylko do niego. Wiedziała, że zostanie jego żoną. W tej kwestii była równie zdecydowana co Elayne – teraz, kiedy były pierwszymi siostrami, mogą obie wyjść za niego. Tak zresztą wypadało. Tylko jak Aviendha mogła teraz wyjść za kogokolwiek? Przecież jej honor opierał się na grotach jej włóczni, a te Rand al’Thor nosił obecnie na pasie, przetopione i przekute na sprzączkę, którą mu ofiarowała.

Pewnego dnia zaproponował jej małżeństwo. Mężczyzna! Zaproponował małżeństwo! Jeszcze jeden z dziwnych obyczajów mieszkańców mokradeł. Nawet gdyby przeszła do porządku nad kuriozalnością tego zwyczaju – nawet gdyby zapomniała, że równocześnie śmiertelnie obraził Elayne – Aviendha nie mogła na razie wziąć sobie męża. Czy Rand al’Thor nie rozumiał, że kobieta wnosi do małżeństwa swój honor? A jakiż honor mogła zaoferować zwykła uczennica? Czy chciałby, żeby oddała mu się jako ktoś o niższej pozycji? Gdyby tak zrobiła, nigdy nie zmazałaby swej hańby!

Zapewne nie rozumiał. Nie widziała w nim człowieka okrutnego, tylko nierozgarniętego. Ona sama do niego przyjdzie, kiedy będzie gotowa, a potem złoży ślubny wianek u jego stóp. Lecz nie stanie się to prędzej, nim zrozumie kim jest.

Ścieżki ji’e’toh były skomplikowane. Aviendha doskonale wiedziała, co jest miarą honoru Panny, ale Mądre należały do całkiem innej bajki, jakby były innymi ludźmi. Kiedyś sądziła, że zyskała już sobie w ich oczach przynajmniej drobną cząstkę honoru. Pozwoliły jej, na przykład, spędzać dużo czasu w towarzystwie swej pierwszej siostry w Caemlyn. A potem Dorindha i Nadere znienacka pojawiły się w pałacu i oznajmiły, że Aviendha uchyla się od nauk. Potraktowały ją jak dziecko podsłuchujące ukradkiem pod namiotem parowym i kazały przyłączyć się do reszty klanu, który wyruszał do Arad Doman.

A teraz… teraz Mądre traktowały ją z jeszcze mniejszym szacunkiem niż przedtem! Niczego jej nie uczyły. Czyli musiała się pomylić, niewłaściwie odczytała ich spojrzenia. Na tę myśl poczuła ściskanie w żołądku. Okrycie się wstydem w oczach pozostałych Mądrych było czymś równie paskudnym, jak okazanie strachu w obecności osoby tak odważnej jak Elayne!

Jak dotąd Mądre pozwoliły zachować Aviendzie przynajmniej odrobinę honoru, ordynując jej stosowne kary, ale dalej nie wiedziała, czemu kary te miały służyć, ponieważ nie wiedziała, czym wobec nich zawiniła. Gdyby zapytała, okryłaby się – oczywiście – jeszcze większym wstydem. Póki sama nie rozwiąże tej kwestii, nie będzie mogła sprostać swemu toh. A co gorsza, zapewne wciąż będzie popełniać te same błędy. Póki nie rozwiąże moralnego problemu, pozostanie uczennicą i nigdy nie złoży honorowego wianka ślubnego u stóp Randa al’Thora.

Aviendha zgrzytnęła zębami. Inna kobieta pewnie by się rozpłakała, lecz ona wiedziała, że nic jej z tego nie przyjdzie. Niezależnie od tego, na czym polegał jej błąd, sama go na siebie ściągnęła i jej obowiązkiem było rzecz całą naprostować. Wiedziała jedno: odnajdzie na powrót swój honor i wyjdzie za Randa al’Thora, zanim on zginie w Ostatniej Bitwie.

Stąd wynikało, że czegokolwiek ma się nauczyć, musi się nauczyć szybko. Bardzo szybko.

W końcu spotkali się z kolejną grupą Aielów, czekającą na nich na małej polance pośrodku sosnowego zagajnika. Ziemię zaścielała tu gruba warstwa opadłych igieł, niebo przesłaniały potężne pnie i gałęzie. Grupa była niewielka, jeśli mierzyć ją rozmiarem klanu czy szczepu, liczyła ledwie dwustu ludzi. Pośrodku polany stały cztery Mądre, wszystkie w typowych dla nich brązowych wełnianych spódnicach i białych bluzkach. Aviendha ubrana była tak samo jak one; z czasem przywykła do tego stroju, który teraz leżał na niej równie wygodnie co niegdyś cadin’sor. Oddział zwiadowców podzielił się, mężczyźni i Panny poszli tam, gdzie rozlokowane były ich odpowiednie klany czy społeczności. Rhuarc ruszył w kierunku Mądrych, a Aviendha powędrowała za nim.

Każda z Mądrych – Amys, Bair, Melaine i Nadere – obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem. Bair, jedyna w grupie, która nie należała do Taardad czy Goshien, przybyła niedawno, być może w charakterze łączniczki z innymi grupami. Jakiekolwiek miały swoje powody, w ich spojrzeniach nie było szczególnego zadowolenia. Aviendha się zawahała. Gdyby teraz odeszła na bok, czy wyglądałoby na to, że specjalnie unika ich towarzystwa? A może powinna ośmielić się i zostać, a tym samym narazić na ich ewentualne dalsze niezadowolenie?

– I cóż? – zapytała Amys, zwracając się do Rhuarca. Choć jej włosy były całkowicie siwe, twarz zdawała się młoda. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w jej przypadku nie mogło być to efektem długoletniej pracy z Mocą… po prostu osiwiała bardzo wcześnie, jeszcze jako dziecko.

– Wszystko wyglądało tak, jak opisali to zwiadowcy, cieniu mego serca – odparł Rhuarc. – Kolejna banda żałosnych uciekinierów złożona z mieszkańców mokradeł. Nie dostrzegłem w nich nic groźnego.

Mądre pokiwały głowami, jakby właśnie takich słów oczekiwały.

– To już dziesiąta banda uchodźców na przestrzeni ostatniego tygodnia – stwierdziła stara Bair, a w jej błękitnych wodnistych oczach zastygł wyraz namysłu.

Rhuarc pokiwał głową.

– Krążą plotki, że Seanchanie zaatakowali przystanie na zachodzie. Być może ci ludzie uciekają w głąb lądu, żeby uniknąć spotkania z ich wojskiem. – Zerknął na Amys. – Cały kraj wre, jak woda wylana na kamienie paleniska. Klany nie wiedzą, czego od nich oczekuje Rand al’Thor.

– Wyraził się dostatecznie jasno – stwierdziła Bair. – Chciał, abyście razem z Dobraine’em Taborwinem zabezpieczyli Bandar Eban. Będzie zadowolony, jeśli zrobicie, o co was prosił.

Rhuarc znowu skinął głową.

– Cóż z tego, skoro jego zamiary nie są dla mnie jasne. Prosił nas, abyśmy przywrócili porządek. Czy to czyni z nas straż miejską mieszkańców mokradeł? To nie jest zadanie dla Aielów. Nie będziemy nic zdobywać, więc nie weźmiemy piątej części łupów. Z drugiej strony, nasze zadanie bardzo przypomina podbój. Rozkazy Car’a’carna są równocześnie jasne i niejednoznaczne. Pod tym względem ma prawdziwy dar, jeżeli wolno mi tak powiedzieć.

Bair uśmiechnęła się i pokiwała głową.

– Być może chciałby, żebyśmy coś zrobili z tymi uchodźcami.

– A co mielibyśmy z nimi robić? – zdziwiła się Amys, kręcąc głową. – Czy jesteśmy Shaido, żeby obracać mieszkańców mokradeł w gai’shain? – Ton jej głosu nie pozostawiał większych wątpliwości, co myśli zarówno o Shaido, jak i o pomyśle uczynienia gai’shain z mieszkańca mokradeł.

Aviendha przytaknęła, w pełni zgadzając się ze zdaniem Amys. Było tak, jak rzekł Rhuarc: Car’a’carn posłał ich do Arad Doman w celu „zaprowadzenia porządku”. Ale to była idea zrozumiała tylko dla mieszkańców mokradeł, Aielowie swój porządek brali ze sobą w drogę. Choć na wojnie i w bitwie panował chaos, każdy Aiel wiedział, gdzie jest jego miejsce i zgodnie z tą wiedzą postępował. Małe dzieci rozumiały, na czym polega honor i toh, więc ład trwał nawet wówczas, gdy ginęli wszyscy przywódcy i Mądre.

U mieszkańców mokradeł rzecz miała się inaczej. Miotali się na wszystkie strony niczym dzikie jaszczurki wyrzucone z kosza na rozpalone kamienie, przed ucieczką nie dbali o zgromadzenie stosownych zapasów. Kiedy ich przywódcy byli zajęci albo coś zajęło ich uwagę, wkradał się chaos i zaczynały rządy bandytów. Silni zagarniali dobra słabych, nawet kowale nie byli bezpieczni.

Czego Rand al’Thor mógł oczekiwać po Aielach w takiej sytuacji? Nie nauczą ji’e’toh całych narodów. Rand al’Thor kazał im unikać zabijania żołnierzy Domani. Ale ci żołnierze – często skorumpowani, czasami otwarcie parający się rozbojem – byli częścią problemu.

– Być może wyjaśni nam więcej, kiedy dotrzemy do tego dworu, w którym się zatrzymał – skonstatowała Melaine, kręcąc głową. Jej czerwono-złote włosy zalśniły w promieniach słońca. Jej ciąża zaczynała się lekko zaznaczać pod białą bluzką. – A jeśli nawet nie, to i tak lepiej nam będzie w Arad Doman niż na bezcelowej włóczędze po ziemi morderców drzew.

– Jako rzeczesz – zgodził się Rhuarc. – Wobec tego ruszajmy. Wciąż zostało trochę drogi do przebiegnięcia. – Odszedł, żeby pomówić z Baelem.

Aviendha odstąpiła na krok, ale ostre spojrzenie Amys zatrzymało ją w miejscu.

– Aviendho – zaczęła twarda kobieta o włosach białych jak mleko – Ile Mądrych poszło z Rhuarcem, żeby przyjrzeć się tej kolumnie uchodźców?

– Żadna prócz mnie – przyznała Aviendha.

– Och, więc teraz jesteś już Mądrą? – zadrwiła Bair.

–.Nie jestem – szybko przyznała Aviendha i ku własnemu wstydowi zarumieniła się. – Źle powiedziałam.

– Wobec tego musisz zostać ukarana – orzekła Bair. – Nie jesteś już Panną, Aviendho. Twoje miejsce nie jest w oddziale zwiadowców, to zadanie należy pozostawić innym.

– Tak, Mądra – powiedziała Aviendha, wbijając wzrok w ziemię. Nie sądziła, że wyprawa z Rhuarkiem ściągnie na nią hańbę, wielokrotnie była przecież świadkiem, jak inne Mądre podejmowały się podobnych zadań.

„Ale ja nie jestem Mądrą” – napomniała się w duchu. Jestem tylko uczennicą”. Bair nie powiedziała, że Mądre nie mogą brać udziału w zwiadzie, tylko że oddział zwiadowców nie jest odpowiednim miejscem dla Aviendhy. Jej uwaga dotyczyła tylko i wyłącznie jej samej. I tego, co zrobiła, a być może robiła wciąż, a co nieustannie prowokowało Mądre.

Może sądziły, że spędziwszy tyle czasu z Elayne, stała się miękka? Aviendha sama się tego obawiała. Mieszkając w Caemlyn, odkryła w sobie upodobanie do jedwabi i kąpieli. Pod koniec pobytu słabo i tylko dla porządku protestowała, gdy Elayne wymyślała kolejną wymówkę, żeby przebrać ją w jakiś frywolny i niepraktyczny ubiór ozdobiony masą haftów i koronek. Naprawdę, chyba dobrze się stało, że tamte po nią przybyły.

A one stały tylko, przyglądając się jej z wyczekiwaniem, ich twarze były niczym czerwone pustynne kamienie, całkowicie bierne i twarde. Aviendha ponownie zgrzytnęła zębami. Ukończy swoje nauki i odzyska honor. Tak się stanie.

Usłyszała wezwanie do wymarszu. Wokół natychmiast zaroiło się od mężczyzn i kobiet w cadin’sor, którzy ruszyli biegiem w małych grupkach. Mądre, mimo obszernych spódnic, poruszały się z równą łatwością, co wojownicy.

Amys musnęła ramię Aviendhy.

– Pobiegniesz ze mną, abyśmy mogły omówić należną ci karę.

Aviendha dostosowała tempo swojego biegu do kroku Mądrej, poruszały się odtąd żwawym truchtem. W tym tempie Aielowie potrafili biec prawie bez końca. Przybywająca z Caemlyn grupka Aielów, w skład której wchodziła ona i Mądre, połączyła się z ludźmi Rhuarca, którzy wyszli z Bandar Eban i teraz razem zmierzali na spotkanie z Randem al’Thorem, przebywającym w zachodniej części kraju. Dobraine Taborwin, Cairhienianin, wciąż dobrze sobie radził z utrzymaniem porządku w stolicy, a ponadto, jak wieść niosła, udało mu się zlokalizować miejsce pobytu jednego z przedstawicieli ciała panującego nad Domani.

Aielowie zapewne mogli pokonać tę ostatnią część drogi Podróżując przez bramę. Ale tak naprawdę odległość nie była duża – ledwie parę dni drogi pieszo – więc wyruszyli wcześnie, żeby zdążyć na spotkanie, unikając potrzeby korzystania z Jedynej Mocy. Poza tym Rhuarc miał ochotę przyjrzeć się na własne oczy okolicy otaczającej dwór, w którym Rand al’Thor ulokował swoją kwaterę główną. Pozostałe odłamy Goshien i Taardad Aiel dołączą do nich w kwaterze; jeśli zajdzie taka potrzeba, skorzystają z bram.

– Co myślisz o rozkazach, jakie Car’a’carn wydał nam w kwestii Arad Doman, Aviendho? – zapytała Amys w biegu. Aviendha opanowała mars wypełzający na jej czoło. A co z jej karą?

– To dość niezwykły rozkaz – odparła – ale Rand al’Thor jest człowiekiem wielu niezwykłych pomysłów, nawet jak na mieszkańca mokradeł. Z pewnością nie można tego uznać za najdziwniejszy obowiązek, jaki na nas nałożył.

– A jak oceniasz fakt, że Rhuarcowi obowiązek ten niezbyt przypadł do gustu?

– Nie sądzę, aby wódz klanu miał osobiście jakieś wątpliwości w stosunku do rozkazów Car’a’carna – stwierdziła Aviendha. – Podejrzewam, że Rhuarc przekazał nam słowa swoich ludzi, podzielił się z Mądrymi tym, co usłyszał. Nie chciał przy tym zawstydzić nikogo, podając nam imiona tych, którzy wypowiedzieli swoje obawy.

Amys pokiwała głową. Jaki był cel jej pytań? Z pewnością sama doszła do identycznych wniosków. Przecież nie oczekiwała rady od Aviendhy.

Przez jakiś czas biegły w milczeniu, wciąż nie padło ani słowo na temat kary. Czy Mądre przebaczyły jej niewiadomą przewinę? Z pewnością nie chciałyby w ten sposób przysparzać jej dodatkowej hańby. Dawały Aviendzie czas na przemyślenie tego, co zrobiła. Inaczej jej hańba stałaby się nieznośna. Mogłaby zbłądzić znowu, tym razem bardziej.

Nic w twarzy Amys nie zdradzało jednak jej myśli. Mądra też była kiedyś Panną, jak Aviendha. Była twarda, nawet jak na Aiela.

– A o samym al’Thorze? – dopytywała dalej Amys. – Co o nim myślisz?

– Kocham go – odrzekła Aviendha.

– Nie pytałam Aviendhy – głupiej dziewczyny – krótko ucięła Amys. – Pytałam Aviendhę – Mądrą.

– To człowiek, na którego barkach spoczywa wielki ciężar – odpowiedziała Aviendha, tym razem ostrożniej dobierając słowa. – Obawiam się tylko, że on sam czyni ten ciężar trudniejszym do uniesienia niż to konieczne. Kiedyś wydawało mi się, że istnieje tylko jedna droga do stania się silną, ale od mojej pierwszej siostry nauczyłam się, że jest inaczej. Rand al’Thor… Nie wydaje mi się, aby on zrozumiał tę prawdę. Obawiam się, że myli twardość z siłą.

Amys znowu skwitowała jej słowa skinieniem głowy, jakby w pełni akceptując ich treść. Czy te pytania to jakaś kolejna próba?

– Wyjdziesz za niego? – zapytała Amys.

„Sądziłam, że nie rozmawiamy o Aviendzie – głupiej dziewczynie” – pomyślała Aviendha, ale oczywiście nie powiedziała tego na głos. Takich rzeczy nie mówiło się Amys w twarz.

– Wyjdę za niego – wyrwało się z jej ust. – To nie jest możliwość, nad którą się zastanawiam, to pewność. – Coś w tonie jej głosu musiało uderzyć Amys, ponieważ spojrzała na nią znacząco, ale Aviendha postanowiła trwać przy swoim. Każda Mądra, która nie wiedziała, co mówi, całkowicie zasługiwała na dowolne kary.

– A ta mieszkanka mokradeł, Min Farshaw? – zapytała Amys. – Najwyraźniej też go kocha. Co z nią poczniesz?

– To moja sprawa – odparowała Aviendha. – Dojdziemy do porozumienia. Rozmawiałam już z Min Farshaw i wierzę, że nie będzie z nią kłopotów.

– I chciałabyś ją na pierwszą siostrę? – drążyła temat Amys, ale w jej głosie można było usłyszeć leciutkie rozbawienie.

– Dojdziemy do porozumienia, Mądra.

– A jeśli nie dojdziecie?

– Dojdziemy – zdecydowanym głosem oznajmiła Aviendha.

– Skąd możesz mieć pewność?

Aviendha się zawahała. Jakaś jej część chciała zareagować na to pytanie wyniosłym milczeniem i kontynuować spokojny bieg wśród bezlistnych gałęzi krzaków, a Amys niech się udławi swoim wścibstwem. Z drugiej strony była przecież tylko uczennicą i choć nie można jej było zmusić do mówienia, wiedziała, że Amys nie odpuści, póki nie wyśpiewa jej wszystkiego. Pozostawało mieć nadzieję, że skutkiem jej odpowiedzi nie będzie zbyt wielkie toh.

– Wiesz o wizjach tej Min? – spytała Aviendha.

Amys przytaknęła.

– W jednej z tych wizji pojawił się Rand al’Thor i trzy kobiety, które kocha. Inna mówiła o dziecku, które będę miała z Car’a’carnem. Nie miała ochoty mówić nic więcej, a Amys nie naciskała. Te słowa jej wystarczyły. Obie wiedziały, że łatwiej znaleźć tchórzliwego Kamiennego Psa niż wizję Min, która by się nie sprawdziła. Z jednej strony pewność, że Rand al’Thor w końcu będzie jej, z drugiej dręcząca świadomość, że będzie musiała się nim podzielić. Wobec Elayne nie żywiła oczywiście zazdrości, ale Min… cóż, Aviendha tak naprawdę nie miała okazji jej poznać. Poza tym, wizja była jednak pocieszająca. I równocześnie niepokojąca. Aviendha kochała Randa al’Thora, ponieważ tak sama zdecydowała, a nie dlatego, że takie było jej przeznaczenie. Oczywiście wizja Min nie gwarantowała, że Aviendha rzeczywiście poślubi Randa, więc może jednak wprowadziła Amys w błąd. Będzie kochał trzy kobiety, a trzy kobiety będą kochać jego, ale czy Aviendha znajdzie sposób, aby go poślubić?

Nie, przyszłość żadną miarą nie była określona. Ta myśl przyniosła jej ulgę. Być może powinna się martwić, ale jakoś się nie martwiła. Odzyska swój honor, a potem poślubi Randa al’Thora. Może on zginie wkrótce po tym, ale przecież oni też w każdej chwili mogą wpaść w zasadzkę i wtedy to ona padnie od strzały. Zamartwianie się do niczego nie prowadzi.

Natomiast toh to była całkiem inna sprawa.

– Źle się wyraziłam, Mądra – rzekła Aviendha. – Z moich słów mogło wynikać, że według wizji poślubię Randa al’Thora. Ale w wizji tego nie było. Według wizji wszystkie trzy będziemy go kochać, a na ile małżeństwo jest koniecznym warunkiem miłości, tego powiedzieć nie potrafię.

Amys tylko pokiwała głową. Więc nie straciłam toh – ucieszyła się w myślach Aviendha. To dobrze. Nie miała najmniejszej ochoty dodawać kolejnej hańby do listy poprzednich wstydów.

– Dobrze – rzekła w końcu Amys, nie odrywając wzroku od ścieżki, po której biegły. – Porozmawiajmy o twojej karze.

Aviendha poczuła przypływ ulgi. A więc wciąż jeszcze miała czas, żeby odkryć, co zrobiła źle. Mieszkańców mokradeł często w całkowitą konfuzję wprawiała sprawiedliwość Aielów, ale to dlatego, że mieli niewielkie pojęcie, co znaczy honor. Honor nie rodził się z samego aktu poniesienia kary, zmazę na honorze usuwała zgoda na karę i umiejętność jej zniesienia z godnością. Taki był duch toh – decyzja o samoponiżeniu się, dzięki której odzyskiwało się to, co się utraciło. Dziwnym wydawało jej się, że mieszkańcy mokradeł nie potrafili tego pojąć; zaiste, dziwnym jej się wydawało, że instynktownie nie przestrzegali ji’e’toh. Czym było życie bez honoru?

Amys, co było całkiem zrozumiałe, nie miała zamiaru wyjaśniać Aviendzie, gdzie ta zbłądziła. Ponieważ jednak ona sama nie potrafiła sobie udzielić odpowiedzi na to pytanie, mniejszą hańbą będzie dla niej, jeśli poruszy kwestię w rozmowie.

– Tak – zaczęła Aviendha, starannie dobierając w myślach słowa. – Powinnam zostać ukarana. Przypuszczam, że skutkiem zbyt długiego czasu spędzonego w Caemlyn mogłam stać się słaba.

Amys parsknęła.

– Nie jesteś teraz ani odrobinę słabsza, niż w czasach, gdy nosiłaś włócznie, dziewczyno. Powiedziałabym nawet, że stałaś się silniejsza. Czas, który spędziłaś ze swoją pierwszą siostrą, okazał się dla ciebie korzystny.

A więc nie o to chodziło. Kiedy Dorindha i Nadere przyszły po nią, powiedziały, że musi wrócić, by kontynuować nauki. Jednakże w czasie pomiędzy jej przybyciem do obozu Aielów a wymarszem do Arad Doman Aviendha nie otrzymała żadnych lekcji. Kazano jej nosić wodę, cerować szale, podawać herbatę. Wymierzano jej też szereg najróżniejszych kar, nie wyjaśniając przy tym, na czym polegały przewiny. A kiedy w oczywisty sposób popełniła jakieś wykroczenie – na przykład udała się na zwiad, kiedy rzekomo nie powinna – surowość kary była zawsze znacznie większa niż waga wykroczenia, jakim sobie na nią zasłużyła.

Wszystko wyglądało niemalże tak, jakby kara była tą rzeczą, której chciały nauczyć ją Mądre, ale to przecież było niemożliwe. Nie była przecież mieszkanką mokradeł, którą wciąż trzeba pouczać w najprostszych kwestiach dotyczących honoru. A więc jaki może być cel ciągłych, niewyjaśnionych kar, jeśli nie jest nim ostrzeżenie przed stałym popełnianiem tej samej poważnej pomyłki?

Amys sięgnęła ręką do boku i odwiązała coś od paska w talii. Podniosła w górę wełniany woreczek rozmiarów mniej więcej pięści.

– Doszłyśmy do wniosku – oznajmiła – że zbyt łagodnie traktowałyśmy cię podczas nauki. Czasu zostało już niewiele, więc postanowiłyśmy przestać ci pobłażać.

Aviendha ledwie zdołała ukryć zaskoczenie. Wszystkie te poprzednie kary były łagodne?

– Dlatego też – kontynuowała Amys, podając jej woreczek – weźmiesz to. Wewnątrz są ziarna. Jedne czarne, inne brązowe, jeszcze inne białe. Dziś wieczorem przed pójściem spać, oddzielisz od siebie ziarna wedle kolorów, a potem policzysz. Jeżeli się pomylisz, pomieszamy je znowu i zaczniesz od początku.

Aviendha przyłapała się na tym, że biegnie z otwartymi ustami, potknęła się, omal nie upadła. Noszenie wody było pracą, którą ktoś musiał wykonać. Podobnie konieczne było cerowanie odzieży. Gotowanie posiłków też było ważne, zwłaszcza gdy w grupie nie było żadnego gai’shain.

Ale to… to była bezużyteczna praca! Nie tylko nieważna, niepotrzebna, ale też błazeńska. To był rodzaj kary zarezerwowanej wyłącznie dla najbardziej upartych lub najbardziej zhańbionych z ludzi. W propozycji tej kryła się niemal… niemal sugestia, że Mądre uważają ją za da’tsang!

– Na Oczy Tego Który Oślepia Wzrok – szepnęła, równocześnie ze wszystkich sił starając się trzymać równe tempo biegu. – Co ja zrobiłam?

Amys zerknęła na nią i Aviendha natychmiast odwróciła wzrok. Obie wiedziały, że nie chciała poznać odpowiedzi na to pytanie. Nie mówiąc nic więcej, odebrała z rąk kobiety woreczek. To była najbardziej upokarzająca z kar, jakich dotychczas zaznała.

Amys zostawiła ją, żeby biec z pozostałymi Mądrymi. Aviendha w końcu jakoś otrząsnęła się, a determinacja obudziła się w niej na powrót. Błąd, który popełniała, musiał być znacznie poważniejszy, niż jej się to wcześniej wydawało. Na to wskazywała kara wymierzona jej przez Amys, woreczek był wskazówką.

Otworzyła go i zajrzała do środka. W środku zobaczyła trzy puste torebki algode, do których miała wkładać nasiona i tysiące maleńkich nasion, które je prawie zakrywały. Ta kara została specjalnie pomyślana tak, żeby widziano, jak Aviendha ją odbywa, co tylko powiększy jej hańbę. Cokolwiek zrobiła, musiało stanowić przestępstwo nie tylko wobec Mądrych, lecz wszystkich otaczających ją ludzi, nawet jeśli ci – podobnie jak sama Aviendha – nie byli tego świadomi.

Należało stąd wyciągnąć wniosek taki, że potrzebna jest jeszcze większa determinacja.

Загрузка...