36. Śmierć Tuon.

– Początkiem mojej podróży była Łza – zaczęła opowiadać Verin, rozsiadając się w najlepszym krześle Mata wykonanym z ciemnego orzecha i obitym skórą. Thomas stanął za jej plecami z dłonią na głowicy miecza. – A chciałam dotrzeć do Tar Valon.

– Więc jakim sposobem znalazłaś się tutaj? – zapytał podejrzliwie Mat, sam zajmując miejsce na wyściełanej ławie. Nienawidził tego mebla, jakby się nie kręcić, nie sposób było na nim znaleźć wygodnej pozycji. Żadne poduszki nie pomagały. Jakimś sposobem czyniły go jeszcze bardziej niewygodnym. Przeklęte siedzisko musiało być chyba zaprojektowane przez szalonego, zezowatego Trolloka, który złożył je z kości potępionych. Innego wyjaśnienia nie było.

Właśnie zmienił pozycję na ławie i o mało co nie zawołał, żeby przynieśli mu drugie krzesło, lecz nie odważył się przerywać Verin. Mandevwin i Talmanes zajęli miejsca tuż obok wejścia do namiotu, pierwszy stał z założonymi na piersi rękami, drugi sadowił się właśnie na podłodze. Thom już siedział na ziemi, tyle że pod drugą ścianą namiotu, i przyglądał się Aes Sedai badawczym wzrokiem. Znajdowali się w namiocie konferencyjnym Mata, przeznaczonym głównie na krótkie narady z oficerami. Nie miał szczególnej ochoty prosić Verin do swojego głównego namiotu, jako że stół w nim zasłany był planami rajdu na Trustair.

– Sama zadaję sobie to pytanie, panie Cauthon – rzekła Verin, uśmiechając się. Jej posiwiały Strażnik stał bez ruchu. – Jakim sposobem skończyłam tutaj? Zaiste nie miałam takiego zamiaru. A jednak stało się, jak się stało.

– Sugerujesz, że to był czysty przypadek, Verin Sedai – zauważył Mandevwin. – Lecz mówimy tu przecież o odległościach liczonych w setkach lig!

– A poza tym – dodał Mat – potrafisz Podróżować. Skoro więc zamierzałaś dostać się do Białej Wieży, dlaczego nie skorzystać z przeklętego Podróżowania i w jednej chwili mieć całą drogę za sobą.

– Dobre pytanie – zgodziła się Verin. – I jedno, i drugie. Zaiste. Mogłabym dostać herbaty?

Mat westchnął, zmienił pozycję na upiornej ławie i gestem dał Talmanesowi znak, żeby wydał odpowiednie polecenie. Talmanes podniósł się, wyjrzał na zewnątrz, by przekazać słowo, i z powrotem zasiadł na swoim miejscu.

– Dziękuję – powiedziała Verin. – Wyschłam na wiór. – Roztaczała wokół siebie tę swojską atmosferę tak charakterystyczną dla Brązowych sióstr.

Przez te dziury w pamięci Mat tylko nadzwyczaj mgliście przypominał sobie pierwsze spotkanie z Verin. Po prawdzie, to wszystkie dotyczące jej wspomnienia były dość niejasne. Ale pamiętał, że miała temperament uczonej.

Kiedy teraz jej się przypatrywał, miał wrażenie, że jej maniera jest nieco przesadna. Jakby całkiem świadomie odwoływała się do stereotypów krążących na temat Brązowych i wykorzystywała je na swój sposób, zwodząc ludzi niczym uliczny hochsztapler nabierający wiejskich chłopców na grę w trzy karty.

Zorientowała się, że ją obserwuje. Odpowiedziała spojrzeniem. Ten uśmieszek wyginający kąciki ust? To był uśmiech kanciarza, którego nie obchodzi, że ten czy ów z widzów zorientował się w naturze jego sztuczki. Skoro już się zorientowałeś, możesz spokojnie przyglądać się grze, a niewykluczone, że później razem oszukamy jeszcze kogoś…

– Zdajesz sobie sprawę, jak silna jest twoja natura ta’veren, chłopcze? – zapytała Verin.

Mat wzruszył ramionami.

– Jeżeli chodzi ci o te rzeczy, lepiej poszukaj Randa. Szczerze mówiąc, w porównaniu z nim żaden ze mnie ta’veren. – Przeklęte kolory!

– Och, żadną miarą nie chciałabym obniżać rangi Smoka Odrodzonego – zachichotała Verin. – Lecz nie możesz skrywać się cały czas w jego cieniu, Matrimie Cauthon. To znaczy możesz, lecz zwiedziesz chyba tylko ślepca. W każdych innych okolicznościach byłbyś z pewnością najsilniejszym ta’veren spośród wszystkich żyjących obecnie ludzi. Może nawet najsilniejszym, jaki od wieków chodził po tej ziemi.

Mat nerwowo poruszył się na ławie. Krwawe popioły, nienawidził mebli, które sprawiały, że wyglądało się w nich jakby człowieka męczyło nieczyste sumienie. Może jednak powinien wstać.

– Co ty mówisz, Verin? – zapytał, pozostając jednak na miejscu. Założył ręce na piersi i dzielnie zdecydował przynajmniej udawać, że jest mu wygodnie.

– Mówię o tym, jak ciągnąłeś mnie za sobą przez pół kontynentu. – Na widok żołnierza z parującym kubkiem miętowej herbaty, uśmiech Verin stał się zdecydowanie szerszy. Wdzięcznie odebrała kubek z rąk mężczyzny, który zaraz bez słowa wyszedł z namiotu.

– Ciągnąłem cię? – zdziwił się Mat.– To ty mnie szukałaś.

– Dopiero od momentu, gdy zrozumiałam, że Wzór kieruje mnie w stronę kogoś. – Verin dmuchnęła na gorący napój. – Mogło chodzić tylko o ciebie lub Perrina. Randa wykluczyłam, ponieważ nie miałam najmniejszych kłopotów z opuszczeniem jego towarzystwa.

– Towarzystwo Randa? – zapytał Mat, ignorując następny rozbłysk barw. – Widziałaś go?

Verin przytaknęła.

– Jak.., jakim ci się zdawał? – spytał Mat. – Czy on… sama wiesz…

– Czy oszalał? – powiedział Verin.

Mat skinął głową.

– Też się tego boję – stwierdziła Verin, a kąciki jej ust wygięły się lekko w dół. – Sądzę wszakże, że jak dotąd wciąż panuje nad sobą.

– Cholerna Jedyna Moc – zaklął Mat, sięgając dłonią pod koszulę i szukając pocieszenia w dotyku medalionu.

Verin uniosła wzrok.

– Och, nie jestem tak do końca przekonana, że jedynym źródłem problemów młodego al’Thora jest Moc, Matrimie. Wiele sióstr chętnie zrzuciłoby na saidina całą winę za jego wady charakteru, osobiście jednak uważam, że jest to skutek ciężaru, jaki złożyłyśmy na barkach biednego chłopaka.

Mat zerknął na Thoma spod uniesionej brwi.

– Tak czy siak – Verin upiła łyk herbaty – skaza nie może tu wchodzić w grę, ponieważ problemy z nią już się skończyły.

– Skończyły? – głupawo powtórzył Mat. – Rand już nie przenosi?

Roześmiała się.

– Prędzej ryba przestałaby pływać. Nie, problemy ze skazą skończyły się, ponieważ skazy już nie ma. Al’Thor oczyścił saidina.

– Co takiego? – zdumiał się Mat, raptownie prostując.

Verin upiła kolejny łyk herbaty.

– Mówisz poważnie?

– Jak najbardziej.

Mat znów spojrzał na Thoma. Następnie wygładził poły kaftana i podrapał się po głowie.

– Co ty wyprawiasz? – zapytała Verin z rozbawieniem.

– Sam nie wiem – powiedział Mat, czując się głupio. – Myślę po prostu, że powinienem się poczuć jakoś inaczej. Przecież cały świat się odmienił, żyjemy odtąd w innym świecie, prawda?

– Można tak rzec – zgodziła się Verin – choć moim zdaniem można się spierać, czy usunięcie skazy, jakkolwiek wielkim dokonaniem by się nie wydawało, nie jest tylko kamykiem ciśniętym do stawu. Dotarcie do brzegu zajmie zmarszczkom rozchodzącym się po powierzchni trochę czasu.

– Kamyk? – zdumiał się Mat. – Mówisz: kamyk?

– Cóż, może powinnam powiedzieć: głaz.

– Cholerna góra, jeżeli o mnie chodzi – mruknął Mat. Znów spróbował znaleźć sobie wygodniejsza pozycję na strasznej ławie.

Verin zachichotała. Przeklęte Aes Sedai. Czy zawsze muszą się w ten sposób zachowywać? Najprawdopodobniej składały przysięgę, o której nikomu nic nie mówiły – żeby zachowywać się tak tajemniczo, jak tylko się da. Spojrzał na nią uważnie.

– Co miał znaczyć ten chichot? – zapytał wreszcie.

– Nic – odparła. – Po prostu przyszło mi do głowy, że już wkrótce poczujesz na własnej skórze to, co ja czułam przez ostatnich kilka dni.

– To znaczy?

– Cóż, wydaje mi się, że o tym właśnie mówiłam, nim nasza rozmowa zeszła na manowce.

– Nie na żadne manowce, tylko na kwestię oczyszczenia przeklętego Prawdziwego Źródła – mruknął Mat. – Szczerze mówiąc…

– Byłam ostatnio świadkiem i uczestniczką doprawdy przedziwnych wydarzeń – ciągnęła Verin, całkowicie ignorując słowa Mata. – Być może nie zdajesz sobie z tego sprawy, lecz aby Podróżować z jakiegoś miejsca, musisz najpierw spędzić w nim trochę czasu. Zazwyczaj wystarczy jeden wieczór. Stosując się do tej zasady, po rozstaniu ze Smokiem udałam się do najbliższej wioski, gdzie wynajęłam pokój w gospodzie. Rozlokowałam się w nim i zapoznałam z pomieszczeniem, żeby rankiem móc otworzyć Bramę. Jednak w samym środku nocy zawitał do mnie skonsternowany karczmarz i poprosił mnie, żebym przeniosła się do innego pokoju. Wyjaśnił, że dach nad moim przecieka i wkrótce woda zaleje sufit. Protestowałam, lecz okazał się nieugięty. Takim to sposobem znalazłam się pod drugiej stronie korytarza, gdzie musiałam zapoznać się z nowym pokojem. Kiedy już uznałam, że znam go dostatecznie dobrze, żeby móc otworzyć Bramę, znowu mi przeszkodzono. Tym razem karczmarz… zaambarasowany jeszcze bardziej niż poprzednio… wyjaśnił, że podczas rannego sprzątania jego żona zgubiła w moim nowym pokoju pierścionek. Tak ją to dręczyło, że obudziła się w nocy i kazała mu szukać. Karczmarz, który wyglądał już na bardzo udręczonego swoimi perypetiami, poprosił mnie, abym łaskawie przeniosła się na nowe miejsce.

– I co z tego? – spytał Mat. – To tylko zbieg okoliczności, Verin.

Uniosła brew, spojrzała na niego, a potem uśmiechnęła się, gdy znowu zmienił pozycję na swojej ławie.

Żeby to wszystko sczezło, przecież się nie wiercił!

– Odmówiłam jego prośbie, Matrimie – wyjaśniła. – Powiedziałam mu, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby przeszukał mój pokój po tym, jak go opuszczę, i obiecałam, że nie zabiorę żadnych pierścionków, które ewentualnie w nim znajdę. Potem zamknęłam mu drzwi przed nosem. – Podniosła kubek do ust. – Kilka minut później w gospodzie wybuchł pożar… Jak się okazało, z kominka wysypał się na podłogę żar, czego skutkiem cała gospoda spaliła się do fundamentów. Na szczęście nikomu nic się nie stało, niemniej z gospody została kupa popiołu. Zmęczeni, z przekrwionymi od braku snu oczyma, Tomas i ja musieliśmy udać się do następnej wioski, żeby tam poszukać schronienia.

– Mimo wszystko to dalej mi wygląda na zwykły zbieg okoliczności – upierał się Mat.

– Trwało to w ten sposób przez kolejne trzy dni – ciągnęła Verin. – Przeszkadzano mi nawet wówczas, gdy próbowałam zaznajomić się z miejscem na otwartym powietrzu. Przypadkowi przechodnie proszący o zaproszenie do ogniska, drzewo walące się na nasze obozowisko, wałęsające się w pobliżu stado owiec, raptowna, niczym nie zapowiadana burza. Najrozmaitsze przypadkowe wydarzenia, do których dochodziło zawsze wtedy, gdy chciałam oswoić się z otoczeniem.

Talmanes gwizdnął cicho. Verin pokiwała głową.

– Za każdym razem, gdy już zaczynałam zaznajamiać się z otoczeniem, coś szło nie tak. Następowały wydarzenia, które zmuszały mnie do opuszczenia tego miejsca. Jednak kiedy nie podejmowałam żadnych działań w tę stronę, kiedy świadomie podejmowałam postanowienie, że nie będę rozglądać się wokół i nie stworzę żadnej Bramy, wtedy nic się nie działo. Ktoś inny pewnie zrezygnowałby z Podróżowania na jakiś czas, ale moja natura wzięła nade mną górę i nie mogłam się powstrzymać, żeby dokładnie nie zbadać tego zjawiska. Wkrótce wykryłam w nim regularności, o których ci właśnie opowiadam.

Krwawe popioły. W taki właśnie sposób Rand oddziaływał na otaczających go ludzi. Ale nie Mat.

– Z twojej opowieści można by wnosić, że wciąż powinnaś przebywać we Łzie.

– Tak – zgodziła się – wkrótce jednak poczułam ten zew czy swego rodzaju przyciąganie. Coś mnie ciągnęło, szarpało. Jakby…

Mat znów nerwowo zmienił pozycję.

– Jakbyś miała przeklęty haczyk na ryby wbity we wnętrzności? A ktoś stał daleko i ciągnął delikatnie… lecz konsekwentnie… za linkę?

– Tak – potwierdziła Verin. Uśmiechnęła się. – Nadzwyczaj trafnie to ująłeś.

Mat nie odpowiedział.

– W końcu postanowiłam odbyć swą podróż przy pomocy bardziej prozaicznych środków. Pomyślałam, że być może moja niezdolność do Podróżowania wiąże się w jakiś sposób z obecnością al’Thora w pobliżu albo jest to skutek rozplatania się Wzoru wynikający z wpływu Czarnego na świat. Zdobyłam miejsce w kupieckiej karawanie zdążającej do Cairhien. Dysponowali pustym wozem, który byli skłonni odnająć za przystępną cenę. Byłam już porządnie zmęczona skutkiem tych wszystkich nieprzespanych nocy, kiedy wybuchały pożary, płakały dzieci i coś zmuszało mnie do przenosin na nowe miejsce. W efekcie spałam zdecydowanie zbyt długo. Tomas także się zdrzemnął. Kiedy się obudziliśmy, z zaskoczeniem odkryliśmy, że karawana skręciła na północny zachód, zamiast skierować się prosto ku Cairhien. Rozmówiłam się z mistrzem karawany, on zaś wyjaśnił mi, że w ostatniej chwili otrzymał wiadomość, iż wiezione przezeń towary osiągną znacznie lepszą cenę w Murandy niż w Cairhien. Zastanawiał się przez chwilę, po czym poinformował mnie, że chciał mi powiedzieć o zmianie celu, lecz jakoś mu to umknęło.

Napiła się herbaty.

– Wtedy właśnie zrozumiałam, że coś mną kieruje. Podejrzewam, że większość ludzi pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, jednak ja prowadziłam badania nad naturą ta’veren. Karawana zresztą nie ujechała zbyt daleko w kierunku Murandy – ledwie jeden dzień drogi – jednak to poczucie przyciągania mi starczyło. Porozmawiałam z Tomasem i postanowiliśmy unikać podróży w kierunku, w którym nas ciągnęło. Przemykanie to kiepska namiastka Podróżowania, lecz przynajmniej nie jest się ograniczonym koniecznością znajomości obszaru, z którego się wyrusza. Otworzyłam więc Bramę, lecz kiedy dotarliśmy do końca naszej eskapady, okazało się, że wcale nie jesteśmy w Tar Valon, lecz w małej wiosce na północy Murandy! Co powinno być niemożliwe. Kiedy jednak tak na głos rozmyślałam nad niemożliwym, Tomas i ja zdaliśmy sobie sprawę, że w chwili otwierania Bramy wspominał pewną wyprawę myśliwską, na którą wybrał się pewnego razu w okolicach miasteczka Trustair, więc pewnie tym sposobem sama nieświadomie pomyliłam cel podróży.

– I tak oto dotarliśmy tutaj – skonstatował Tomas, który z założonymi na piersi rękami i wyrazem najgłębszego rozczarowania na twarzy stał, dotąd milczący, za krzesłem swojej Aes Sedai.

– Zaiste – potwierdziła Verin. – Ciekawe, nieprawdaż, młody Matrimie? Skutkiem niewyobrażalnego splotu przypadków wylądowałam tutaj, na twojej drodze, dokładnie w chwili, gdy potrzebny był ci ktoś, kto otworzy Bramę dla twojej armii.

– Jak sama mówisz, może to być tylko splot przypadków.

– A uczucie przyciągania?

Nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

– Przypadek jest właśnie instrumentem działania ta’veren – tłumaczyła Verin. – Znajdujesz wyrzucony przez kogoś przedmiot, który tobie właśnie jest strasznie potrzebny, albo spotykasz w odpowiedniej chwili właściwą osobę. Przypadkowe wydarzenia całkiem przypadkowo układają się tak, aby było to dla ciebie korzystne. A może tego nie zauważyłeś? – Uśmiechnęła się. – Gotów jesteś postawić o to zakład?

– Nie – odparł Mat z niechęcią.

– Wszelako jedna rzecz nie dawała i nie daje mi spokoju – mówiła dalej Verin. – Dlaczego to ktoś inny nie znalazł się na twojej drodze? Przecież Asha’mani al’Thora nieustannie poszukują mężczyzn potrafiących przenosić, podejrzewam, że wiejskie okolice znajdują się wśród ich priorytetów, ponieważ w takich miejscach łatwiej jest się ukryć ludziom obdarzonym Talentem. Jeden z nich mógł stanąć na twojej drodze i otworzyć ci Bramę.

– Mało prawdopodobne – powiedział Mat i zadrżał. – Nie przyjąłbym nikogo takiego do Legionu.

– Nawet po to, żeby w mgnieniu oka znaleźć się w Andorze? – zapytała Verin.

Mat się zawahał. Cóż, może.

– Musi istnieć jakiś powód, dla którego się tu znalazłam – oznajmiła Aes Sedai.

– Wciąż uważam, że zbyt poważnie traktujesz całą sprawę – powiedział Mat i nie wiadomo który już raz zmienił ułożenie ciała na ławie tortur.

– Może tak. Może nie. W pierwszym rzędzie powinniśmy ustalić cenę za transport twoich wojsk do Andoru. Zakładam, że chcesz się znaleźć w Caemlyn?

– Cenę? – zdziwił się Mat. – Przecież mówiłaś, że Wzór mi cię tu zesłał! Dlaczego domagasz się jeszcze ode mnie opłaty?

– Dlatego – uniosła palec w górę – że kiedy czekałam, aż los mnie do ciebie sprowadzi… szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy to będziesz ty, czy młody Perrin… zrozumiałam, że jest kilka takich rzeczy, które mogę ci zapewnić, a których nie mógłby zapewnić ci nikt inny. – Sięgnęła do kieszeni sukni i wydobyła z niej kilka kartek papieru. Na jednej z nich Mat zobaczył swoją podobiznę. – Nie zapytałeś, skąd to mam.

– Jesteś Aes Sedai – zauważył Mat, wzruszając ramionami. – Pomyślałem sobie, że… no, wiesz… stworzyłaś je z użyciem saidara.

– Z użyciem saidara? – zapytała tonem całkowicie bez wyrazu.

Wzruszył ramionami.

– Ten papier, Matrimie, otrzymałam od…

– Mów mi Mat – powiedział.

– Ten papier, Matrimie, otrzymałam od Sprzymierzeńca Ciemności – ciągnęła zupełnie niezrażona – który powiedział mi… myląc mnie ze sługą Cienia… że jedno z Przeklętych rozkazało zabić ludzi przedstawionych na tych podobiznach. Ty i Perrin jesteście w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– Żadna to dla mnie nowina – stwierdził niefrasobliwie, równocześnie z całych sił skrywając dreszcz, jaki przeszył go po jej słowach. – Verin, Sprzymierzeńcy Ciemności polują na mnie od dnia, w którym opuściłem Dwie Rzeki. – Na moment zawiesił głos. – Żebym sczezł. To się zaczęło jeszcze wcześniej. Ale co to zmienia?

– Teraz chodzi o coś innego – tłumaczyła Verin, a z każdym słowem jej głos nabierał coraz poważniejszych tonów. – Grożące ci niebezpieczeństwo ma teraz zupełnie inny wymiar… Ja… Cóż, zgódźmy się po prostu, że jesteś w wielkim, ogromnym niebezpieczeństwie. Proszę cię, abyś w ciągu najbliższych kilku dni bardzo na siebie uważał.

– Zawsze na siebie uważam – stwierdził Mat.

– Cóż, wobec tego proszę cię, żebyś uważał jeszcze bardziej – powiedziała Verin. – Ukryj się gdzieś. Nie ryzykuj. Będziesz potrzebny, zanim to wszystko się skończy.

Znowu wzruszył ramionami. Ukryć się? Nie ma sprawy. Z pomocą Thoma mógł zapewne tak się zmienić, że rodzone siostry by go nie poznały.

– Na to mogę się zgodzić – rzekł. – Prosta sprawa. Ile dni zabierze ci odstawienie nas do Caemlyn?

– Kiedy wcześniej mówiłam o cenie, nie to miałam na myśli – rzekła, rozbawiona. – To była tylko prośba. Do której chyba powinieneś odnieść się ze stosowną powagą. – Odwróciła kartkę z jego podobizną i podała mu niewielki rulonik papieru. Zapieczętowany był kroplą krwistoczerwonego wosku.

Mat z wahaniem wziął rulonik do ręki.

– Co to takiego?

– Polecenia – odrzekła Verin. – Zastosujesz się do nich dziesiątego dnia od chwili, gdy znajdziesz się w Caemlyn.

Podrapał się w kark, zmarszczył brwi, a potem spróbował zerwać pieczęć.

– Masz to otworzyć dopiero wtedy – zaprotestowała Verin.

– Jak to? – zdziwił się Mat. – Ale…

– Taka jest moja cena – oznajmiła krótko Verin.

– Przeklęta kobieto – powiedział, zerkając ponownie na zwój. – Niczego ci nie przysięgnę, póki nie będę wiedział, co to jest.

– Wątpię, aby te polecenia były szczególnie trudne do wykonania – rzekła uspokajająco.

Mat przez chwilę patrzył na pieczęć spod zmarszczonych brwi, potem się wyprostował.

– Rezygnuję.

Zacisnęła usta.

– Matrimie, nie…

– Mów mi Mat – powtórzył i wziął do ręki swój kapelusz, spoczywający na stercie poduszek. -Jak powiedziałem, nie ma umowy. Tak czy siak, droga do Caemlyn zajmie mi jakieś dwadzieścia dni marszu. – Odrzucił na bok klapę namiotu, gestem wskazał jej wyjście. – Nie dam się uwiązać na sznurkach jak marionetka, kobieto.

Nawet nie drgnęła, tylko jej czoło zmarszczyło się gniewnie.

– Zapomniałam, jaki potrafisz być niemożliwy.

– Z czego jestem dumny – oznajmił Mat.

– Może zawrzemy jakiś kompromis? – zapytała Verin.

– Powiesz mi, co jest napisane na tym przeklętym papierze?

– Nie – oświadczyła Verin. – Ponieważ niewykluczone, że nie będziesz musiał zapoznawać się z jego treścią. Mam nadzieję, że zdążę wrócić i uwolnię cię od listu, a potem wyślę tam, gdzie będziesz chciał się udać. Jednak nie mogę…

– Jak więc brzmi proponowany przez ciebie kompromis? – zapytał Mat.

– Nie musisz otwierać listu – poinformowała go Verin. – Spal go. Jeżeli jednak tak uczynisz, zaczekasz na mnie w Caemlyn przez dodatkowe pięćdziesiąt dni, na wypadek gdyby powrót zabrał mi więcej czasu, niż się spodziewam.

Musiał się zastanowić. Pięćdziesiąt dni to dużo czasu. Jeżeli jednak mógłby spędzić ten czas w Caemlyn, zamiast podróżować o własnych siłach…

Czy Elayne była w mieście? Od czasu ucieczki z Ebou Dar martwił się o nią. Gdyby jednak znajdowała się w mieście, mógłby przynajmniej od razu przystąpić do produkcji smoków Aludry.

Lecz czekać pięćdziesiąt dni? Albo to, albo otworzyć przeklęty list i zrobić, co w nim napisane? Oba rozwiązania nie przedstawiały mu się szczególnie atrakcyjnie.

– Dwadzieścia dni – powiedział.

– Trzydzieści – odparła kobieta, po czym wstała i uniosła palec, chcąc uciszyć jego ewentualne obiekcje. -To jest kompromis, Mat. Wiesz, jakie są Aes Sedai, przypuszczam więc, że potrafisz docenić moją. ustępliwość. – Wyciągnęła do niego rękę.

Trzydzieści dni. Mógł zaczekać trzydzieści dni. Opuścił wzrok na list trzymany w dłoni. Mógł go nie otwierać, a trzydzieści dni to nie było tak dużo. Prawie tyle samo zabrałby mu powrót do Caemlyn o własnych siłach. Po prawdzie, to umowa była całkiem niezła! Potrzebował kilku tygodni, żeby ruszyć z produkcją smoków, potrzebował też trochę czasu, żeby dowiedzieć się czegoś o Wieży Ghenjei oraz wężach i lisach. Thom nie może się uskarżać – skoro i tak dotarcie do Caemlyn zabrałoby im dwa tygodnie.

Verin przyglądała mu się, po jej twarzy błąkał się odległy cień niepokoju. Nie mógł jej zdradzić, jak bardzo jest zadowolony. Wystarczy, że kobieta się zorientuje, a już znajdzie sposób na ściągnięcie dodatkowej należności.

– Trzydzieści dni – oznajmił niechętnie, ujmując jej rękę – lecz kiedy miną, mogę iść gdzie chcę.

– Możesz też otworzyć list po dziesięciu – przypomniała mu Verin – i zrobił, co w nim napisane. Jedno z dwojga, Matrimie. Dajesz słowo?

– Daję – zgodził się. – Ale nie otworzę tego przeklętego listu. Zaczekam trzydzieści dni, a potem zajmę się swoimi sprawami.

– Zobaczymy – rzekła, uśmiechając się pod nosem i puszczając jego rękę. Zwinęła jego podobiznę i wyciągnęła z kieszeni niewielką skórzaną saszetkę. Otworzyła ją i wsunęła papier do środka, a kiedy to robiła, zauważył, że ma w niej niewielką kolekcję zapieczętowanych zwojów, jak ten, który trzymał w ręku. Po co jej one?

Gdy tylko zbiór papierów znalazł się w jej kieszeni, wyjęła z niej rzeźbiony fragment przejrzystego kamienia – broszkę w kształcie lilii.

– Każ zwijać obóz, Matrimie. Muszę zrobić tę Bramę najszybciej, jak się tylko da. Mnie samą czeka Podróż.

– Świetnie. – Mat jeszcze raz obrzucił wzrokiem zapieczętowany, zwinięty papier w swych dłoniach. Dlaczego Verin była taka tajemnicza?

„Żeby to wszystko sczezło!” – pomyślał. „Nie przeczytam go. Za nic”.

– Mandevwinie – powiedział. – Daj Verin Sedai jakiś namiot, w którym będzie mogła zaczekać, aż nie zwiniemy obozu, i przydziel paru żołnierzy, którzy zadbają o wszystkie jej potrzeby. Poza tym poinformuj pozostałe Aes Sedai, że przebywa w obozie. Zapewne będą zainteresowane przybyciem innej Aes Sedai. Wsunął papier za pas i zebrał się do wyjścia.

– I niech ktoś spali te przeklętą ławę. Nie mogę uwierzyć, że przez cały czas targaliśmy ją ze sobą.


Tuon nie żyła. Odeszła, umarła, została zapomniana. Tuon była niegdyś Córką Dziewięciu Księżyców. Teraz stanowiła tylko wzmiankę w historii.

Imperatorową była Fortuona.

Fortuona Athaem Devi Paendrag pocałowała lekko żołnierza w czoło. Żołnierz klęczał ze schyloną głową wśród niskiej trawy. Spowijający wszystko wilgotny altarański upał sprawiał, że wydawało się, iż lato już nadeszło, lecz trawa – która ledwie kilka tygodni wcześniej zdawała się bujna i soczysta -skarłowaciała i zaczynała już żółknąć. Gdzie się podziały chwasty i osty? W ostatnich dniach nasiona nie wschodziły, jak powinny. Psuły się jak ziarno, umierały, zanim naprawdę ożyły.

Żołnierz klęczący przed Fortuoną był jednym z pięciorga. Za tą piątką stało dwustu członków Niebiańskich Pięści – elity jej sił szturmowych. Ich zbroje składały się z ciemnych skórzanych napierśników oraz hełmów z drewna i skóry, ukształtowanych na podobieństwo owadzich głów. Na hełmach i napierśnikach widniał symbol zaciśniętej pięści. Oprócz nich były tu też sul’dam ze swoimi damane, w liczbie pięćdziesięciu par, wśród nich jej Dali, tym razem nadzorowana przez Malahavanę, którą Fortuona przydzieliła do tego zadania kierowana potrzebą złożenia jakiejś osobistej ofiary na rzecz misji.

Dalej były zagrody, gdzie kłębiły się setki to’rakenów prowadzone przez swoich opiekunów przygotowujących je do zbliżającego się lotu. W górze już krążyła wdzięczna grupa tych, którym pozwolono wzbić się w powietrze.

Fortuona spojrzała na żołnierza przed nią i położyła palce na jego czole w miejscu, gdzie go wcześniej pocałowała.

– Niech twoja śmierć przyniesie nam zwycięstwo – wypowiedziała cicho słowa rytuału. – Niech spod twego noża spłynie krew. Nich twoje dzieci głoszą twą chwałę aż po ostatni świt.

Pochylił się jeszcze niżej. Jak pozostała czwórka w szeregu, miał na sobie czarną skórę. U pasa wisiały trzy noże. Nie miał płaszcza ani hełmu. Był niewysokim mężczyzną – do Niebiańskich Pięści zawsze rekrutowano według kryteriów niskiego wzrostu i atletycznej budowy ciała, przez co połowę formacji stanowiły kobiety. W misjach z udziałem to’rakenów waga zawsze stanowiła problem. A podczas operacji zbrojnych większy pożytek był z dwóch świetnie wyszkolonych drobnych żołnierzy niż z jednego niezgrabnego olbrzyma w ciężkiej zbroi.

Był wczesny wieczór, słońce niedawno zaszło. Generał-porucznik Ulan – który osobiście miał dowodzić siłami uderzeniowymi – uznał, że najlepiej będzie wyruszyć o tej właśnie porze. Oddział odleci pod osłoną ciemności, która skryje początek operacji przed oczyma tych, którzy mogli obserwować niebo nad Ebou Dar. Kiedyś ta ostrożność byłaby uznana za przesadną. Jakie to mogło mieć znaczenie, czy mieszkańcy Ebou Dar zobaczą setkę to’rakenów wznoszących się ku niebu. Wieści nie nadążą za ich skrzydłami.

Lecz teraz wróg odkrył sposób przemieszczania się, który stanowił wyzwanie dla zdrowego rozsądku. Może był to jakiś ter’angreal, może jakiś splot dał im tę potęgę, w każdym razie niebezpieczeństwo było jak najbardziej realne. Lepiej więc zachować w tajemnicy, ile się da. Lot do Tar Valon zajmie kilka dni.

Fortuona podeszła do następnego żołnierza w pięcioosobowym szeregu. Czarne włosy klęczącej przed nią kobiety były zaplecione w cienkie warkoczyki. Pocałowała ją w czoło, wypowiedziała te same słowa rytualnej roty. Cała piątka należała do Krwawych Noży. Każde z nich było wyposażone w pierścień z czystego, czarnego kamienia – wyspecjalizowany ter’angreal, który zapewni im siłę i szybkość, a ponadto uczyni niewidzialnymi w ciemnościach, pozwalając roztopić się w cieniach.

Te niewiarygodne zdolności pociągały jednak za sobą określone koszty, ponieważ pierścienie wysysały życie z tych, którzy się nimi posługiwali, i to w takim tempie, że śmierć przychodziła w ciągu ledwie kilku dni. Zdjęcie pierścienia mogło nieco spowolnić ten proces, jednak raz aktywowany – co następowało przez upuszczenie kropli krwi posiadacza pierścienia na czarny kamień – proces był nieodwracalny.

Ta piątka nie wróci. Niezależnie od tego, jak skończy się rajd, zostaną na placu boju, aby zabić tyle marath’damane, ile zdołają. Straszne marnotrawstwo – te damane można było przecież wziąć na smycz – lecz lepiej je pozabijać, niż zostawić w rękach Smoka Odrodzonego.

Fortuona podeszła do następnego żołnierza w szeregu, ofiarowując mu pocałunek i błogosławieństwo.

Tyle zmieniło się od czasu spotkania ze Smokiem Odrodzonym. Jej nowe imię było tylko jedną z oznak tych zmian. Teraz nawet członkowie Szlachetnej Krwi często korzyli się przed nią. Jej so’jhin -włączywszy w to Selucię – zgolili włosy z głów. Odtąd będą systematycznie golić lewą stronę głowy, podczas gdy na prawej włosy będą rosnąć swobodnie, zaplatane w warkocz. Na razie na lewej skroni nosili czepce.

Gmin zachowywał się z większą pewnością siebie, z większą dumą. Znowu mieli Imperatorową. I choćby wszystko w świecie szło źle, ta jedna rzecz była wreszcie na swoim miejscu.

Fortuona pocałowała ostatniego z piątki Krwawych Noży, wymawiając słowa skazujące ich na śmierć, lecz równocześnie zwiastujące chwałę bohaterstwa. Dała kilka kroków do tyłu. Selucia stanęła przy jej boku. Generał Yulan wystąpił przed szereg swoich żołnierzy i pokłonił się nisko.

– Niech Imperatorowej, oby żyła wiecznie, będzie wiadomo, że jej nie zawiedziemy.

– Jest jej to wiadome – powiedziała Selucia. – Niech wam Światłość sprzyja. Wiedzcie, że Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, dostrzegła dziś w ogrodzie nową wiosenną różę, zrzucającą trzy płatki. To znak zwiastujący wasze zwycięstwo. Wypełnij tę przepowiednię, generale, a twoja nagroda będzie wielka.

Yulan wstał i zasalutował, przykładając do piersi zaciśniętą pięść, metal zazgrzytał o metal. Potem odmaszerował na czele swych żołnierzy do zagród to’rakenów, a pięcioro Niebiańskich Pięści szło tuż za nim. Już po kilku chwilach pierwsze stwory biegły po długim pastwisku za zagrodami, ogrodzonym masztami i proporcami, a potem kolejno unosiły się w powietrze. Za nimi podążały następne, tworząc flotę powietrzną, jakiej Fortuonie nigdy nie zdarzyło się widzieć. Gdy zgasły ostatnie blaski zachodu, skierowały się na północ.

Rakeny i to’rakeny rzadko wykorzystywano do takich manewrów. Zazwyczaj dostarczały żołnierzy do wyznaczonego miejsca, gdzie to’rakeny czekały na ich powrót z pola bitwy. Jednak ten rajd był niewyobrażalnie istotny. Plan Yulana opierał się na posunięciu nadzwyczaj śmiałym, z rodzaju tych, które rzadko brano pod uwagę, nawet teoretycznie. To’rakeny atakujące z powietrza, z sul’dam i damane na grzbietach. To mógł być początek nowych koncepcji taktyki bojowej. Albo pierwsza odsłona katastrofy.

– Zmieniliśmy wszystko – cicho oznajmiła Fortuona. – Generał Galgan się myli, skutkiem tego ataku Smok Odrodzony nie znajdzie się wobec nas w gorszej pozycji przetargowej. Wystąpi przeciwko nam.

– A dotąd nie występował? – zapytała Selucia.

– Nie – odrzekła Fortuona. – My występowaliśmy przeciwko niemu.

– A jest różnica?

– Tak – stwierdziła Fortuona, obserwując ledwie już widoczną na niebie chmarę to’rakenów. – Jest. Obawiam się, że wkrótce przekonamy się, jak wielka to różnica.

Загрузка...