Podmuchy chłodnego wiosennego wiatru szczypały twarz. O tej porze roku bryza powinna nieść ze sobą wonie kwiatowych pyłków, świeżej porannej rosy, gleby rozpychanej przez kiełki rwące do światła, nowego życia i odrodzonej ziemi.
A niosła tylko zapach krwi i śmierci.
Perrin odwrócił się plecami do kolejnego podmuchu i przyklęknął, żeby obejrzeć koło. Wóz był masywnym wehikułem z orzechowego drewna pociemniałego od wieku. Wszelkie znaki wskazywały na to, że był dobrze konserwowany i stale naprawiany, lecz gdy w grę wchodził sprzęt z Malden, Perrin zdążył się już nauczyć ostrożności. Wprawdzie Shaido nie odnosili się do wozów i ciągnących je wołów z taką pogardą, z jaką traktowali konie pod wierzch, niemniej – jak wszyscy Aielowie – zazwyczaj podróżowali bez nadmiernego obciążenia. Wozy i furmanki zaniedbywali, skutkiem czego Perrin podczas swego przeglądu natknął się na niejedno uszkodzenie.
– Następny! – Krzyknął, sprawdziwszy stan osi.
Słowa skierowane były do grupki ludzi czekających na możliwość porozmawiania z nim.
– Mój panie – odezwał się ktoś. Głos był głęboki i skrzypiący, brzmiał, jakby ktoś drewnem pocierał drewno. Gerard Arganda, Pierwszy Kapitan Ghealdan. Głosowi towarzyszył zapach dobrze naoliwionej zbroi. – Muszę znowu wrócić do kwestii naszego wyjazdu. Proszę o pozwolenie towarzyszenia Jej Wysokości na czele kolumny. „Jej Wysokość”, o której wspominał, to była Alliandre, królowa Ghealdan. Perrin nic nie odpowiedział, dalej oglądał koło; wprawdzie nie znał się na kołodziejstwie tak dobrze jak na kowalstwie, ale jego ojciec zadbał, aby wszyscy jego synowie mieli rozeznanie w zasadniczych przyczynach awarii wozów. Lepiej się z góry zabezpieczyć, niż potem utknąć w pół drogi do miejsca przeznaczenia. Perrin przesunął palcami wzdłuż gładkiego, ciemnego drewna. Z przyjemnością przesunął palcami po rysunku słojów, ale tak naprawdę szukał maleńkich szczelin, sprawdzając dokładnie miejsca, w którym nacisk na koło był największy. Wszystkie cztery koła wydawały się w porządku.
– Mój panie? – dopominał się Arganda.
– Wszyscy pójdziemy razem – oznajmił Perrin. – Takie wydałem rozkazy, Argando. Nie pozwolę, żeby uchodźcy zaczęli podejrzewać, że chcemy ich porzucić.
Uchodźcy. Mieli w swojej pieczy prawie sto tysięcy ludzi. Sto tysięcy! Światłości, to więcej niż mieszkało w całych Dwu Rzekach. A Perrin musiał zadbać o wyżywienie każdego z nich. Wozy. Ludzie zazwyczaj nie rozumieli, ile znaczy dobry wóz. Położył się więc na plecach, chcąc sprawdzić oś na całej długości, i zastygł na chwilę, wpatrzony we fragment zachmurzonego nieba, częściowo przesłoniętego masywem pobliskich murów obronnych Malden.
Jak na daleką północ Altary, miasto było duże. Właściwie bardziej forteca niż miasto – najeżone basztami, otoczone onieśmielającymi murami. Do wczoraj tereny wokół stanowiły niepodzielną domenę Aielów Shaido, dziś po okupantach nie było śladu: wielu zginęło, pozostali uciekli, a ich jeńców wyzwoliły połączone siły Perrina i Seanchan.
Po Shaido został tylko zapach krwi wiszący w powietrzu i sto tysięcy uchodźców, którymi ktoś musiał się zająć. I choć Perrin czuł prawdziwą satysfakcję za każdym razem, gdy uświadamiał sobie, że zwrócił wolność tylu ludziom, faktyczny cel, jaki sobie stawiał, wyzwalając Malden, był znacznie skromniejszy – chodziło wyłącznie o uratowanie Faile.
Zwiadowcy donieśli mu, że na jego pozycje maszeruje kolejny oddział Aielów, lecz wkrótce okazało się, że tamci najpierw spowolnili pochód, potem rozbili obóz, a w chwili obecnej trwali na zajętych pozycjach. Być może od uciekających z pola bitwy Shaido dowiedzieli się, że czeka na nich wielka armia, której sami nie potrafili stawić czoła, mimo iż dysponowali kobietami przenoszącymi Moc. Najwyraźniej nowa siła Aielów za plecami Perrina miała równie wielką ochotę na starcie co on sam.
Dzięki temu, że się zatrzymali, zyskał czas. Tę odrobinę czasu, której potrzebował.
Arganda wciąż mu się przyglądał. Miał na sobie polerowany napierśnik, pod pachą hełm z wąską szczeliną. Przysadzisty, o cokolwiek brutalnej twarzy, nie był jakimś tam fircykowatym oficerkiem, lecz człowiekiem z gminu, który pracowicie wspinał się po kolejnych szczeblach awansów. Walczył dobrze i skrupulatnie wypełniał rozkazy. Zazwyczaj.
– W tej sprawie nie ustąpię, Argando – oznajmił Perrin, przesuwając się na plecach po wilgotnej ziemi.
– Nie moglibyśmy skorzystać z bram? – spytał Arganda, klękając obok wozu, by zajrzeć pod spód, a jego krótko obcięte siwe włosy niemal musnęły glebę.
– Asha’mani są ledwie żywi ze zmęczenia – warknął Perrin. – Dobrze o tym wiesz.
– Rozumiem, że są zbyt zmęczeni, by otworzyć dużą bramę – upierał się Arganda – ale może starczy im sił, by wysłać naprawdę niewielki oddział. Moja pani jest umordowana niewolą! Nie potrafię uwierzyć, że chcesz ją skazać na mozolną włóczęgę!
– Uchodźcy też są zmęczeni – odparł Perrin. – Alliandre dostanie konia, ale pojedzie razem ze wszystkimi. Niech Światłość sprawi, aby stało się to jak najszybciej.
Arganda westchnął, ale nic już nie powiedział, tylko wstał i skinął głową. Perrin nadal badał palcami oś wozu. Potrafił na pierwszy rzut oka stwierdzić, czy drewno nie zaznało nadmiernych naprężeń, lecz wolał dotyk. Zmysł dotyku był bardziej godny zaufania. W miejscach, gdzie materiał osłabł, zawsze pojawiała się jakaś rysa lub wgłębienie po odłupanej drzazdze, można było wyczuć, że tam wkrótce dojdzie do pęknięcia. Na drewno zawsze można było liczyć – zawsze samo ujawniało swoją słabość.
Inaczej było z ludźmi. Wliczając w to jego samego. Zgrzytnął zębami. Nie lubił wracać do tej kwestii. Powinien pogrążyć się w pracy, robić coś, cokolwiek, byle tylko nie myśleć. Zresztą lubił pracę. A ostatnio jakoś nie miał zbyt wielu okazji, żeby jej zakosztować.
– Następny! – powiedział, a słowo głuchym echem zadudniło pod wozem.
– Powinniśmy zaatakować, mój panie! – odezwał się obok czyjś gromki głos.
Głowa Perrina ciężko spoczęła na zdeptanej trawie, odruchowo przymknął powieki. Bertain Gallenne, Lord Kapitan Skrzydlatej Gwardii, był w Mayene tym, kim Arganda w Ghealdan. Pominąwszy jednak analogiczność piastowanej pozycji, obu dowódców nic nie łączyło. Otworzywszy oczy, Perrin zobaczył wielkie, pięknie wykończone buciory Bertaina z klamrami odrobionymi w kształt jastrzębi.
– Mój panie – kontynuował Bertain. – Porządna szarża Skrzydlatej Gwardii rozproszy ten aielski motłoch, gwarantuję to. W końcu bez trudu poradziliśmy sobie z tymi Aielami w mieście!
– Wtedy mieliśmy u boku Seanchan – przypomniał mu Perrin, który skończył oględziny tylnej osi i pełzł teraz na przód wozu, żeby zająć się drugą. Specjalnie włożył do tej roboty stary poplamiony kaftan. Faile z pewnością nie puści mu tego płazem. Uważała, że powinien zawsze wyglądać jak lord. Ale czy naprawdę mogła oczekiwać, że włoży swoje najlepsze ubranie po to, aby tarzać się w nim godzinami po błotnistej trawie, oglądając wozy od spodu?
Przede wszystkim, Faile najpewniej zabroniłaby mu tarzania się po błotnistej trawie. Z dłonią na przedniej osi wozu Perrin zawahał się – przed oczyma stanęła mu jej twarz: kruczoczarne włosy, charakterystyczny saldaeański nos. Była całą jego miłością. Była dlań wszystkim.
Udało mu się – uratował ją. Więc skąd to niepokojące odczucie, że sprawy toczą się niemal tak samo źle, jak wcześniej? Powinien się cieszyć, szaleć z radości, czuć jedynie ulgę. Tak strasznie się zamartwiał przez cały ten czas, który spędziła w niewoli. A teraz, kiedy już była bezpieczna, wciąż nie potrafił się opędzić od wrażenia, że coś jest nie w porządku. Że jest jakoś nie tak. Nie potrafił tego bliżej wyjaśnić.
Światłości! Czy nic już nigdy nie będzie tak, jak być powinno? Odruchowo sięgnął dłonią do kieszeni, żeby musnąć palcami rzemyk, na którym codziennie zawiązywał supełki. Lecz natychmiast sobie przypomniał, że przecież go wyrzucił.
„Przestań!” – napomniał się w myślach. „Odzyskałeś ją. Możemy wrócić do naszego dawnego życia. Prawda?”.
– No cóż, mój panie – nie ustępował Bertain. – Zapewne brak Seanchan rzeczywiście nas osłabi. Z drugiej strony, tych Aielów jest znacznie mniej niż w armii, którą rozbiliśmy. Zresztą, jeśli to cię martwi, to po prostu poślij po tę generał Seanchan i każ jej wracać. Z pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu, aby po raz drugi stanąć przy naszym boku!
Perrin oderwał się od swych rozmyślań i znów skupił na pracy. Jego głupie problemy były zupełnie nieważne, ważne było to, aby wozy wreszcie ruszyły w drogę. Stan przedniej osi nie budził niepokoju. Odwrócił się na brzuch i wypełzł spod wozu.
Bertain był średniego wzrostu, choć trzy pióra na szczycie hełmu sprawiały, że wydawał się wyższy. Wypolerowana zbroja lśniła. Jeden oczodół przysłaniała czerwona opaska – Perrin po dziś dzień nie dowiedział się, w jakich okolicznościach żołnierz stracił oko. W jedynym oku błyszczało podniecenie, jakby niewiadomym sposobem zinterpretował milczenie Perrina jako zgodę na atak.
Perrin wstał, otrzepał z ziemi proste brązowe spodnie.
– Odjeżdżamy – oznajmił, a potem uniósł dłoń, dając tamtemu do zrozumienia, że nie życzy sobie dalszej dyskusji. – Pokonaliśmy szczepy, ale najpierw otumaniliśmy ich Mądre widłokorzeniem, a po naszej stronie walczyły damane. Jesteśmy zmęczeni, poranieni, odzyskaliśmy Faile. Nie ma po co dalej walczyć. Wycofujemy się.
Bertain nie wyglądał na uszczęśliwionego, skinął jednak głową, odwrócił się i ruszył przez błotnisty plac ku oczekującym go kawalerzystom. Perrin potoczył spojrzeniem po niewielkiej grupce ludzi, którzy zgromadzili się przy wozie, żeby zamienić z nim choć kilka słów. Kiedyś, dawno temu, tego rodzaju obowiązki wywoływały u Perrina zniechęcenie. Nie potrafił pojąć, jaki jest sens dawania rad, których treść petenci zazwyczaj z góry już znali.
Potem zrozumiał, dlaczego muszą te słowa usłyszeć z jego ust, i zrozumiał, jakie to dla nich ważne. Poza tym miał nadzieję, że ich rzeczowe pytania pozwolą mu zapomnieć o dziwnym napięciu, które nie opuszczało go od chwili uratowania Faile.
Ruszył w stronę kolejnego wozu, jego niewielki orszak podążył w ślad za nim. Tabor liczył co najmniej pięćdziesiąt pojazdów. Te z przodu załadowane były po brzegi dobrami ze splądrowanego Malden, do następnych ustawiały się już kolejki tragarzy. Perrinowi zostały tylko dwa do sprawdzenia. Przed zachodem słońca chciał już być daleko stąd. Wtedy powinni być bezpieczni.
O ile ci nowi Shaido nie zdecydują się szukać pomsty w pościgu. Ślad rzeszy, którą Perrin miał pod swoją opieką, wypatrzyłby nawet ślepy.
Słońce powoli zmierzało w stronę horyzontu – jasna plamka przeświecająca przez powłokę chmur. Światłości, co za bałagan! Niełatwo było zarządzać uchodźcami i oddzielnymi obozami wojskowymi. A przecież odwrót to rzekomo najprostsza część sztuki wojennej!
Obóz Shaido stanowił prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Jego ludzie złożyli już i spakowali większość zdobytych namiotów. Pusty teren wokół miasta powoli zmieniał się w zasłane śmieciami grzęzawisko. Shaido zwyczajem Aielów woleli obozować pod murami miasta niż wewnątrz. To był dziwny lud, nikt tego nie kwestionował. Jaki normalny człowiek zrezygnowałby z wygodnego łóżka – nie wspominając już o dogodnej pozycji strategicznej – żeby spać w namiocie na ziemi?
Jednak wszyscy wiedzieli, że Aielowie nie lubili miast. Większość budynków Malden została albo spalona podczas pierwszego szturmu, albo później bezlitośnie złupiona. Wyłamane drzwi, rozbite okna, dobytek walający się na ulicach i deptany przez gai’shain biegających w tę i we w tę z koromysłami.
Po terenie zajmowanym niedawno przez obóz Shaido ludzie kręcili się niczym mrówki, ratując, co się da, i pakując na wozy; przez bramę miasta płynęła prawdziwa ludzka rzeka. Gdyby Perrin zdecydował się na Podróżowanie, musiałby porzucić wozy – Grady nie potrafił stworzyć bramy dostatecznie dużej, żeby któryś się w niej zmieścił – a trudno mu było sobie wyobrazić, jak daliby sobie bez nich radę. Poza tym były jeszcze woły w sporej liczbie; ktoś już się nimi zajmował, sprawdzając, czy są w stanie pociągnąć ładunek. Shaido rozpędzili sporą część koni, które zastali w mieście. Szkoda. Ale trzeba się zadowolić tym, co się ma pod ręką.
Perrin dotarł do kolejnego wozu, inspekcję zaczął od długiego dyszla, do którego miały być zaprzężone woły.
– Następny!
– Mój panie – odezwał się któryś skrzeczącym głosem. – Myślę, że to ja jestem następny.
Perrin zerknął przez ramię na właściciela głosu. To był Sebban Balwer, jego osobisty sekretarz. Mężczyzna miał skurczoną, pomarszczoną twarz i nieustannie się garbił, co nadawało mu wygląd przyczajonego padlinożernego ptaka. I choć kaftan i spodnie zawsze miał nieskazitelnie czyste, Perrin nie potrafił się pozbyć wrażenia, że przy każdym kroku sypią się zeń obłoczki kurzu. Pachniał pleśnią niczym stara księga.
– Balwer… – zaczął Perrin, a potem oblizał palce i przesunął nimi wzdłuż pasów uprzęży. – Sądziłem, że przesłuchujesz jeńców.
– Istotnie spędziłem z nimi jakiś czas – odrzekł Balwer. – Jednak w międzyczasie zaciekawiła mnie pewna kwestia. Dlaczego oddałeś w ręce Seanchan wszystkie potrafiące przenosić Moc kobiety Shaido?
Perrin zerknął na swego zmurszałego sekretarza. Te Mądre, które potrafiły przenosić, straciły przytomność pod wpływem widłokorzenia; po bitwie zostały przekazane Seanchanom, którzy mieli z nimi postąpić wedle woli. Decyzja ta nie przysporzyła Perrinowi popularności u sprzymierzonych z nim Aielów, ale nie mógł przecież wypuścić władających Mocą kobiet na wolność, nie ryzykując ich zemsty.
– Nie wyobrażam sobie, co miałbym z nimi zrobić.
– Cóż, mój panie, tego i owego się dowiedziałem – odparł Balwer. – Na przykład okazało się, że wielu Shaido bynajmniej nie akceptowało wszystkich poczynań klanu. Wśród ich Mądrych też były podziały. Poza tym doniesiono mi, że niektóre z nich wchodziły w konszachty z nadzwyczaj podejrzanymi indywiduami, oferującymi im przedmioty mocy z Wieku Legend. Kimkolwiek tamci byli, potrafili tworzyć bramy.
– Przeklęci – mruknął Perrin i wzruszył ramionami, przyklękając obok prawego przedniego koła. – Wątpię, abyśmy byli w stanie ustalić ich imiona. Najprawdopodobniej i tak skryli się pod powłoką iluzji.
Kątem oka dostrzegł, że Balwer zareagował na tę uwagę skrzywieniem ust.
– Nie zgadzasz się ze mną? – zapytał.
– Zgadzam się, mój panie – odparł szybko sekretarz. – Lecz to tylko utwierdza mnie w opinii, że „przedmioty”, jakie otrzymali Shaido, są czymś nadzwyczaj podejrzanym. Aielowie zostali oszukani, choć z jakich powodów, nie potrafię pojąć. Niemniej, gdybyśmy poświęcili jeszcze trochę czasu na przeszukanie miasta…
Światłości! Czy każdy w tym obozie będzie go zadręczał prośbami ó rzeczy niemożliwe? Położył się na ziemi, żeby sprawdzić stan wewnętrznej części piasty. Coś z nią było nie tak.
– Przecież wiemy nie od dziś, że wśród naszych wrogów są Przeklęci, Balwerze. Niewielkie są szanse, że powitają Randa z otwartymi ramionami i pozwolą mu się zapieczętować na powrót, czy co tam on ma z nimi zrobić…
Eksplozja kolorów i oblicze Randa pojawiło się przed oczyma jego duszy! Odepchnął od siebie tę wizję. Przychodziła za każdym razem, gdy pomyślał o Randzie czy o Mat’cie, a za nią kolejne obrazy.
– Tak czy siak – kontynuował Perrin – nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcesz. Zabieramy ze sobą gai’shain Shaido. Panny zdobyły należną im część. Możesz wszystkich przesłuchiwać do woli. Ale decyzja zapadła: odjeżdżamy.
– Tak, mój panie – zgodził się Balwer. – Po prostu żałuję, że wypuściliśmy z rąk te Mądre. Z mojego doświadczenia wynika, że spośród Aielów one potrafią się wykazać największym… zrozumieniem.
– Seanchanie je chcieli, więc je dostali. Nie ugiąłem się przed naleganiami Edarry, a poza tym, co się stało, to się nie odstanie. O co ci właściwie chodzi, Balwerze?
– Zastanawiam się, czy nie można by wysłać wiadomości z prośbą, aby po przebudzeniu Seanchanie zadali Mądrym kilka pytań. Chętnie… – Urwał, przygarbił się jeszcze bardziej, żeby móc spojrzeć Perrinowi w oczy. – Mój panie, ta sytuacja jest raczej niezbyt komfortowa. Czy inspekcji wozów nie można by zlecić komuś innemu?
– Wszyscy pozostali są albo zbyt zmęczeni, albo zajęci gdzie indziej – uciął Perrin. – Uchodźcy mają siedzieć w obozie i czekać w gotowości na rozkaz wymarszu, a nie pałętać się po okolicy. Większość żołnierzy jest w mieście, szukając jedzenia… będziemy potrzebowali każdej garści ziarna, którą uda im się znaleźć. Tak czy siak, połowa zapasów już teraz nadaje się tylko do wyrzucenia. Sam nie mogę się tym zajmować, ponieważ muszę być w miejscu, gdzie każdy może mnie znaleźć. – Zrozumiał już, że to konieczne, choć wciąż czuł się w tej sytuacji nieswojo.
– Tak, mój panie – potulnie odrzekł Balwer. – Ale z pewnością mógłbyś wymyślić takie miejsce, w którym rozmowa z tobą nie będzie oznaczała konieczności wczołgiwania się pod wóz.
– Jest to praca, podczas której mogę bez większych przeszkód rozmawiać z ludźmi – warknął Perrin. – Nie potrzebujesz moich rąk, tylko mojego ucha i języka. A język mówi ci: zapomnij o Aielach.
– Ale…
– Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, Balwerze – stwierdził zdecydowanie Perrin, patrząc na swego rozmówcę przez szprychy koła. – Ruszamy na północ. Skończyłem już z Shaido. Jeśli o mnie chodzi, niech sczezną.
Wąskie usta Balwera znowu zacisnęły się w cienką kreskę, a w jego postawie dało się dostrzec irytację.
– Oczywiście, mój panie – powiedział, kłaniając się lekko, po czym odszedł.
Perrin tymczasem wydostał się spod wozu, wyprostował i skinął głową stojącej z boku młodej kobiecie w brudnej sukience oraz zniszczonych butach.
– Znajdź Lyncona – rozkazał. – Powiedz mu, żeby sprawdził piastę tego koła. Wydaje mi się, że podpiaście się zdarło i cholerstwo może w każdej chwili odpaść.
Młódka pokiwała skwapliwie głową i ruszyła biegiem. Lyncon był mistrzem ciesielskim, który miał pecha bawić z wizytą u rodziny w Malden akurat wtedy, gdy nastąpił atak Shaido. W niewoli bito go tak często, że został z niego cień człowieka. Być może to on powinien się zajmować inspekcją wozów, ale widok jego nawiedzonych oczu sprawił, że Perrin uznał, iż bezpieczniej będzie nie składać losów całego taboru w jego ręce. Niemniej, kiedy już mu się pokazało, na czym polega problem, całkiem zręcznie radził sobie z jego usunięciem.
Poza tym prawda była taka, że póki Perrin coś robił, miał wrażenie, że coś od niego zależy, że przyczynia się do wspólnego dobra. I nie musiał myśleć o innych sprawach. Wóz można było naprawić bez większych ceregieli. Z ludźmi było inaczej, zupełnie inaczej.
Odwrócił się, objął wzrokiem panoramę opustoszałego obozu, upstrzoną śladami ognisk i jaśniejszymi plamami porzuconych łachmanów. W oddali dojrzał zmierzającą ku miastu Faile. Wcześniej zebrała swoich ludzi i wysłała ich na zwiad w okolicy. Była uderzająco piękna. Jej piękno nie ograniczało się do twarzy i szczupłej figury, piękne było to, jak dowodziła ludźmi, jak zawsze wiedziała, co robić. Była mądra w taki sposób, o jakim Perrin mógł tylko marzyć.
Nie był głupi, po prostu lubił najpierw się zastanowić, zanim coś zrobi. Był jednak przekonany, że z ludźmi radzi sobie raczej kiepsko – o kobietach już nie wspominając – nie to co Mat czy Rand. Dopiero Faile pokazała mu, że wcale nie musi się tego uczyć, póki będzie w stanie nakłonić tę jedną, jedyną osobę, żeby go zrozumiała. Ją. Wierzył, że porozumienie z nią jakimś sposobem uwolni go od konieczności podejmowania karkołomnych rozmów ze wszystkimi pozostałymi.
Ostatnio wszakże jakoś nie potrafił znaleźć słów. Martwił się tym, co mogła przeżyć w niewoli, lecz nie wyobrażał sobie żadnych konkretnych rzeczy. Oczywiście to i owo zapewne rozeźliłoby go nie na żarty, ale przecież rozumiałby, że cokolwiek się stało, nie było jej winą. Żeby przeżyć, robi się to, co zrobić trzeba. Szanował w niej tę jej siłę.
„Światłości!” – pomyślał. „Znowu o tym myślę! Trzeba brać się do roboty”.
– Następny! – zawołał, pochylając się, żeby kontynuować inspekcję wozu.
– Gdybym miał wnioskować tylko z wyrazu twojej twarzy, chłopcze – oznajmił serdeczny głos – uznałbym, że przegraliśmy tę bitwę.
Perrin odwrócił się, zaskoczony. Nie zdawał sobie sprawy, że wśród oczekujących na rozmowę jest też Tam al’Thor. Tłumek zdążył się już porządnie przerzedzić, a sporą jego część stanowili gońcy i słudzy. Potężnie zbudowany, szczery pasterz stał dotąd z tyłu oparty na pałce i czekał na swoją kolej. Włosy na jego głowie już bez reszty pokryła siwizna. Perrin pamiętał czasy, gdy były jeszcze całkiem czarne. On sam był wtedy dopiero chłopcem, którego ręce nie znały młota ani żaru kuźni.
Jakby kierowane własną wolą palce Perrina pomknęły w dół, ku głowicy młota za pasem. Ostatecznie przedłożył młot nad topór. Decyzja okazała się właściwa, mimo iż w bitwie pod Malden w końcu stracił panowanie nad sobą i wpadł w bojowy szał. Może to go tak gryzło?
A może wspomnienie radości, którą przyniosło mu zabijanie?
– Czego ci potrzeba, Tamie? – zapytał.
– Przynoszę tylko raport, mój panie. Ludzie z Dwu Rzek czekają gotowi do wymarszu, każdy z nich poniesie na plecach po dwa namioty. Ze względu na widłokorzeń nie mogliśmy korzystać z miejskiej wody, więc posłałem kilku chłopców do akweduktu, żeby tam napełnili beczki. Przydałby się dla nich jakiś wóz.
– Załatwione – rzekł Perrin, uśmiechając się. W końcu ktoś, kto robi co trzeba, nie potrzebując uprzedniej aprobaty! – Powiedz ludziom z Dwu Rzek, że mam zamiar jak najszybciej odesłać ich do domu. Nastąpi to, kiedy Grady i Neald odpoczną na tyle, że będą mogli stworzyć bramę. Choć chwilę to może potrwać.
– Doceniamy twą troskę, mój panie – powiedział Tam. Należny mu tytuł w tych ustach wciąż brzmiał dziwnie. – Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?
Perrin skinął głową, kątem oka dojrzawszy idącego ku wozom Lyncona – po chromym chodzie można było go poznać z daleka. Opuścili grupkę gońców oraz sług i wolnym krokiem ruszyli w stronę cienia zalegającego pod murami Malden. Podstawy masywnych bloków kamienia porastał mech – Perrinowi wydawało się dziwne, że mech miał barwę znacznie żywszą niż stratowana, pokryta błotem trawa pod ich stopami. Lecz tej wiosny nie zieleniło się nic prócz mchów.
– O co chodzi, Tamie? – zapytał Perrin, gdy znaleźli się dostatecznie daleko.
Tam potarł dłonią policzek, pod palcami zachrzęścił siwy zarost. Przez ostatnich kilka dni Perrin wykorzystywał swych ludzi bez litości, nie zostawiając im czasu nawet na golenie. Tam miał na sobie prosty kaftan z niebieskiej wełny, gruba materia zapewne świetnie chroniła przed zimnym górskim wiatrem.
– Chłopcy się zastanawiają, Perrinie – zaczął Tam, teraz, gdy zostali sami, przybierając mniej formalny ton. – Czy mówiłeś poważnie o rezygnacji z przywrócenia Manetheren?
– Tak – odpowiedział Perrin. – Od czasu, gdy wzniosłem ten sztandar, nie przyniósł mi nic prócz zgryzot. Niech się więc dowiedzą i Seanchanie, i wszyscy pozostali. Nie jestem żadnym królem.
– Masz królową, która złożyła ci przysięgę lenną.
Przez moment zastanawiał się nad słowami Tama, szukając najlepszej odpowiedzi. Ongiś z takiego zachowania ludzie wyciągali wniosek o jego umysłowej ociężałości. Teraz najwyraźniej sądzili, że częste chwile przedłużającego się namysłu świadczą o zręczności politycznej i bystrości umysłu. Jaką różnicę mogło stanowić kilka śmiesznych tytułów przed imieniem!
– Osobiście uważam, że postąpiłeś właściwie – oznajmił nieoczekiwanie Tam. – Sztandar Manetheren powiewający nad Dwoma Rzekami nie tylko antagonizuje Seanchan, lecz i nie ułatwia stosunków z królową Andoru. Wzniesienie sztandaru skłania do podejrzeń, że nie chodzi ci tylko o Dwie Rzeki, lecz być może dążysz do odzyskania terenów należących kiedyś do Manetheren.
Perrin pokręcił głową.
– Nie chodzi mi o żadne podboje, Tamie. Światłości! Nie mam zamiaru utrwalać władzy, którą w ludzkiej opinii sprawuję. Im szybciej Elayne odzyska tron i odda Dwie Rzeki właściwemu panu, tym lepiej. Będziemy mogli skończyć z całą tą sprawą „lorda Perrina” i wszystko dalej potoczy się normalnie.
– A królowa Alliandre? – zapytał Tam.
– Niech złoży przysięgę lenną Elayne – upierał się Perrin. – Albo bezpośrednio Randowi. Rand połyka jedno królestwo po drugim. Jak dziecko w zabawie w fanty.
Perrin czuł bijący od Tama zapach zakłopotania. Niepokoju. Odwrócił wzrok. Świat powinien być prostszy. Powinien.
– O co chodzi?
– Po prostu myślałem, że już ci przeszło – rzekł Tam.
– Od porwania Faile nic się nie zmieniło – Perrin nie dawał się przekonać. – Wilczy sztandar… Jakoś nie umiem znaleźć dlań miejsca w sercu. Czasami myślę, że czas już zdjąć go z masztu.
– Ludzie ciągną pod ten sztandar, Perrinie, chłopcze… – cicho stwierdził Tam. Zawsze zachowywał się powściągliwie, a mówił cicho, co zresztą skłaniało ludzi do uważniejszego wsłuchiwania się w jego słowa. Rzecz jasna, zazwyczaj mówił też z sensem. – Wziąłem cię na bok, ponieważ chciałem cię ostrzec. Jeżeli dasz chłopcom szansę powrotu do Dwu Rzek, niektórzy z niej skorzystają. Ale niewielu. Przeważają głosy tych, którzy przysięgają iść za tobą do Shayol Ghul. Wiedzą, że nadchodzi Ostatnia Bitwa… któż mógłby tego nie wiedzieć w obliczu tych wszystkich znaków? Nie pozwolą się odesłać. – Zawahał się. – I ja także. – Teraz znienacka zaczął pachnieć zdecydowaniem.
– Zobaczymy – rzekł Perrin, marszcząc czoło. – Zobaczymy.
Posłał Tama z pełnomocnictwem zarekwirowania jednego z wozów, na który trafią beczki z wodą. Żołnierze posłuchają. Tam był Pierwszym Kapitanem Perrina, mimo iż wciąż uważał, że to stawianie spraw na głowie. Perrin nie znał zbyt dokładnie przeszłości tamtego, wiedział jednak, że dawno temu Tam walczył w Wojnach z Aielami, a więc trzymał miecz w ręku, zanim jeszcze Perrin przyszedł na świat. A teraz musiał słuchać jego rozkazów.
Wszyscy słuchali. I najwyraźniej tego właśnie pragnęli! Niczego się nie nauczyli? Oparł się o mur. Nie chciał wracać do swych sług, wolał postać chwilę w cieniu.
Kiedy tak dumał, przyszło mu do głowy, że może tu tkwi źródło jego trosk. Z pewnością nie wszystkich, ale sporej ich części. I powrót Faile nic w tej kwestii nie zmienił, bo nie mógł.
Był złym przywódcą. Rzecz jasna, nigdy nie był ideałem suwerena, nawet gdy Faile stała przy nim. Ale pod jej nieobecność bardzo się zaniedbał. Za bardzo. Ignorował rozkazy docierające od Randa, ignorował wszystko, co nie przyczyniało się bezpośrednio do jej odzyskania.
Cóż jednak innego mógł zrobił mężczyzna? Przecież porwano jego żonę!
Uratował ją. Lecz tym samym spisał na straty wszystko pozostałe. Przez niego ginęli ludzie. Dobrzy ludzie. Ludzie, którzy obdarzyli go zaufaniem.
Stojąc tak w cieniu murów obronnych, wspomniał chwilę – ledwie wczoraj – kiedy przyjaciel padł od strzały Aielów; przyjaciel, którego serce wcześniej zatruł Masema. Aram był mu naprawdę bliski, a on odepchnął go, ponieważ myślał tylko o ratowaniu Faile. Aram zasłużył na lepszy los.
„Nie powinienem dopuścić, żeby Druciarz wziął do ręki miecz” – pomyślał, ale po chwili się zreflektował. To nie jest właściwy moment na zmaganie się z tymi problemami. Szkoda sił. Zbyt wiele zostało jeszcze do zrobienia. Oderwał plecy od muru i wrócił do taboru, aby przeprowadzić inspekcję ostatniego wagonu.
– Następny! – warknął, przystępując do dzieła.
Na front grupki wystąpiła Aravine Carnel. Amadicjanka zrzuciła już szaty gai’shain, zamiast nich miała na sobie prostą jasnozieloną suknię, niezbyt czystą, zapewne pochodzącą z któregoś domu w mieście. Była pulchną kobietą, niemniej jej twarz wciąż nosiła ślady wynędznienia spowodowanego niewolą. Otaczała ją aura zdecydowania. W trakcie minionego dnia okazała się całkiem sprawną organizatorką, Perrin podejrzewał, że to oznaka szlacheckiego pochodzenia. W otaczającej ją woni po prostu było coś takiego… może pewność siebie, może świadomość, że jej rozkazy zostaną wysłuchane. Dziwne, że cechy te nie doznały większego uszczerbku pod butem Aielów.
Kiedy przyklęknął, aby przyjrzeć się ostatniej osi, zdał sobie sprawę, że właściwie nie rozumie, dlaczego Faile powierzyła Aravine nadzór nad uchodźcami. Czemu nie zleciła zadania któremuś z młodzików z Cha Faile? Ci strojnisie bywali denerwujący, okazali się zaskakująco kompetentni.
– Mój panie – zaczęła Aravine, wykonując zręczny ukłon, który wiele mówił o jej pochodzeniu. – Zakończyłam już przygotowania do wymarszu.
– Tak szybko? – zdziwił się Perrin, unosząc wzrok.
– Okazało się to znacznie łatwiejsze, niż przypuszczaliśmy, mój panie. Podzieliłam ludzi według narodowości, a potem według miast. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, najwięcej było Cairhienian, potem Altaran, wreszcie Amadicjan, pozostali okazali się bardzo nieliczni. Garstka Domani i Tarabonian, pojedynczy Pogranicznicy czy Tairenianie.
– Ilu wytrzyma jedno-, dwudniowy marsz, nie mając możliwości odpoczywania na wozie?
– Większość, mój panie – odpowiedziała. – Kiedy Shaido zdobyli miasto, wygnali z niego chorych i starców. Ludzie, których tu mamy, przywykli do ciężkiej pracy. Są wyczerpani, lecz nikt nie chce czekać ani chwili dłużej, zwłaszcza że rozniosły się już wieści o drugim oddziale Shaido i o tym, że dzieli nas od nich niecałe pół dnia marszu.
– W porządku – zgodził się Perrin. – Wyruszamy natychmiast.
– Natychmiast? – zapytała zaskoczona Aravine.
Przytaknął.
– Tak szybko, jak się tylko da, drogą na północ. Alliandre i jej gwardia pójdą w awangardzie. – Dzięki temu uchodźcy przestaną się plątać pod nogami i może skończą się skargi Argandy. Panny znacznie lepiej sobie poradzą same ze zdobywaniem zapasów. Zresztą miasto zostało już ogołocone niemal do szczętu. Marsz nie powinien trwać dłużej niż kilka tygodni. Po tym czasie Asha’mani będą w stanie otworzyć bramy, przez które wyekspediuje się ludzi w bezpieczniejsze miejsce. Może do Andoru, może do Cairhien.
Dalej martwili go ci Shaido za plecami. W każdej chwili mogli przypuścić atak. Lepiej odsunąć od nich ewentualną pokusę. Aravine skłoniła się i pospieszyła poczynić ostatnie przygotowania, a Perrin w duchu podziękował Światłości za kolejną osobę, która nie widziała potrzeby, żeby go o wszystko wypytywać i korygować jego odpowiedzi. Potem posłał chłopaka, żeby poinformował Argandę o bliskim wymarszu, wreszcie zakończył przegląd wozu. Wyprostował się i otarł dłonie o spodnie.
– Następny! – powiedział.
Nikt nie wystąpił naprzód. Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył tylko gwardzistów, gońców oraz kilku wozaków, czekających, aż woły zostaną zaprzężone, a pojazdy będzie można odprowadzić na miejsce załadunku. W samym środku zdewastowanego obozu Panny ułożyły wielki stos prowiantu i innych towarów – z daleka Perrin mógł dostrzec Faile trudzącą się nad organizacją załadunku.
Perrin posłał jej na pomoc wszystkich służących ze swego bezpośredniego otoczenia i nagle okazało się, że został sam. Nie miał już nic do roboty.
A tego przecież właśnie chciał uniknąć.
Wiatr owiewał mu twarz, niosąc ze sobą paskudną woń śmierci. I wspomnienia. Szaleństwo bitwy, namiętność i dreszcz emocji towarzyszące każdemu zamachowi bronią. Aielowie byli znakomitymi wojownikami – najlepszymi, jakich znał świat. Każde starcie mogło skończyć się śmiercią, Perrin zarobił więc swoją dolę cięć i siniaków, teraz już na szczęście Uzdrowionych.
Walcząc z Aielami, czuł pełnię życia. Każdy, którego zabił, był mistrzem włóczni, każdy z nich mógł go zabić. Ale zwyciężył. Podczas kolejnych potyczek napędzała go pasja. Namiętność biorąca się stąd, że wreszcie coś robił. Po dwóch miesiącach czekania, każdy cios zbliżał go do uwolnienia Faile.
Koniec próżnej gadaniny. Koniec planowania. Znalazł swój cel. A teraz cel ten zniknął, rozwiał się jak dym.
Czuł się pusty w środku. Czuł się tak jak wtedy w dzieciństwie, gdy ojciec obiecał mu specjalny prezent na Zimową Noc. Perrin czekał miesiącami, chętnie wykonując najgorsze obowiązki, żeby tylko zasłużyć na niespodziankę. A kiedy w końcu otrzymał małego drewnianego konia, przez moment czuł najwyższe uniesienie. Jednak następnego dnia zastąpiła je zaskakująca melancholia. Nie była w żaden sposób związana z samym prezentem, ale z faktem, że nie było już na co czekać, do czego dążyć. Podniecenie podarunkiem zniknęło, a on zrozumiał, że znacznie więcej radości dawało mu czekanie niż sam dar.
Wkrótce po tym zdarzeniu zaczął odwiedzać kuźnię pana Luhhana, aż w końcu został u niego czeladnikiem.
Cieszył się, że odzyskał Faile. Nie było dlań większej radości. A jednak do głowy wciąż przychodziła natrętna myśl: co teraz? Ci przeklęci ludzie chcieli mieć w nim swego lorda. Niektórym nawet zdawał się królem! Nigdy o to nie prosił. Za każdym razem, gdy wywieszali sztandary, kazał im je zwijać. Dopiero Faile wytłumaczyła mu korzyści wynikające z tego faktu. Mimo to wciąż nie umiał znaleźć w sobie autentycznego przywiązania do wilczego sztandaru, który bezczelnie powiewał nad jego obozem.
Może opuścić go raz na zawsze? Nie. Mijający go ludzie zawsze nań spoglądali i za każdym razem czuł dumę w bijącej od nich woni. Przecież nie mógł im tego zrobić. Rand będzie potrzebował ich pomocy – wszelkiej pomocy, jaką uda mu się uzyskać – na czas Ostatniej Bitwy.
Ostatnia Bitwa. Czy człowiek taki jak on, człowiek, który nie chciał być lordem, panem i przywódcą, mógł poprowadzić ich w sile ku najważniejszemu momentowi życia?
Barwy zawirowały mu przed oczyma, zobaczył Randa siedzącego we wnętrzu kamiennej budowli, przypominającej tę, która dla Tairenian była domem. Twarz starego przyjaciela Perrina zasnuwał cień – to była twarz człowieka przygniecionego brzemieniem trosk. Nawet w tej pozycji – lekko przygarbiony, osowiały – Rand wyglądał po królewsku. Był królem, jakiego ludzie chcieli: bogato zdobiony czerwony kaftan, szlachetna postawa. A Perrin był tylko kowalem.
Westchnął, kręcąc głową i przeganiając wizję sprzed oczu. Trzeba odnaleźć Randa. Wraz z tą myślą w jego głowie pojawiło się wrażenie jakby szarpania, przyciągania.
A więc Rand go potrzebował. Teraz to było najważniejsze.