– Egwene, daj sobie przemówić do rozumu – powiedziała Siuan. Jej sylwetka była z lekka przeźroczysta, ponieważ do Tel’aran’rhiod wstępowała przy użyciu ter’angreala nie najwyższej klasy. – Jaki będzie pożytek z tego, że będziesz gniła w tej celi? Elaida już zadba, abyś nigdy nie odzyskała wolności. Po tym, co usłyszała od ciebie w trakcie tamtej kolacji, po prostu nie będzie miała innego wyjścia. – Mówiąc, cały czas kręciła głową. – Matko, czasami po prostu trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Sieci można naprawiać wielokrotnie, lecz w końcu przychodzi taki moment, gdy trzeba wyrzucić starą i upleść nową.
Egwene siedziała w kącie pokoju na trójnogim zydlu – znajdowały się we frontowym pomieszczeniu warsztatu szewca. Miejsce spotkania było przypadkowe, lecz na wszelki wypadek wolała unikać Białej Wieży. Przeklęci wiedzieli, że Egwene i jej towarzyszki potrafią wędrować po Świecie Snów.
Egwene czuła się w towarzystwie Siuan bardziej swobodnie, przy niej mogła w większym stopniu być sobą. Obie w pełni rozumiały, że Egwene była Amyrlin, a Siuan jej służką, choć w niczym nie zmieniło to więzi, jaka je łączyła. Wspólnoty wynikającej z piastowania tego samego stanowiska. O dziwo, ta więź przerodziła się w coś, co można było nazwać przyjaźnią.
Ale w tej chwili Egwene gotowa była udusić przyjaciółkę.
– Już to przerabiałyśmy – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Nie mogę uciec. Każdy dzień spędzony w celi, każdy dzień, w którym dowodzę swej wytrwałości, jest kolejnym ciosem w autorytet Elaidy. Jeżeli zniknę przed jej procesem, tym samym podkopię wszystko, co dotąd osiągnęłyśmy!
– Ten proces będzie czysto pokazowy, Matko – upierała się Siuan. – A jeżeli nawet nie, to i tak nie można oczekiwać kary innej niż symboliczna. Z tego co mi mówiłaś, Elaida podczas tego bicia nie połamała ci żadnych kości, nawet krwi ci nie upuściła.
Taka była prawda. Przyczyną krwawienia Egwene były odłamki szkła, nie zaś razy Elaidy.
– Nawet czysto formalne potępienie ze strony Komnaty będzie ciosem w fundamenty jej władzy – powiedziała Egwene. – Mój opór, moja odmowa opuszczenia celi, muszą coś znaczyć. Odwiedzają mnie same Zasiadające Komnaty! Gdybym teraz uciekła, wyglądałoby to tak, jakbym uległa Elaidzie.
– Czyż nie ogłosiła cię oficjalnie Sprzymierzeńcem Ciemności? – znacząco zapytała Siuan.
Egwene się zawahała. Tak, tak właśnie zrobiła. Nie miała jednak żadnego dowodu.
Prawo Wieży było skomplikowane i określenie stosownych kar i interpretacji przepisów mogło być trudne. Trzy Przysięgi powinny uniemożliwić Elaidzie posłużenie się Jedyną Mocą w charakterze broni, z czego należało wnosić, że była przekonana, iż to, co robi, nie jest pogwałceniem Trzeciej Przysięgi. Albo więc posunęła się za daleko, albo naprawdę widziała w Egwene Sprzymierzeńca Ciemności. W swojej obronie mogła posłużyć się tak jedną, jak i drugą wersją – gdyby trybunał zaakceptował tę drugą, uwolniłaby ją od większości zarzutów, natomiast pierwsza była znacznie łatwiejsza do dowiedzenia.
– Może cię oskarżyć i wygrać – kontynuowała Siuan, której myśli najwyraźniej biegły tym samym torem. – Zostaniesz skazana na stracenie. I co wtedy?
– Nie wygra. Nie ma żadnych dowodów przemawiających za tym, że jestem Sprzymierzeńcem Ciemności, więc Komnata nigdy się na moją egzekucję nie zgodzi.
– A jeżeli się mylisz?
Egwene zawahała się znowu.
– Wtedy, cóż… Jeżeli Komnata zdecyduje, że należy mnie stracić, pozwolę wam mnie uratować. Ale dopiero wtedy. Nie prędzej.
Siuan parsknęła.
– Możesz nie mieć szansy, Matko. Jeżeli Elaidzie uda się je zastraszyć, reszta pójdzie szybko. Kiedy w grę wchodzi ukaranie politycznych przeciwników, Elaida zmienia się w gwałtowny sztormowy wicher. Przekonałam się o tym na własnej skórze.
– Jeżeli faktycznie coś takiego nastąpi – z przekąsem zauważyła Egwene – moja śmierć też będzie zwycięstwem. W końcu okaże się, że to Elaida uległa, a nie ja.
Siuan pokręciła głową i mruknęła:
– Zaparłaś się jak kotwica wczepiona w dno.
– Skończyłyśmy już tę dyskusję, Siuan – ostro ucięła Egwene.
Siuan westchnęła, lecz nic już nie powiedziała. Rozpierała ją nerwowa energia, nie pozwalając usiąść na stołku pod drugą ścianą pomieszczenia i każąc stać przy oknie po prawej stronie Egwene.
Sądząc po wyglądzie części warsztatu przeznaczonej dla klientów, szewcowi się powodziło. Pomieszczenie było przedzielone na dwie części masywnym kontuarem, ścianę za nim zajmowały sięgające po sufit półki z przegródkami na buty. Przez większość czasu Egwene widziała w nich mocne obuwie robocze ze skóry lub płótna, w widmowym świetle Tel’aran’rhiod pobłyskiwały metalowe skuwki, sznurowadła wisiały nieruchomo. Jednak za każdym razem, gdy zerkała na ścianę, jej wygląd się zmieniał – jedne buty pojawiały się, inne znikały. Działo się tak zapewne dlatego, że w prawdziwym świecie nie zostawały długo w swych przegródkach i tym samym ich ślady tutaj były nadzwyczaj ulotne.
Po tej stronie kontuaru, po której się znajdowały, szewc rozstawił liczne stołki dla swych klientów. Buty na półkach były rozmaitych modeli i wzorów, cały regał zajmowały buty próbne, które przymierzało się w celu ustalenia rozmiaru. Klient najpierw zakładał taki but, a potem wybierał preferowany model. Wtedy szewc – czy też, co bardziej prawdopodobne, któryś z jego pomocników – szył but w odpowiednim rozmiarze. Po szybie szerokiej wystawy biegł napis wymalowany białymi literami, z którego można się było dowiedzieć, że imię szewca brzmi Naorman Mashinta, a niewielka liczba trzy wypisana obok mówiła, że rodzina Mashinta prowadzi swój interes już od trzech pokoleń. Wśród mieszczan nie było to niczym niezwykłym. Dla Egwene też nie – ta jej część, która pamiętała obyczaje Dwu Rzek, traktowała rzecz jako zupełnie zrozumiałą. Któż chciałby zostawić fach ojców komuś innemu? No, chyba że był trzecim lub czwartym dzieckiem.
– Dobrze, skoro już załatwiliśmy to, czego nie można było uniknąć – powiedziała Egwene – powiedz mi, jakie przynosisz wieści?
– Cóż – mruknęła Siuan, spoglądając przez okno na niesamowity widok pustych ulic Tar Valon. – Ostatnio w obozie pojawił się twój stary znajomy.
– Naprawdę? – z roztargnieniem zapytała Egwene. – Kto taki?
– Gawyn Trakand.
Egwene drgnęła. Niemożliwe! Gawyn opowiedział się po stronie Elaidy jeszcze przed rebelią. A teraz nagle przechodził na stronę buntowniczek? Może go pojmano? Ale wówczas Siuan z pewnością użyłaby innych słów.
Przyłapała się na tym, że w środku przez chwilę drżała niczym płocha dziewczyna, złapana w sieć wyszeptanych obietnic. Na tyle już jednak stała się Zasiadającą na Tronie Amyrlin, żeby uniemożliwić tamtej dziewczynie dojście do głosu i zachować całkowicie swobodną pozę.
– Gawyn? – zapytała. – Doprawdy dziwne. Nie spodziewałabym się, że do nas trafi.
Siuan się uśmiechnęła.
– Poradziłaś sobie znakomicie – pochwaliła. – Choć ta pauza trwała trochę zbyt długo, a kiedy wreszcie o niego zapytałaś, twój brak zainteresowania był zbyt demonstracyjny. Wszystko razem było za bardzo czytelne.
– Żebyś sczezła w Światłości – mruknęła Egwene. – To była jakaś kolejna próba? Czy, dla odmiany, prawda?
– Stosuję się do Przysiąg, gdybyś wątpiła – odparła Siuan, wyraźnie obrażona. Egwene była jedną z niewielu, które wiedziały, że wskutek ujarzmienia, które następnie zostało Uzdrowione, Siuan została uwolniona od Trzech Przysiąg. Lecz podobnie jak Egwene, ona również nie kłamała.
– W każdym razie – kontynuowała Egwene – sądziłam, że czas, kiedy poddawano mnie próbom, już minął.
– Każdy z ludzi, jakich spotkasz na swej drodze, będzie dla ciebie oznaczał kolejną próbę, Matko – oznajmiła Siuan. – Musisz być gotowa na niespodzianki. W dowolnym momencie może cię spotkać taka, jaką zgotowałam ci przed chwilą.
– Wielkie dzięki – chłodno powiedziała Egwene. – Ale nie musisz mi o tym przypominać.
– Doprawdy? – zdziwiła się Siuan. – Takie słowa mogłyby paść z ust Elaidy.
– To już przesada!
– Udowodnij – chytrze zaproponowała była Amyrlin.
Egwene zmusiła się do zachowania spokoju. Siuan miała rację. Zamiast niepotrzebnie się obrażać, lepiej skorzystać z rady, zwłaszcza jeśli to dobra rada.
– Masz oczywiście rację – powiedziała wreszcie, wygładzając suknię na kolanach i jakby tym samym gestem wymazując wszelki gniew z twarzy. – A teraz powiedz mi więcej o przybyciu Gawyna.
– Niewiele więcej wiem na ten temat – wyznała Siuan. – Zdaję sobie sprawę, że powinnam już wczoraj o tym wspomnieć, ale nasze spotkanie zostało dość gwałtownie przerwane. – Odkąd Egwene znalazła się w celi, spotykały się częściej, właściwie co noc, jednak wczoraj Siuan została raptownie przebudzona i nie mogły dokończyć rozmowy. Powodem był bąbel zła w obozie buntowniczek. Namioty ożyły i chciały podusić śpiących pod nimi ludzi. Zginęły trzy osoby, wśród nich jedna Aes Sedai.
– W każdym razie – ciągnęła Siuan – z tego, co słyszałam, Gawyn nie obnosi się ze swoimi zamiarami ani motywacjami. Sądzę jednak, że powodem jego przybycia do nas jest fakt pojmania ciebie. Na początku strasznie mu się spieszyło, teraz się uspokoił. Mieszka u Bryne’a, w jego kwaterze głównej, i regularnie spotyka się z Aes Sedai. Zapewne coś szykuje i to jest powód jego nieustających rozmów z Romandą i Lelaine.
– Nie powiem, żeby mnie ucieszyły te wieści.
– Cóż, nie sposób zaprzeczyć władzy, jaką mają w obozie – tłumaczyła Siuan. – Właściwie sprawują władzę absolutną i tylko czasem Sheriam oraz parę innych mają coś do powiedzenia. Bez ciebie sprawy nie idą dobrze, potrzebny nam przywódca. Szczerze mówiąc, czekamy na ciebie, jak wygłodniały rybak na rybę. Aes Sedai jest społecznością potrzebującą ładu i porządku. A ład…
Ugryzła się w język. Prawdopodobnie Egwene właśnie uniknęła wysłuchiwania kolejnej tyrady na temat ucieczki. Zamiast tego Siuan spojrzała na nią przelotnie i ciągnęła:
– Cóż, dobrze by było mieć cię znów z nami, Matko. Im dłużej trwa twoja nieobecność, tym bardziej nasilają się ruchy frakcyjne. Podziały widać już w obozie właściwie gołym okiem. Romanda po jednej stronie, Lelaine po drugiej, a między nimi kurcząca się przestrzeń dla tych, które nie chcą się opowiedzieć.
– Za nic nie możemy dopuścić do kolejnego rozłamu – powiedziała Egwene. – Jeśli się okaże, że nie potrafimy zachować jedności, w czym będziemy lepsze od Elaidy?
– Przynajmniej nasze wewnętrzne gry o władzę nie dzielą Ajah – broniła się Siuan.
– Frakcje, podziały – rzekła Egwene, wstając. – Walki wewnętrzne i gry władzy. Przecież powinnyśmy być ponad to, Siuan. Powiedz Komnacie, że będę się chciała z nimi spotkać. Być może za dwa dni. My widzimy się znów jutro.
Siuan z wahaniem skinęła głową.
– Dobrze.
Egwene zmierzyła ją badawczym spojrzeniem.
– Uważasz, że to zły pomysł?
– Nie – zaprzeczyła Siuan. – Martwi mnie tylko, że za dużo bierzesz na swoje barki. Amyrlin musi się nauczyć mierzyć siły. Na twoim miejscu zasiadały już kobiety, które zawiódł nie brak zadatków na wielkość, lecz fakt, że swoje możliwości inwestowały w zbyt wiele spraw, gubiąc się ostatecznie w drobnostkach. Egwene powstrzymała cisnącą się na usta uwagę, że kadencja Siuan jako Zasiadającej na Tronie Amyrlin minęła wśród wydarzeń toczących się w zapierającym dech w piersiach tempie. Trudno jednak byłoby dowieść, że rozproszyła się za bardzo i skutkiem tego upadła. Poza tym, któż mógł bardzie autorytatywnie wypowiadać się na temat tych niebezpieczeństw, niż kobieta, która być może sama padła ich ofiarą?
– To cenna rada, córko – powiedziała tylko. – Ale naprawdę nie ma powodów do zmartwień. Moje dni spędzam w samotności, którą od czasu do czasu uatrakcyjnia chłosta. Te nocne spotkania z tobą bardzo mi pomagają. – Zadrżała i oderwała wzrok od oczu Siuan, żeby spojrzeć przez okno na zaśmieconą, pustą ulicę.
– Nie jest ci łatwo? – cicho zapytała Siuan.
– Cela jest tak wąska, że stojąc w niej, mogę dotknąć rękoma przeciwległych ścian – wyznała Egwene. – Nie jest też szczególnie długa. Kiedy się kładę, muszę podkurczyć nogi. Nie mogę wstać, ponieważ niski sufit zmusza mnie do garbienia się; siedzenie sprawia mi ból, ponieważ przestały mnie Uzdrawiać między kolejnymi sesjami bicia. Słoma jest stara, swędzi mnie całe ciało. Drzwi są grube, a jedyne światło to to, które wsączy się przez szczeliny między deskami. Nie miałam pojęcia, że w Wieży w ogóle są takie cele. – Znowu spojrzała w oczy Siuan. – Kiedy odzyskam pełnię należnej mi władzy, cele takie jak ta zostaną zlikwidowane, drzwi wyrwane z zawiasów, a pozostałe wnęki wypełnione cegłą i gruzem.
Siuan pokiwała głową.
– Zajmiemy się tym.
Egwene spuściła wzrok i ze smutkiem przekonała się, że jej suknię zastąpił cadin’sor, jaki nosiły Panny Włóczni Aielów, razem z kompletem włóczni i łukiem na plecach. Westchnęła głęboko i doprowadziła ubiór do porządku.
– Żaden człowiek nie powinien zaznawać takiego traktowania – rzekła. – Nawet…
Urwała i zorientowała się, że Siuan patrzy na nią dziwnie.
– Co chciałaś powiedzieć?
Egwene pokręciła głową.
– Tak mi przyszło do głowy. Teraz dopiero zrozumiałam, przez co musiał przejść Rand. Choć nie. On miał jeszcze gorzej. Z tego, co słyszałam, zamknięto go w skrzyni znacznie mniejszej niż moja cela. Poza tym ja mogę nocami porozmawiać z tobą. On nie miał nikogo. Nie potrafił nadać sensu torturom, jakim go poddawano. – Światłości spraw, żebym nie musiała wytrzymać tak długo jak on. Na razie było to przecież ledwie kilka dni.
Siuan milczała.
– Nieważne – ucięła Egwene. – Ja mam Tel’aran’rhiod. Za dnia moje ciało tkwi w lochu, lecz nocami ma dusza jest wolna. I każdy dzień, podczas którego się nie załamałam, stanowi dowód, że wola Elaidy nie jest prawem. Nie da rady mnie złamać. Poza tym poparcie dla niej słabnie. Zaufaj mi.
Siuan kiwnęła głową.
– Oczywiście – rzekła, wstając. – Jesteś moją Amyrlin.
– Tak, jestem – nieobecnym głosem powtórzyła Egwene.
– Nie, Egwene – powiedziała Siuan. – Nie zrozumiałaś mnie. Mówiłam ze szczerego serca.
Egwene spojrzała na nią, zaskoczona.
– Ale przecież zawsze we mnie wierzyłaś! Sama mówiłaś!
Siuan uniosła brew.
– A przynajmniej – dodała Egwene – prawie od samego początku.
– Zawsze wierzyłam, że stać cię na to, żeby być Amyrlin – sprostowała Siuan. – Cóż, teraz mogę rzec, że moja wiara znalazła potwierdzenie w faktach. Przynajmniej do pewnego stopnia. Dość już o tym. Dokądkolwiek zawieje nas ten sztorm, jedno udało ci się udowodnić. Zasługujesz na piastowaną pozycję. Światłości, dziewczyno, możesz zostać jedną z największych Amyrlin, jakie znał świat od czasu rządów Artura Jastrzębie Skrzydło! – Zawahała się i po chwili dodała: – Sama wiesz, że niełatwo mi to przyznać.
Egwene ujęła Siuan za ramiona i się uśmiechnęła. Siuan z dumy niemal miała łzy w oczach!
– Wszystko, czego dokonałam, to pozwoliłam się zamknąć w celi.
– Ale nawet na moment nie uchybiłaś godności Amyrlin, Egwene – wyjaśniła Siuan. – Cieszę się, że mogłam ci to powiedzieć, niemniej muszę już wracać. Nie wszyscy mogą się tak byczyć całymi dniami jak ty. Poza tym musimy się wyspać prawdziwym snem, ponieważ inaczej będziemy mdlały w kąpieli. – Uśmiechnęła się, uwalniając z uścisku Egwene.
– Możesz mu po prostu kazać…
– Nie, nie. O tym nie będziemy już rozmawiać – Siuan weszła jej w słowo i pogroziła palcem. Już zapomniała, że przed chwilą komplementowała godność, z jaką Egwene zasiada na Tronie Amyrlin?– Dałam słowo i prędzej dam się przerobić na rybie flaki, niż je złamię.
Egwene zamrugała.
– Dobrze wiem, że cię nie przekonam – przyznała, skrywając uśmiech, jaki mimowolnie wypełzał na jej usta na niespodziany widok czerwonej wstążki we włosach widmowej sylwetki Siuan. – Idź już więc.
Siuan przytaknęła, a potem usiadła i zamknęła oczy. Jej postać powoli stawała się coraz bardziej przeźroczysta, aż w końcu zupełnie zniknęła z Tel’aran’rhiod.
Egwene przez chwilę wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno siedziała Siuan, niepewna, co robić dalej. Prawdopodobnie najlepiej byłoby wrócić do zwykłego snu, żeby porządnie wypocząć. Z drugiej strony, przybliżała tylko w ten sposób nieuchronne przebudzenie w ciasnym, dusznym i ciemnym lochu. Zdecydowała więc, że jeszcze przynajmniej chwilę pozostanie w Świecie Snów. Przemknęło jej przez głowę, aby nawiedzić sny Elayne i umówić się z nią na spotkanie. Zaraz doszła jednak do wniosku, że to zabrałoby zbyt wiele czasu, a na dodatek cała koncepcja opierała się na niepewnym założeniu, że Elayne potrafiłaby sobie poradzić ze swoim ter’angrealem. Co ostatnio niezbyt często jej się udawało.
Zdecydowała więc inaczej i zanim sama się zorientowała, już opuszczała Tar Valon, zostawiając za sobą wnętrze warsztatu szewca.
Pojawiła się w obozie zbuntowanych Aes Sedai. Od razu zrozumiała, że pomysł nie był szczególnie szczęśliwy. Jeżeli faktycznie Przeklęci i Sprzymierzeńcy Ciemności wędrowali po Świecie Snów, to z pewnością odwiedzali to miejsce w poszukiwaniu informacji, jak Egwene odwiedzała czasem gabinet Amyrlin w Tel’aran’rhiod, szukając wskazówek odnośnie do planów Elaidy. Jednak przywiodła ją tu potrzeba serca. Nie kwestionowała jej, wiedząc, że jest autentyczna.
Uliczki w obozie były błotniste, przejeżdżające nieustannie wozy wyżłobiły w nich głębokie koleiny. Zanim pojawiły się Aes Sedai, żeby zmienić to miejsce w… to coś… było tu tylko szczere pole. Od tego czasu powstała tu po części militarna maszyna, na którą składał się pierścień wojsk Bryne’a otaczający właściwy obóz, a po części niewielkie miasto, choć nigdzie w świecie nie było miasta, w którym można by znaleźć tak wiele Aes Sedai, nowicjuszek i Przyjętych. Był to niejako pomnik słabości Białej Wieży.
Szła głównym traktem obozu, gdzie kiedyś koła wozów wgniotły w ziemię – która później stała się drogą – wszędobylskie zielsko. Wzdłuż ulicy biegły drewniane chodniki, wszędzie wokół stały namioty. Zasadniczo puste, choć od czasu do czasu pojawiała się na chwilę sylwetka śniącej, która zabłądziła do Tel’aran’rhiod. Mgnienie kobiety w znakomitej zielonej sukni. Zapewne śniąca Aes Sedai, a może po prostu służąca, której wydawało się, że jest królową. Gdzie indziej kobieta w bieli – z przerzedzonymi blond włosami, zdecydowanie za stara na nowicjuszkę. Kiedyś. Dzisiaj to już nie miało znaczenia. Egwene doprowadziła do tego, że księgę nowicjuszek otwarto dla wszystkich kobiet. Biała Wieża była zbyt słaba, aby lekkomyślnie rezygnować z takich rezerwuarów siły. Niewielu śniącym udawało się pozostać na dłużej w Tel’aran’rhiod – na to potrzebny był szczególny talent, jak ten, którym dysponowała Egwene, albo ter’angreal, jakiego używała Siuan. Był jeszcze trzeci sposób. Kiedy kogoś pochwycił żywy koszmar. Na szczęście, Światłości dzięki, ostatnio się to nie zdarzało.
Opuszczony obóz sprawiał dziwne wrażenie. Oczywiście Egwene już dawno zdążyła się przyzwyczaić do niesamowitej nieobecności ludzi w Tel’aran’rhiod, niemniej wrażenie, jakie wywierał na niej obóz, poniekąd różniło się od tego, co zwykle czuła. Tak mógłby wyglądać obóz wojskowy, gdyby wszyscy żołnierze polegli na polu bitwy. Tętniące jeszcze przed chwilą życiem, teraz opustoszałe miejsce, nad którym wciąż powiewa sztandar. Dodatkowo Egwene wydawało się, że nieomal namacalnie czuje podziały, o których wspominała Siuan – że widzi namioty zgrupowane razem niczym kępki kiełkujących kwiatów.
Bez ludzi, z których każdy mamiłby jej uwagę swoją osobowością, wyraźnie widziała wzór, jakim w świecie przedmiotów urzeczywistniały się kłopoty, o których wcześniej rozmawiały z Siuan. Egwene nie marnowała żadnej okazji, żeby pomstować na Elaidę za podziały, jakie stworzyła w Wieży, niemniej na jej oczach jej własne Aes Sedai też zaczynały się dzielić. Cóż, powiadano, że gdzie spotykały się trzy Aes Sedai, tam zaraz dwie nawiązywały tajne przymierze. Wieża nie widziała w tym nic zdrożnego – wręcz pochwalała zdolność planowania i przygotowywania. Kłopot pojawiał się dopiero wówczas, gdy sprzymierzone siostry traktowały inne nie jak rywalki, lecz wrogów.
Ze smutkiem musiała przyznać Siuan rację. Bezczynne oczekiwanie na samorzutne pojednanie było stratą czasu. Co będzie, jeśli Biała Wieża nie zdetronizuje Elaidy? Co, jeśli mimo ewidentnych postępów, jakich Egwene dokonywała, nie da się zasypać podziałów wśród Ajah? Co wtedy? Dalej toczyć tę wojnę?
Było jeszcze inne wyjście, o którym ani ona, ani Siuan jeszcze nie wspomniała – całkowita rezygnacja z wysiłków zmierzających do pojednania. Byłoby to równoznaczne z utworzeniem drugiej Białej Wieży. Oznaczałoby jednak cios zadany Aes Sedai, cios, którego skutków być może nie udałoby się nigdy zatrzeć. W obliczu tej perspektywy Egwene zadrżała, poczuła dreszcze na całym ciele, buntującym się przeciwko umysłowi.
Jeżeli jednak nie będzie innego wyjścia? Musiała przynajmniej przemyśleć następstwa takiego rozwiązania i po namyśle uznała, że są przygnębiające. Jak miałaby zachęcić Rodzinę lub Mądre do połączenia się z Aes Sedai, które nawet nie przemawiały jednym głosem? Dwie Białe Wieże natychmiast stałyby się wrogimi sobie ośrodkami władzy i potęgi, rywalizujące Amyrlin grałyby narodami dla doraźnych korzyści politycznych. Tak sprzymierzeńcy, jak i wrogowie straciliby szacunek dla Aes Sedai i przestali się ich lękać. Zapewne w nieodległej przyszłości rozmaici władcy zaczęliby tworzyć własne ośrodki szkolenia kobiet władających Mocą.
Walcząc z niewesołymi myślami, Egwene szła błotnistą drogą, wokół niej namioty zmieniały się, ich klapy to zamykały się, to otwierały, a potem znów zamykały w ten dziwny, efemeryczny sposób właściwy Światu Snów. Stuła Amyrlin przygniatała jej ramiona, zbyt ciężka, jakby upleciona z ołowianych włókien.
Zdecydowała wreszcie, że przeciągnie Białą Wieżę na swoją stronę. Elaida musi upaść. Jeśli jednak nie… wówczas Egwene zrobi to, co konieczne, aby uratować swych ludzi i świat w obliczu Tarmon Gai’don.
Opuściła obóz, namioty, koleiny w błocie i puste ulice. I znowu nie była do końca pewna, dokąd zaprowadzą ją myśli i pragnienia. Taka wędrówka po Świecie Snów, kiedy to Śniąca pozwalała wieść się potrzebie, mogła być niebezpieczna, lecz równocześnie mogła prowadzić do głębszego zrozumienia. Zresztą ona nie szukała żadnego przedmiotu czy człowieka, lecz wiedzy. O czym powinna się dowiedzieć, co powinna zrozumieć?
Jej otoczenie rozmyło się na moment, potem w jednej chwili skrzepło. Stała pośrodku niewielkiego obozowiska, przed nią w wyłożonym kamieniami dole w ziemi płonęło ognisko, cienka smużka dymu wznosiła się ku niebu. Było to dość zaskakujące. Ogień był zazwyczaj bytem zbyt ulotnym, żeby znaleźć odbicie w Tel’aran’rhiod. Poza tym, mimo dymu i pomarańczowej poświaty padającej na gładkie otoczaki stanowiące obramowanie paleniska, żadnych płomieni nie widziała. Podniosła wzrok ku jakoś zbyt mrocznemu, pokrytemu burzowymi chmurami niebu. Ta milcząca burza stanowiła kolejną anomalię w normalnym toku spraw Świata Snu, choć ostatnio natrafiała na nią na tyle często, żeby przestać zwracać uwagę. Czy tu w ogóle można było mówić o „normalności”?
Opuściła wzrok i z zaskoczeniem spostrzegła, że otaczają ją barwne wozy: zielone, czerwone, pomarańczowe i żółte. Były tu już przed chwilą, czy pojawiły się dopiero teraz? Stała na wielkiej polanie w lesie widmowobiałych osik. Pod stopami miała gęste poszycie, najeżone kępami smukłych dzikich traw. Po jej prawej ręce wśród drzew wiła się zarośnięta droga. Kolorowe wozy stały skupione kręgiem wokół ogniska. Ściany nadbudówek pokrywały jaskrawe barwy, zdobne ramy okien i dachy nadawały im wygląd maleńkich domków. Woły nie trafiały do Świata Snów, lecz talerze, kubki i łyżki, owszem – pojawiały się i znikały przy ogniu albo na kozłach wozów.
To był obóz Ludu Wędrowców, Tuatha’anów. Dlaczego tu właśnie trafiła? Zastanawiając się, obeszła powoli ognisko. Zajrzała do wozów, przyjrzała ścianom pokrytym świeżą warstwą farby, której nie szpeciły żadne plamy ani odpryski. Tabor był znacznie mniejszy od tego, który wraz z Perrinem odwiedziła dawno temu, aczkolwiek od razu przywołał wspomnienia. Zdało jej się, że słyszy flety i bębny, a w migotaniu poświaty ogniska dostrzega cienie tańczących mężczyzn i kobiet. Czy Tuatha’anowie wciąż tańczą pod tak złowieszczym niebem, mając w uszach głos złego wiatru? Gdzie szukają sobie miejsca na świecie zbrojącym się do wojny? Trolloki nie szanowały Drogi Liścia. Może ten tabor uciekał właśnie przed Ostatnią Bitwą?
Przysiadła na bocznych stopniach pobliskiego wozu, twarzą do ogniska. Pozwoliła, aby jej szata zmieniła się na moment w prostą suknię z zielonej wełny, jakie noszono w Dwu Rzekach i jaką sama miała na sobie, gdy po raz pierwszy spotkała Lud Wędrowców. Wbiła wzrok w nieistniejące płomienie, wspomnienia i pytania zawirowały w jej głowie. Co się stało z Aramem, Raenem i Ilą? Zapewne siedzieli teraz bezpiecznie w obozie podobnym do tego, czekając na to, co Tarmon Gai’don miał uczynić światu. Egwene uśmiechnęła się, wspominając dni, gdy flirtowała i tańczyła z Aramem pod pełnym dezaprobaty spojrzeniem Perrina. To były prostsze czasy, choć Druciarze zapewne i dzisiaj potrafili tę prostotę odnaleźć.
Tak, ci tutaj wciąż tańczą. I będą tańczyć do chwili, gdy wypali się Wzór, niezależnie od tego, czy uda im się znaleźć swoją pieśń, nie dbając o Trolloki szalejące po świecie ani Smoka Odrodzonego, który powoli go niszczył.
A może przywiodło ją tu przekonanie, że zagubiła gdzieś świadomość najcenniejszych rzeczy? Dlaczego tak zażarcie walczyła o bezpieczeństwo Białej Wieży? Z dumy? Czy dlatego, że w jej przekonaniu było to najlepsze dla świata?
Czy w trakcie tej walki przeznaczone jej było wypalić się do cna? Wybrała – to znaczy, wybrałaby – Zielone Ajah, a nie Błękitne. Powodem jej decyzji nie była tylko gotowość, z jaką Zielone stawały do walki, a potem walczyły, przede wszystkim chodziło o to, że jej zdaniem Błękitne zbytnio koncentrowały się na pojedynczym dziele. Życie jest zbyt skomplikowane, żeby poświęcić je dla jednej sprawy. W życiu chodzi o to, żeby żyć. Śnić, śmiać się i tańczyć.
Gawyn przebywał w obozie Aes Sedai. Przed momentem powiedziała sama sobie, że wybrała Zielone Ajah dla ich wojowniczej postawy – nie bez powodu nazywano je Bojowymi Ajah. Zaraz jednak odezwała się głębiej schowana, lecz też bardziej uczciwa część jej samej, która musiała przyznać, że osoba Gawyna przynajmniej do pewnego stopnia wpłynęła na jej decyzję. Wśród Zielonych małżeństwa ze Strażnikami zdarzały się często. A Egwene wymyśliła sobie, że Gawyn zostanie jej Strażnikiem. I jej mężem.
Kochała go. Nałoży mu więź zobowiązań. Prawda, pragnienia własnego serca mniej w jej oczach znaczyły niż los świata, jednak nie potrafiła przecież całkiem ich się wyzbyć.
Podniosła się, suknia na powrót stała się srebrno-białą szatą Amyrlin. Zrobiła krok naprzód i pozwoliła, by otaczający świat się zmienił.
Stała pod Białą Wieżą. Zadarła głowę, przebiegła wzrokiem całą wysokość delikatnej – choć potężnej – białej budowli. Niebo nad głową kłębiło się czarną zawieruchą, lecz i Wieża rzucała własny cień, który padał teraz prosto na Egwene. Może to jakaś wizja? Wieża górowała nad nią, czuła jej przytłaczający ciężar, jakby całą ją dźwigała na swych barkach. Jakby ramionami obejmowała jej masyw, tylko w ten sposób powstrzymując przed pęknięciem i zawaleniem.
Stała tak dłuższą chwilę. Niebo wrzało, doskonała iglica Wieży kąpała ją w swym cieniu. Patrzyła na jej szczyt, próbując zdecydować, czy nadszedł już czas, aby pozwolić jej upaść.
„Nie” – pomyślała po raz kolejny. Jeszcze nie. Jeszcze kilka dni”.
Przymknęła oczy, a kiedy po chwili otworzyła je ponownie, wlała się w nie czerń celi. Całe jej ciało eksplodowało bólem, plecy zatętniły pręgami razów, w rękach i nogach podkulonych w zbyt małym pomieszczeniu odezwały się kurcze. Powietrze pachniało starą słomą i pleśnią, i doskonale zdawała sobie sprawę, że gdyby nie fakt, iż doń przywykła, czułaby też woń swego niemytego ciała. Stłumiła jęk, który odruchowo wyrwał jej się z gardła – pamiętała o kobietach pod drzwiami celi, które jej strzegły i które podtrzymywały tarczę oddzielającą ją od Źródła. Nie da im satysfakcji, choćby tak niewielkiej, jak odgłos stłumionego jęku.
Usiadła. Miała na sobie wciąż tę samą sukienkę nowicjuszki, którą założyła na kolację u Elaidy. Rękawy wciąż były sztywne od zaschniętej krwi, brunatna skorupa popękała już jednak i teraz drażniła skórę. Strasznie zaschło jej w gardle – nie dawano jej dość wody. Nie skarżyła się jednak. Postanowiła sobie: żadnych krzyków, płaczów, błagania. Choćby – jak teraz – najprostsza próba podniesienia się do pozycji siedzącej owocowała przeszywającym bólem. Uśmiechnęła się. Skrzyżowała nogi, odchyliła się do tyłu, a potem rozluźniła mięśnie rąk, najpierw jednej, potem drugiej. Potem wstała, pochyliła się i to samo zrobiła z mięśniami pleców i ramion. Na koniec położyła się znowu i wyciągnęła nogi do góry, krzywiąc się na protesty skurczonych mięśni. Trzeba dbać o siebie. Ból nic nie znaczy. Jest nieważny w obliczu niebezpieczeństw grożących Wieży.
Z powrotem usiadła na pryczy, skrzyżowała nogi i wzięła kilka głębokich wdechów, przekonując siebie, że wcale nie ma nic przeciwko zamknięciu w tej celi. Gdyby tylko zechciała, mogła w każdej chwili uciec, lecz wolała zostać. Zostając, podważała pozycję Elaidy. Zostając, dowodziła, że są jeszcze na świecie takie, które nie skłonią głowy i nie zaakceptują bez słowa protestu upadku Białej Wieży. Jej uwięzienie było – musiało być – wydarzeniem brzemiennym w skutki.
Te słowa, które powtarzała sobie w głowie niczym litanię, pomogły odpędzić strach przed kolejnym dniem spędzonym w celi. Cóż by poczęła bez conocnych snów, które jako jedyne pozwalały wytrwać przy zdrowych zmysłach? I znów nawiedził ją obraz biednego Randa, zamkniętego w skrzyni. Poczuła do niego sympatię ugruntowaną wspólnym doświadczeniem. Pokrewieństwo dusz przekraczające więzi wynikające ze wspólnego dzieciństwa w Dwu Rzekach. Obojgu im przyszło na własnej skórze doświadczyć brutalności Elaidy. I żadnego z nich nie udało jej się złamać.
Nie miała do roboty nic innego, jak tylko czekać. Koło południa drzwi się otworzą i tamte wywloką ją na chłostę. I nie trafi w ręce Silviany. Okazja do bicia jej stała się dla Czerwonych rodzajem nagrody, rekompensaty dla tych, które musiały spędzić cały dzień w lochu, żeby jej pilnować.
Po biciu trafi z powrotem do celi i otrzyma miskę wodnistej, pozbawionej smaku owsianki. Dzień po dniu to samo. Ale nie złamie się, nie ulegnie, zwłaszcza mając możliwość spędzania nocy w Tel’aran’rhiod. Po prawdzie, to było tak, jakby te noce stanowiły jej autentyczne dni – swobodne i wypełnione aktywnością – podczas gdy jej realne dni były nocami spędzanymi w znieruchomiałej ciemności. Wciąż to sobie mówiła.
Godziny poranka mijały wolno. W końcu w starym zamku zazgrzytał żelazny klucz. Drzwi otworzyły się i stanęły w nich dwie szczupłe Czerwone siostry, właściwie dwie ledwie podświetlone od tyłu sylwetki, ponieważ nieprzyzwyczajone do światła oczy Egwene nie potrafiły wyróżnić nawet rysów twarzy. Jak zawsze schwyciły ją brutalnie za ramiona, choć jak zawsze nie opierała się.
Wyciągnęły ją z celi i cisnęły na posadzkę. Egwene usłyszała trzask – to jedna z nich na próbę uderzyła pasem w dłoń – i przygotowała się na uderzenie. Usłyszą tylko jej śmiech, jak za każdym razem.
– Stójcie – odezwał się czyjś głos.
Ręce trzymające Egwene zesztywniały. Zamarła z twarzą przyciśniętą do kamienia. Ten głos… to była Katerine.
Trzymające Egwene siostry powoli, niechętnie rozluźniły uchwyt, w końcu pomogły jej wstać. Zmrużyła oczy, chcąc je osłonić przed blaskiem latarń. Po chwili rozejrzała się i zobaczyła Katerine z rękami zaplecionymi na piersiach stojącą w głębi korytarza.
– Przyszłam przekazać wam polecenie jej uwolnienia – oznajmiła Czerwona siostra, a w jej głosie zagrały nuty dziwnego samozadowolenia.
– Co takiego? – zapytała zdumiona jedna ze strażniczek Egwene. Ponieważ jej oczy zdążyły się już przyzwyczaić do światła w korytarzu, zobaczyła, że była to chuda Barasine.
– Amyrlin zrozumiała, że kara dotknęła niewłaściwą osobę – wyjaśniła Katerine. – Przyczyna błędów tej… nie nowicjuszki, a szczurzycy… nie spoczywa w jej głowie. Naprawdę winna jest ta, która nią manipulowała.
Egwene wbiła wzrok w Katerine. I w tym samym momencie wszystko zrozumiała.
– Silviana – rzekła.
– Zaiste – zgodziła się Katerine. – Kogo winić za rozwydrzenie nowicjuszek, jeśli nie tę, która miała je wychowywać?
A więc Elaida zrozumiała, że nie będzie w stanie dowieść, iż Egwene jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Rozpętanie nagonki na Silvianę było sprytnym posunięciem. Nawet jeśli Elaida zostanie osądzona i ukarana za pobicie Egwene przy użyciu Jedynej Mocy, to kara Silviany będzie znacznie sroższa, ponieważ to ona nie potrafiła odpowiednio wychować Egwene – a dzięki temu Elaida uratuje twarz.
– Moim zdaniem Amyrlin dokonała właściwego wyboru – wyjaśniała dalej Katerine. – A ty, Egwene, będziesz odtąd… szkolona wyłącznie przez Mistrzynię Nowicjuszek.
– Lecz to przecież Silviana jest Mistrzynią Nowicjuszek, a przed chwilą powiedziałaś, że zawiodła -wyrwało się Egwene.
– Nie mam na myśli Silviany – odparła Katerine, a jej samozadowolenie stało się jeszcze lepiej widoczne. – Mówię o nowej Mistrzyni Nowicjuszek.
Egwene spojrzała jej w oczy.
– I wydaje ci się, że poradzisz sobie tam, gdzie Silviana zawiodła? – spytała.
– Przekonasz się – odparła Katerine, a potem odwróciła się i po kamiennych płytach ruszyła w głąb korytarza. – Zaprowadźcie ją do jej kwatery – dodała pod adresem Czerwonych sióstr.
Egwene pokręciła głową. Elaida okazała się bardziej wytrawnym graczem, niż można było przypuszczać. Zrozumiała, że z uwięzienia Egwene nic nie wynika, więc zamiast tego znalazła innego kozła ofiarnego. Lecz relegacja Silviany z pozycji Mistrzyni Nowicjuszek? To będzie potężny cios dla morale Wieży, ponieważ w oczach wielu sióstr tamta wręcz wzorowo wywiązywała się ze swej funkcji.
Czerwone siostry nadzwyczaj niechętnie ruszyły śladem Egwene w kierunku kwater nowicjuszek, które obecnie znajdowały się w nowym miejscu, to znaczy na dwudziestym trzecim poziomie. Wydawały się zirytowane straconą szansą wychłostania jej.
Nie zwracała na to uwagi. Po tak długim czasie spędzonym w ciemnicy możliwość rozprostowania nóg podczas zwykłego spaceru wydawała się czymś cudownym. Nie była to wolność – cóż to za wolność z dwiema strażniczkami przy boku! – niemniej oszołomiona feerią wrażeń, przynajmniej na krótką chwilę nie myślała o tej różnicy. Światłości! Zaczynała już wątpić, czy zdoła wytrzymać w lochu jeszcze bodaj kilka dni!
Ale zwyciężyła. Powoli docierała do niej świadomość tego, co się stało. Zwyciężyła! Oparła się najgorszej karze, jaką potrafiła dla niej wymyślić Elaida. Zasiadająca na Tronie Amyrlin zasmakuje sprawiedliwości Komnaty, a Egwene odejdzie wolna.
Każdy z jakże znajomych korytarzy uśmiechał się do niej życzliwie światłem swych lamp, każdy krok wydawał się marszowym wybiciem triumfującej armii. Zwyciężyła! Wojna jeszcze się nie skończyła, lecz ta bitwa była wygrana. Wśród tych rozmyślań pokonała wraz ze swoją eskortą jakieś schody i wkroczyła do bardziej uczęszczanego rewiru Wieży. Minęła je grupka nowicjuszek, które na widok Egwene poszeptały między sobą i rozpierzchły się w różne strony.
Z każdą chwilą trzyosobowa procesja mijała w przemierzanych korytarzach coraz więcej i więcej przechodniów. Siostry ze wszystkich Ajah – zdawałoby się bardzo zajęte – zwalniały kroku na widok Egwene. Przyjęte w swoich sukienkach z lamówką zachowywały znacznie mniejszą powściągliwość – przystawały na skrzyżowaniach korytarzy, gapiąc się otwarcie na mijającą je Egwene. We wszystkich oczach widziała zdumienie. Dlaczego ją uwolniono? Ale było w nich też lepiej lub gorzej skrywane napięcie. Coś się musiało stać, coś, o czym Egwene nie miała pojęcia.
– Ach, Egwene – z bocznego korytarza dobiegł ją czyjś głos. – Świetnie, że już cię wypuszczono. Musimy porozmawiać.
Wstrząśnięta Egwene odwróciła się i zobaczyła Saerin, Brązową siostrę, jak o niej powiadano: „z charakterem”. Policzek przecięty blizną nadawał jej obliczu Aes Sedai jakby bardziej… zdecydowany charakter niż u innych sióstr, wrażenie podkreślały pukle siwych włosów wskazujące na naprawdę poważny wiek. Niewiele kobiet z Brązowych Ajah można było określić mianem onieśmielających, jednak Saerin z pewnością się do tej grupy zaliczała.
– Mamy polecenie odprowadzenia jej do jej pokoju – zaoponowała Barasine.
– Cóż, skoro wy z nią rozmawiacie, ja chyba też mogę – spokojnie stwierdziła Saerin.
– Nie wolno jej…
– Zakazujesz mi, Czerwona? Zasiadającej Komnaty? – spytała Saerin.
Barasine się zarumieniła.
– Amyrlin nie będzie zadowolona, gdy się o tym dowie.
– To biegnij i jej donieś – odparła Saerin. – A ja tymczasem omówię parę istotnych spraw z młodą al’Vere. – Zmierzyła wzrokiem obie Czerwone siostry. – Dajcie nam nieco swobody, jeśli można prosić.
Tamte nie były w stanie wygrać pojedynku na spojrzenia i szybko usunęły się na bok. Egwene z ciekawością przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Najwyraźniej autorytet Amyrlin – a wręcz i całych jej Ajah – nieco ostatnio podupadł. Saerin tymczasem gestem dała znak Egwene i obie ruszyły przed siebie korytarzem, podczas gdy Czerwone siostry niechętnie powlokły się za nimi.
– Sporo ryzykujesz, prowadzając się tak w moim towarzystwie – zauważyła Egwene.
Saerin parsknęła.
– Ostatnimi czasy nawet opuszczenie kwater własnych Ajah jest dość ryzykownym przedsięwzięciem. W obliczu tego, co dzieje się z Wieżą, nie mam jakoś ochoty na przejmowanie się drobiazgami. – Urwała i spojrzała w oczy Egwene. – Niewykluczone, że korzyści, jakie mogą wynikać z bycia widzianą razem z tobą, warte są pewnego ryzyka. Poza tym chciałam coś sprawdzić.
– Co takiego? – zapytała Egwene, zaciekawiona.
– Cóż, tak naprawdę, to chciałam się przekonać, czy dadzą się ustawić. Większość Czerwonych źle zareagowała na twoje uwolnienie. W ich oczach oznacza ono poważną porażkę Elaidy.
– Powinna mnie stracić – powiedziała Egwene, kiwając głową. – Już na samym początku.
– To też byłoby postrzegane jako porażka.
– Tak wielka, jak dymisja Silviany pod naciskiem okoliczności? – zaoponowała Egwene. – Próba zrzucenia winy na Mistrzynię Nowicjuszek tydzień po fakcie?
– Tak ci powiedziały? – uśmiechnęła się Saerin, wciąż patrząc wprost przed siebie. – Że Elaida po prostu, ot tak sobie podjęła tę decyzję?
Egwene uniosła brwi.
– W trakcie posiedzenia Komnaty przyszła do nas Silviana, domagając się wysłuchania – wyjaśniła Saerin. – Stanęła przed nami wszystkimi, w obliczu samej Elaidy, i oznajmiła, że traktowanie, jakiemu cię poddawała, było bezprawne. I takie zapewne było. Nie jesteś wprawdzie Aes Sedai, ale to nie usprawiedliwia strasznych warunków, na jakie cię tu skazano. – Saerin w końcu spojrzała Egwene w oczy. – To Silviana zażądała, by cię wypuszczono. Dodam jeszcze, że odniosłam wrażenie, iż przez jej słowa przebijał ogromny szacunek dla ciebie. Naprawdę słyszałam dumę, gdy opowiadała o tym, jak znosiłaś swoje kary. Czuło się, że w jej oczach jesteś jej najlepszą uczennicą. Potem wysunęła oskarżenie przeciwko Elaidzie i domagała się jej detronizacji. Muszę przyznać… że było to dość niezwykłe wystąpienie.
– Na Światłość… – westchnęła Egwene. – I jaka była reakcja Elaidy?
– Elaida rozkazała jej przywdziać suknię nowicjuszki – odpowiedziała Saerin. – Co wywołało głośną reakcję całej Komnaty. – Zawiesiła głos. – Rzecz jasna, Silviana odmówiła. Elaida zarządziła więc jej ujarzmienie i egzekucję. Komnata nie miała pojęcia, co w tej sytuacji zrobić.
Egwene poczuła ukłucie lęku.
– Światłości! Nie może ponieść takiej kary! Musimy temu zapobiec!
– Zapobiec? – zdziwiła się Saerin. – Dziecko, rozpadają się Czerwone Ajah! Siostry rzucają się sobie do gardła jak wilki atakujące własne stado. Jeżeli Elaida zdoła doprowadzić do egzekucji siostry z własnych Ajah, wówczas straci resztki poparcia, jakie jeszcze ma. Kiedy już kurz osiądzie i wszystko się skończy, nie będę zaskoczona, gdy okaże się, że Czerwone Ajah są w takim stanie, iż możesz po prostu je rozwiązać i mieć z nimi raz na zawsze spokój.
– Ja nie chcę ich rozwiązywać – zaprotestowała Egwene. – Saerin, przecież musisz zdawać sobie sprawę, że to jest sposób myślenia Elaidy i że wszystkie nasze problemy są skutkiem takiego podejścia! W obliczu tego, co nadchodzi, Biała Wieża potrzebuje wszystkich swoich Ajah, nawet Czerwonych. A żadną miarą nie stać na to, żeby stracić kobietę pokroju Silviany tylko dlatego, że któraś z nas chce coś udowodnić. Zacznij zaraz budować koalicję sprzeciwiającą się tej decyzji. Musimy działać szybko, jeżeli chcemy zatrzymać tę groteskę.
Saerin zamrugała.
– Naprawdę ci się wydaje, że panujesz nad sytuacją w Wieży, dziecko?
Egwene śmiało spojrzała jej w oczy.
– A może ty byś chciała?
– Światłości broń!
– Wobec tego nie rzucaj mi kłód pod nogi i bierz się do roboty! Elaida musi odejść, lecz nie możemy dopuścić, aby w międzyczasie runęła cała Wieża. Porozmawiaj z Komnatą i przekonaj się, co możesz w tej sprawie zrobić!
Saerin skłoniła głowę z nieudawanym szacunkiem, po czym zniknęła w jednym z bocznych korytarzy. Egwene obejrzała się na strzegące jej dwie Czerwone siostry.
– Ile słyszałyście z tego, co tu zostało powiedziane?
Popatrzyły po sobie. Trudno byłoby im udawać, że nie słuchały.
– Z pewnością chciałybyście pójść i same zorientować się w sytuacji – zaproponowała Egwene. – Dlaczego nie?
Spojrzały na nią równocześnie, w ich oczach zalśniła irytacja.
– Chodzi o tarczę, którą jesteś oddzielona od Źródła – powiedziała Barasine. – Zgodnie z poleceniem, jakie otrzymałyśmy, muszą nas być zawsze dwie.
– Och, do… – Egwene ugryzła się w język. – Wystarczy wam, jeżeli przysięgnę, że nie obejmę Źródła do chwili, aż znajdę się pod stosowną kuratelą którejś z Czerwonych sióstr?
W ich oczach rozbłysły iskierki podejrzliwości.
– Tego się obawiałam – rzekła Egwene. Dała krok ku grupce nowicjuszek, które stały z boku, udając, że szorują płytki ścian, podczas gdy w istocie coraz to na nią popatrywały. -Ty– powiedziała, wskazując jedną z nich. – Marsial, nieprawdaż?
– Tak, Matko – pisnęła dziewczyna.
– Biegiem zdobądź nam trochę herbatki z widłokorzenia. Katerine powinna mieć trochę w gabinecie Mistrzyni Nowicjuszek. To niedaleko. Powiedz jej, że Barasine zażądała jej dla mnie, a potem przynieś do mojej kwatery.
Nowicjuszka niezgrabnie, lecz skwapliwie pognała zrobić, co jej kazano.
– Sama sobie mogę go podać, a więc wystarczy jedna z was, żeby mnie przypilnować – oznajmiła Egwene. – Wasze Ajah się rozpadają. Będą potrzebowały wszystkich w miarę trzeźwo myślących. Może wam uda się przekonać siostry, że egzekucja Silviany nie jest dobrym pomysłem.
Czerwone wciąż popatrywały to na siebie, to na Egwene, skonsternowane. W końcu ta chuda, której imienia Egwene nie znała, zaklęła cicho pod nosem i odbiegła z towarzyszeniem szelestu spódnic. Barasine zawołała za nią, ale tamta nawet się nie odwróciła.
Pozostała na miejscu Czerwona siostra spojrzała na Egwene i mruknęła coś niedosłyszalnie, ale nawet nie drgnęła.
– Idziemy do twojej kwatery, jak nam przykazano.
– Świetnie – zgodziła się Egwene. – Ale każda minuta zwłoki może cię drogo kosztować.
Wspięły się po schodach wiodących do kwater nowicjuszek, które obecnie przylegały do pozostałości po sektorze Wieży zajmowanym kiedyś w całości przez Brązowe Ajah. Zatrzymały się przed drzwiami do pokoju Egwene, żeby zaczekać na widłokorzeń. Gdy tak stały, wokół nich powoli gromadziły się nowicjuszki. Odległe korytarze przemierzały Aes Sedai, ze swymi Strażnikami; w ich ruchach widać było wyraźną nerwowość. Należało mieć nadzieję, że Komnata podejmie jakieś działania, które zapobiegną szaleństwu Elaidy. Trudno było określić innym słowem próbę egzekucji siostry tylko za to, że miała inne zdanie…
Wielkooka nowicjuszka w końcu wróciła, trzymając w ręku kubek i małą torebeczkę ziół. Barasine zajrzała do środka i najwyraźniej znalazła tam to, czego oczekiwała, ponieważ zaraz wsypała zawartość do kubka i znaczącym gestem podała Egwene. Ta tylko westchnęła i bez słowa wypiła ciepły płyn. Dawka była dostatecznie duża, żeby nie mogła przenieść nawet strumyczka Mocy, lecz chyba nie na tyle, żeby ją pozbawić świadomości.
Barasine nie czekała dłużej i bez słowa pospieszyła w głąb korytarza. Egwene została sama. Nie tylko bez nadzoru Czerwonych, ale i pozbawiona możliwości decydowania o sobie samej. Wiele takich okazji ostatnimi czasy nie miewała.
Cóż, trzeba się będzie przekonać, jak wykorzystać tę, która się właśnie nadarzyła. Najpierw jednak musiała zmienić tę brudną, poplamioną krwią sukienkę i trochę się umyć. Pchnęła drzwi do swego pokoju.
W środku ktoś był.
– Witaj, Egwene – powiedziała Verin, unosząc do ust filiżankę z herbatą. – Oczom nie wierzę! Już myślałam, że będę musiała włamać się do twojej celi, żeby z tobą porozmawiać.
Egwene, choć bezbrzeżnie zaskoczona, opanowała się w jednej chwili. Verin? Kiedy zdążyła wrócić do Białej Wieży? Ile czasu minęło, od kiedy po raz ostatni ją widziała?
– To nie jest właściwy moment, Verin – powiedziała, szybkim krokiem podchodząc do szafki, mieszczącej jej zapasową sukienkę. – Mam dużo do zrobienia.
– Hmm, tak – mruknęła Verin, niewzruszenie popijając herbatę. – Tak też podejrzewam. A tak na marginesie, to co robisz w tej zielonej sukni?
Egwene zmarszczeniem brwi zbyła pozbawione sensu zdanie, lecz odruchowo zerknęła na swoją suknię. Oczywiście, że nie jest zielona. Co ta Verin gadała? Czy na starość…
Zamarła, spojrzała na Verin. To było kłamstwo.
„Verin może kłamać”.
– Tak, tak sobie pomyślałam, że w ten sposób zwrócę twoją uwagę – stwierdziła Verin i znów się uśmiechnęła. – Lepiej, żebyś usiadła. Mamy mało czasu, a dużo do omówienia.