42. U stóp Kamienia Łzy.

– „Nie wiemy, jakie imiona nosiły kobiety mieszkające w pałacu Graendal” – rzekł Lews Therin. „Nie możemy ich dołączyć do naszej litanii”.

Od dłuższej chwili Rand starał się ignorować głos szaleńca. W końcu dał za wygraną. W jego głowie rozbrzmiała niekończąca się skarga Lewsa Therina:

Jak teraz odmawiać litanię, skoro nie wiemy za kogo! Po bitwie przeszukiwaliśmy pobojowisko, żeby odnaleźć ciała wszystkich poległych Panien. Każdej jednej! Litania jest niepełna! Dalej tak nie mogę!”.

„To nie twoja litania!” – odwarknął w myślach Rand. – „Ona jest moja, Lewsie Therinie! MOJA!”.

„Nie!” – sprzeciwił się szaleniec. „Nie wiem, kim jesteś! To moja litania! Moje ofiary. Ale nie znam wszystkich imion. Och, Światłości! Ogień stosu? Dlaczego użyliśmy ognia stosu! Przysiągłem, że już nigdy tego nie uczynię…”.

Rand z całej siły zacisnął powieki, poczuł, jak drżą mu palce wplecione w wodze Tai’daishara. Rumak bojowy sam znajdował drogę na ulicy, kopyta rytmicznie stukały po ubitej ziemi.

„Co się z nami stało?” – szepnął Lews Therin. „To znowu nastąpi, prawda? Zabijemy ich wszystkich. Wszystkich, których kochamy. A potem jeszcze raz i tak bez końca…”.

– Bez końca – powtórzył szeptem Rand. – Ale jakie to ma znaczenie, jeśli tego wymaga ocalenie świata? Przeklinali mnie już wcześniej, Górę Smoka i moje imię uczynili przekleństwem, lecz przecież żyją. Stoimy tam, gdzie wcześniej, gotowi do walki. I będziemy stać bez końca.

– Randzie? – zapytała Min.

Otworzył oczy. Jechała obok niego na bułanej klaczy. Nie wolno mu się zachowywać w ten sposób, ani w jej obecności, ani nikogo innego z bliskich mu osób. Nie mogą się dowiedzieć, jak niewiele dzieli go od załamania.

„Tak wielu ich imion nie znamy” – szepnął Lews Therin. – „Tak wiele ich zginęło z naszej ręki”.

A to był dopiero początek.

– Wszystko w porządku, Min – oznajmił. – Po prostu myślałem na głos.

– O nich? – zaciekawiła się Min.

Na drewnianych chodnikach Bandar Eban kłębiły się tłumy. Ale Rand nie widział już feerii barw, tylko żałosny stan ubiorów: przetarcia w znakomitych niegdyś materiach, łaty, brud i plamy. Obecnie całą zamieszkującą Bandar Eban ludność można było w mniej lub bardziej dosłownym sensie traktować jak uchodźców. Czuł na sobie spojrzenia zapadłych oczu.

Aż do teraz każde podbijane królestwo pozostawiał w lepszym stanie, niż zastawał. Obalał Przeklętych, kładł kres wojnom i oblężeniom. Przeganiał najeźdźców Shaido, zapewniał dostawy żywności, przywracał ład i stabilność. Bez zbytniej przesady można było powiedzieć, że jego działania zbrojne miały w istocie charakter ratunkowy.

W Arad Doman sprawy potoczyły się inaczej. Zadbał o aprowizację stolicy, ale wieść o tym fakcie szybko dotarła na prowincję, ściągając kolejne gęby do wykarmienia i uszczuplając zapasy. Nie tylko nie zagwarantował pokoju z Seanchanami, ale odebrał krajowi jedyną godną tego miana armię, którą wysłał na Ziemie Graniczne. Morza wciąż nie były bezpieczne. Filigranowa imperatorowa Seanchan wzgardziła jego staraniami. Należało się spodziewać kolejnych starć, najpewniej coraz bardziej intensywnych.

Zamknięci w pułapce między Trollokami na północy i Seanchanami na południu, Domani zostaną wdeptani w ziemię kopytami zbrojnych zagonów. A Rand nawet palcem nie kiwnie.

Jakimś sposobem ludzie domyślali się faktycznego stanu spraw i dlatego unikał ich spojrzeń. W wygłodniałych oczach widniało oskarżenie: po co kreślić miraż nadziei, żeby później drzeć go na strzępy, po co tkać nową zasłonę na drzwi w chwili, gdy cały świat spowija cień? Po co narzucać się ze swoją władzą, żeby wkrótce potem czmychnąć?

Flinn i Naeff jechali przed nim. Daleko z przodu widział czarne kaftany konnych Asha’manów – strzegli postępów orszaku, który dojeżdżał właśnie do głównego placu miasta. Na wysokich kołnierzach skrzyły się odznaki. Fontanna wciąż spryskiwała wodą lśniące miedziane konie wyskakujące z miedzianych fal. A więc pod nieobecność króla i Rady Kupców dbał o nią ktoś z tego posępnego tłumu?

Aielom Randa nie udało się odnaleźć dostatecznie wielu członków Rady Kupców, żeby zgromadzić konieczną większość. Podejrzewał, że Graendal całkiem świadomie wybiła lub uwięziła ich w liczbie uniemożliwiającej wybór nowego króla. Tych, którzy byli dostatecznie ładni, dołączyła do grona swych ulubieńców, co oznaczało, że zgładził ich Rand.

„Ach” – westchnął Lews Therin. „Imiona, które mogę dodać do litanii. Tak…”.

Obok Randa jechał Bashere i w zamyśleniu podkręcał wąsa.

– Stało się zgodnie z twoją wolą – powiedział.

– Lady Chadmar? – zapytał Rand.

– Została odeskortowana do swej miejskiej rezydencji. Jak pozostali członkowie Rady, których Aielowie zatrzymali wcześniej pod miastem.

– Zrozumieli, czego od nich oczekuję?

– Tak – z westchnieniem odparł Bashere. – Ale nie sądzę, aby mieli zamiar się z tego wywiązać. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to w tej samej chwili, gdy stracą z oczu naszych ludzi, uciekną z miasta jak złodzieje z niepilnowanego więzienia.

Rand nie zareagował na te słowa. Zgodnie z jego rozkazami Rada Kupców miała powołać w swe szeregi nowych członków, a potem wybrać króla. Lecz Bashere prawdopodobnie miał rację. Do Randa już docierały pierwsze raporty z miast na wybrzeżu, z których wycofał oddziały Aielów. Ojcowie miast rozpływali się w powietrzu, uciekając przed spodziewaną ofensywą Seanchan.

Arad Doman przestało istnieć jako królestwo. Wkrótce organizacja polityczna załamie się niczym ława pod zbyt wielkim ciężarem.

„To nie moja sprawa” – powtarzał sobie Rand, starając się nie patrzeć na otaczający tłum. „Zrobiłem wszystko, co mogłem”. Nie była to prawda. Ruszył Domani na pomoc ze szczerego odruchu serca, głównym powodem jego przybycia do miasta były rachuby na pokój z Seanchanami oraz likwidacja skutków poczynań Graendal, w szczególności los tronu. Nie wspominając już o pozyskaniu zbrojnych rezerw, które mógł wysłać na Ziemie Graniczne.

– Jakieś wieści od Ituralde? – zapytał Rand.

– Obawiam się, że nie najlepsze – rzekł ponuro Bashere. – Trwają potyczki z Trollokami, ale o tym już wiesz. Jak dotąd Pomiot Cienia zawsze szybko uciekał, teraz jednak, jego zdaniem, kroi się jakaś większa ofensywa. Zwiadowcy wykryli koncentrację sił, z którymi nie będzie w stanie sobie poradzić. A jeśli Trolloki gotują się na Ziemiach Granicznych, można przyjąć, że podobnie jest gdzie indziej. W pierwszym rzędzie na Przełęczy.

„Przeklęci niech będą Pogranicznicy!” – pomyślał Rand. „Będę musiał coś z nimi zrobić. Wkrótce”. Z tym postanowieniem dojechał do głównego placu miasta, ściągnął wodze Tai’daishara, a potem skinął głową Flintowi i Naeffowi.

Na ten znak otworzyli razem wielką Bramę pośrodku placu. Rand pierwotnie zamierzał opuścić Bandar Eban bezpośrednio z terenu posiadłości lady Chadmar, ale wtedy mogłoby wyglądać, że zmyka chyłkiem niczym złodziej. Przynajmniej tyle był tym ludziom winien – niech zobaczą, że wyjeżdża, niech zrozumieją, że odtąd są zdani na własne siły.

Stali na drewnianych chodnikach i wyglądali tak samo jak wtedy, gdy witali go w mieście. I tylko cisza zalegała głębsza, o ile to w ogóle możliwe. Kobiety w sukniach przylegających do ciała, mężczyźni w kolorowych kaftanach i koszulach z bufiastymi rękawami. Mnóstwo cudzoziemskich twarzy. Obietnicą nakarmienia Rand zwabił do miasta tak wielu…

Czas ruszać. Podjechał do Bramy, lecz zatrzymał go czyjś głos.

– Lordzie Smoku!

Głos zabrzmiał donośnie wśród milczącego tłumu. Rand obrócił się w siodle, rozglądając wokół. Był to smukły mężczyzna w czerwonym kaftanie na modłę Domani – zapiętym w talii i głęboko rozciętym na piersi – spod którego widać było wymiętą koszulę. Złote kolczyki połyskiwały, gdy przepychał się przez tłum. Aielowie stanęli mu na drodze, lecz Rand od razu rozpoznał jednego z rejestratorów portowych. Skinął Aielom głową, żeby przepuścili mężczyznę. Przypomniał sobie jego imię. Iralin.

Iralin przypadł do boku Tai’daishara, twarz miał gładko wygoloną – co rzadko zdarzało się wśród mężczyzn Domani – oczy podkrążone z niewyspania.

– Mój Lordzie Smoku – powtórzył, tym razem ciszej. – Żywność! Zepsuła się.

– Jaka żywność? – zapytał Rand.

– Cała – rzekł mężczyzna zrozpaczonym głosem. – Każda baryłka, każdy worek, każdy kawałek jadła na statkach Ludu Morza. Tym razem nie chodzi tylko o wołki zbożowe, mój panie! Jedzenie zrobiło się czarne i gorzkie, ludzie, którzy go spróbowali, pochorowali się!

– Całe jedzenie? – powtórzył Rand wstrząśnięty.

– Całe – cicho odparł Iralin. – Setki setek baryłek. To stało się nagle, w mgnieniu oka. W jednej chwili było dobre, a w następnej… Mój panie, tylu ludzi przybyło do miasta, ponieważ usłyszeli, że jest w nim żywność! Teraz nie mamy nic. Co poczniemy?

Rand zamknął oczy.

– Mój panie? – zaniepokoił się Iralin.

Rand odemknął powieki i wbił obcasy w boki Tai’daishara. Przejechał przez Bramę, zostawiając za sobą rejestratora portowego stojącego z rozdziawionymi ustami. Nic nie mógł zrobić dla tych ludzi. Nic dla nich nie zrobi.

Nawet jednej myśli nie poświęcił perspektywie głodu, przed którą stawali. Poczuł tylko przelotny smutek, jak łatwo mu to przyszło.

Za jego plecami zostało Bandar Eban i milczący tłum. Po drugiej stronie Bramy powitały Randa okrzyki radości. To było tak szokujące, tak bardzo kontrastowało z nastrojem sprzed chwili, że wstrząśnięty dogłębnie odruchowo ściągnął wodze Tai’daishara.

Przed nim rozciągała się Łza. Jedno z największych miast świata, rozległe, lecz zwarte masywem kamiennych budowli – Brama otworzyła się prosto na Pasaż Celebransa, główny plac miasta. Stojący w krótkim szeregu Asha’mani zasalutowali, przyciskając dłonie do piersi. Wczesnym rankiem Rand wysłał ich do miasta, żeby przygotowali je na jego przyjazd, co w pierwszym rzędzie polegało na oczyszczeniu placu, na którym miał się pojawić.

Jechał wśród wiwatujących tłumów. Zebrało się tysiące ludzi, ponad ich głowami na zaimprowizowanych masztach łopotały Sztandary Światłości. Lecz w uszach Randa aplauz tłumów brzmiał niemalże jak przygana. Nie zasłużył na takie traktowanie. Nie po tym, co uczynił Arad Doman.

„Trzeba iść naprzód” – pomyślał, wbijając kolana w boki Tai’daishara. Stukot kopyt na kamiennych płytach brzmiał raźniej niż jeszcze chwilę temu, gdy koń szedł po mokrej ziemi. Bandar Eban było dużym miastem, Łza stanowiła prawdziwą metropolię. Kręte ulice, przy nich budynki, które na prowincjuszu z pewnością robiłyby wrażenie stłoczonych, jednak dla Tairenian były czymś zupełnie normalnym. Spadziste dachy kryte łupkiem okupowali mężczyźni i chłopcy chcący mieć lepszy widok na Lorda Smoka. Kamień, z którego zbudowano miasto, miał jaśniejszy odcień niż ten w Bandar Eban, znacznie częściej też używano go tu w roli budulca. Zresztą może było to tylko wrażenie, które miasto zawdzięczało górującej nad nim fortecy. Nosiła miano Kamienia Łzy i stanowiła relikt czasów minionych, wciąż jednak budzący zachwyt.

Wierzchowiec Randa szedł raźno naprzód, Min i Bashere trzymali się tuż za nim. Tłumy dalej wiwatowały. Jakże głośno! W pewnej chwili podmuch wiatru niespodzianie splątał dwa proporce.

Trzymający je mężczyźni, stojący blisko frontu tłumu, opuścili drzewca i próbowali rozdzielić przedziwnie splecione materie, lecz wiatr zawiązał je w supeł. Rand minął ich, ledwie zwróciwszy uwagę. Przestało go już zdumiewać, do czego zdolna jest jego natura ta’veren.

Zaskoczył go natomiast widok tylu cudzoziemców w tłumie. Ich obecność sama w sobie nie była niczym niezwykłym – we Łzie zawsze przebywało wielu obcych, ponieważ miasto gościnnie otwierało bramy dla wszystkich, którzy chcieli handlować przyprawami i jedwabiem ze wschodu, porcelaną znad morza, zbożem lub tytoniem z północy oraz opowieściami ze wszystkich krain, które miały pod tym względem cokolwiek do zaoferowania. Jednak doświadczenie mówiło mu, że w każdym mieście cudzoziemców zazwyczaj niewiele obchodziły jego wizyty i to nawet wtedy, gdy pochodzili z kraju, w którym wcześniej się koronował. Kiedy był w Cairhien, Cairhienianie płaszczyli się przed nim – natomiast w Illian, na przykład, unikali go. Może dlatego, że nie mogli już zamknąć oczu na fakt, iż ich pan był równocześnie panem wroga.

Teraz wszakże, gdzie nie spojrzał, widział cudzoziemców: Lud Morza o smagłej skórze, w luźnych, barwnych ubiorach; Murandianie z nawoskowanymi wąsami i w długich kaftanach; brodaci Illianie z podniesionymi kołnierzami; bladolicy Cairhienianie w ubraniach ozdobionych charakterystycznymi pasami. Tu i ówdzie trafiały się nawet proste andorańskie wełny. Obcy nie wiwatowali tak chętnie jak rodzimi mieszkańcy miasta, niemniej byli tu, przyglądali się.

Bashere wodził wzrokiem po zgromadzonych.

– Ludzie wyglądają na zaskoczonych – odezwał się Rand.

– Jakiś czas cię nie było. – Bashere w namyśle podkręcił wąsa. – Nic dziwnego, że plotki wyrastały jak grzyby po deszczu, a karczmarze jak zwykle rozdmuchiwali je, wmawiając klientom, że nie żyjesz lub zniknąłeś i że stanowi to znakomitą okazję do zamówienia następnej kolejki.

– Światłości! Pół życia zajmuje mi dementowanie kolejnych plotek na własny temat. Kiedy to się skończy?

Bashere się roześmiał.

– Kiedy uda ci się zgładzić plotkę jako taką, zrezygnuję z konia i dosiądę kozy. Ha! A potem zamustruję na statek Ludu Morza.

Rand umilkł. Potok jego żołnierzy wciąż wylewał się z Bramy. Na illiańskim bruku Saldaeanie unosili lance, ich konie nerwowo tańczyły. Po Aes Sedai nie można było oczekiwać równie wyrazistych reakcji, niemniej prostowały się w siodłach, a z pozbawionych znamion wieku twarzy wyzierały spojrzenia bardziej czujne, uważnie śledzące tłum. Natomiast Aielowie wyraźnie swobodniej czuli się wśród wiwatujących gapiów niż w tamtej ciszy oskarżycielskich spojrzeń Domani – z ich przyczajonego kroku zniknęła drapieżna groza, kamienne rysy twarzy nieco złagodniały.

Bashere i Rand zjechali na stronę, Min w milczeniu pchnęła klacz ich śladem. Wydawała się jakaś roztargniona. Kiedy Rand rzucił hasło do wyjazdu, Nynaeve i Cadsuane nie było na terenie posiadłości. Co one znowu knuły? Wątpił wszakże, aby knuły razem – ledwie potrafiły znieść wzajemną obecność w tym samym pomieszczeniu. Tak czy siak, dowiedzą się, dokąd się udał i tu go znajdą. Ponieważ od tego momentu Randa będzie łatwo znaleźć. Koniec z chowaniem się po drewnianych dworach. Koniec z samotnymi podróżami. Koniec z planami szturmu na Przełęcz z Lanem i jego Malkierczykami. Nie było już na to czasu.

Bashere obserwował otwartą Bramę i wylewający się z niej strumień Aielów. Wszyscy towarzysze Randa chyba zdążyli się już przyzwyczaić do tego sposobu podróżowania.

– Masz zamiar poinformować Ituralde, że wycofałeś się z Arad Doman? – spytał Bashere po dłuższym milczeniu.

– Dowie się – zapewnił go Rand. – Łącznicy dostarczają mu regularne raporty z Bandar Eban. Natychmiast odkryją, że mnie nie ma w mieście.

– A jeżeli odstąpi z Ziem Granicznych, żeby podjąć swoją wojnę z Seanchanami?

– Wówczas spowolni ich pochód i uniemożliwi im podszczypywanie moich sił – stwierdził Rand. – Tam czy gdzie indziej, zawsze się na coś przyda.

Bashere zmierzył go ostrożnym spojrzeniem.

– A twoim zdaniem, co niby miałbym zrobić, Bashere? – spytał cicho Rand.

Tamto spojrzenie było swego rodzaju wyzwaniem, trzeba przyznać, że nie wprost, niemniej… Rand nie miał zamiaru dać się sprowokować. Gniew trwał zmrożony w jego wnętrzu niczym lodowa rzeźba.

Bashere westchnął.

– Nie wiem – przyznał. – Wszystko powoli zmienia się w jeden wielki chaos, z którego nie widzę wyjścia, człowieku. Ale myśl o wyprawie wojennej z Seanchanami na tyłach przyprawia mnie o dreszcze.

– Rozumiem – rzekł Rand, spoglądając na miasto. – Zanim wszystko się skończy, padnie Łza, a może nawet i całe Illian. Niech sczeznę… Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeżeli korzystając z naszego zaangażowania na północy, nie dotrą do Andoru.

– Ale…

– Musimy dopuścić możliwość, że Ituralde wycofa się w momencie, gdy dotrą do niego wieści o naszej klęsce. W pierwszym rzędzie powinniśmy nawiązać kontakt z armią Pograniczników. Jakiekolwiek urazy żywią wobec mnie twoi rodacy, radzę im, żeby się zastanowili po raz drugi. I to szybko. Nie mam cierpliwości do ludzi, którzy porzucają swe obowiązki.

„My to zrobiliśmy?” – zapytał Lews Therin. „Kogo porzuciliśmy?”.

„Cicho” – warknął na niego Rand w myślach. „Wracaj do swych szlochów, szaleńcze, i zostaw mnie w spokoju”.

Bashere odchylił się do tyłu w siodle, na jego twarzy widać było głęboki namysł. Lecz jeśli nawet po głowie krążyły mu wątpliwości odnośnie do sposobu, w jaki Rand potraktował Domani, nic nie powiedział. W końcu tylko wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia, jakie są zamiary Tenobii. Niewykluczone, że kieruje nią tylko irytacja wywołana moją służbą pod twoim sztandarem, lecz może też chodzić o coś poważniejszego, na przykład przeświadczenie, że w niedostatecznym stopniu szanujesz wolę monarchów Ziem Granicznych. Nie bardzo potrafię sobie jednak wyobrazić, co mogło ją i pozostałych skłonić, aby w takich czasach opuścić Ugór.

– Wkrótce się dowiemy – zapewnił go Rand. – Weźmiesz paru Asha’manów i dowiesz się, gdzie stacjonują. Może się zresztą okazać, że tymczasem zdecydowali położyć kres tej paradzie błaznów i wrócili do siebie.

– Niech tak będzie – zgodził się Bashere. – Rozlokuję tylko moich ludzi i zaraz ruszam.

Rand krótko skinął głową, potem zawrócił konia i ruszył truchtem. Ludzie stojący po obu stronach zareagowali nową salwą okrzyków. Podczas swoich ostatnich odwiedzin we Łzie próbował pozostać anonimowy, z czego ostatecznie nic nie wyszło. Każdy, kto był choć odrobinę uwrażliwiony na otaczający go świat, wiedział, kiedy Smok bawi w mieście. Niezwykłe wydarzenia – wiatr wiążący węzły na proporcach, ludzie spadający z wysokich dachów i wychodzący z tego bez szwanku – stanowiły tylko pierwsze oznaki z długiego szeregu. Natura ta’veren krzepła w Randzie i coraz silniej oddziaływała na otoczenie. A skutki tego bywały coraz groźniejsze.

Przypomniał sobie, że podczas jego ostatniej wizyty Łzę oblegali buntownicy, którzy jednak ostatecznie nie byli w stanie zaszkodzić miastu. Tak wielki ośrodek handlu nie przejmował się czymś równie mało znaczącym co oblężenie. Większość ludzi żyła jak wcześniej, ledwie zwracając uwagę na buntowników. Niech szlachta rozgrywa swoje gierki, póki nie ma to wpływu na życie uczciwych ludzi.

Poza tym każdy wiedział, że Kamień się obroni, jak robił to niemal zawsze. Zapewne odkryte na nowo Podróżowanie sprawi, że tego rodzaju fortyfikacje odejdą w przeszłość, lecz dla napastników nie dysponujących Jedyną Mocą na zawsze pozostaną niezdobyte. Sam w sobie Kamień Łzy był potężnym masywem większym od niejednego miasta – gigantyczny kompleks murów, wież i nieprzystępnych fortyfikacji, wzniesionych z budulca, w którym próżno by szukać bodaj pojedynczej szczeliny. Mieściły się z nim kuźnie, magazyny, kwatery dla tysięcy obrońców i własny ufortyfikowany port.

Wszystko to na nic się nie zda przeciwko armii Seanchan z damane oraz rakenami.

Tłumy stały na ulicach aż do samej Krawędzi Kamienia – tak nazywano szeroką otwartą przestrzeń otaczającą Kamień z trzech stron.

„To pole śmierci” – szepnął Lews Therin.

Zgromadziła się tu kolejna powitalna ciżba. Główna brama Kamienia była otwarta, stała w niej delegacja pod przewodnictwem Darlina – ongiś Wysokiego Lorda, teraz króla Łzy – który na tę okazję wyprowadził ze stajni wspaniałego siwego ogiera. Darlin był niższy od Randa co najmniej o głowę, miał krótko przystrzyżoną czarną brodę i takież włosy. Wydatny nos nie pozwalał nazwać go przystojnym, jednak Rand znalazł w nim człowieka honoru i bystrego umysłu. Kierowany własnym rozumieniem patriotyzmu Darlin wystąpił przeciwko niemu, w przeciwieństwie do licznych służalców, którzy od początku na wyścigi ubiegali się o jego łaski. Człowieka, na którego wierność trzeba było sobie zasłużyć, zazwyczaj w miarę spokojnie można było spuścić z oka.

Darlin skłonił się przed Randem. Obok króla siedział na dereszowatym wałachu Dobraine o bladym obliczu. Miał na sobie błękitny kaftan i białe spodnie. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony, choć Rand podejrzewał, że wciąż przeżywa zawód związany z tak rychłym wyjazdem z Arad Doman.

Pod ścianami stali w szeregu Obrońcy Kamienia, z uniesionymi mieczami, w napierśnikach i zwieńczonych pióropuszami hełmach wypolerowanych na błysk. Bufiaste rękawy kaftanów znaczyły czarne i złote pasy, nad nimi powiewał sztandar Łzy – dwa równe pola w czerwieni i złocie, z trzema srebrnymi półksiężycami. Za plecami zgromadzonych Rand widział wewnętrzny dziedziniec, na którym tłoczyli się kolejni żołnierze: w barwach Obrońców, jednak w większości bez mundurów, tylko z czerwono-złotymi opaskami na ramieniu. Byli to zapewne ci nowi rekruci, których Rand kazał Darlinowi werbować.

Celem całego przedstawienia była zapewne demonstracja majestatu Łzy. A może próba połaskotania próżności Randa? Spokojnie zatrzymał Tai’daishara przed siwkiem Darlina. Niestety wrażenie psuła obecność tego fircyka Weiramona, który towarzyszył królowi na wierzchowcu z własnych stajni. W oczach Randa Weiramon był takim durniem, że gdyby to od niego zależało, nie pozwoliłby mu samodzielnie nawet obrabiać roli, a co dopiero dowodzić żołnierzami. Prawda, odwagi małemu człowieczkowi nie brakowało, niemniej zdaniem Randa brała się ona tylko stąd, że nazbyt wolny pomyślunek uniemożliwiał mu zrozumienie niebezpieczeństwa. Jak zawsze wrażenie pogłębiał fakt, że Weiramon tak strasznie się starał nie wyglądać na nadętego pajaca – brodę miał nawoskowaną, starannie zaczesane włosy skrywały zaczątki łysiny, ubrany był bogato: kaftan i spodnie uszyte na wzór polowego munduru, choć oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie przywdziałby czegoś takiego do bitwy.

„Lubię go” – odezwał się Lews Therin.

Rand drgnął.

„Przecież ty nikogo nie lubisz!”.

„Jest uczciwy i szczery” – stwierdził Lews Therin i się zaśmiał. „Z pewnością bardziej niż ja! Mężczyzna nie wybiera, czy będzie głupcem, czy mędrcem, z pewnością jednak od niego samego zależą jego honor i lojalność. Biorąc pod uwagę naszych popleczników, moglibyśmy trafić znacznie gorzej niż na tego człowieka”.

Rand nie odpowiedział. Kłótnia z szaleńcem nie miała sensu. Lews Therin nie myślał racjonalnie. Dobrze chociaż, że nie mamrotał znowu o ślicznej panience. To bywało irytujące.

Darlin i Dobraine skłonili się przed Randem. Weiramon poszedł za ich przykładem. Następnie pochyliły się głowy wszystkich członków orszaku króla. Oczywiście nie mogło tu zabraknąć lady Caraline. Szczupła Cairhienianka była tak śliczna, jaką Rand ją zapamiętał. Jej czoło zdobił biały opal na cienkim łańcuszku wplecionym we włosy. Rand zmusił się, by oderwać od niej spojrzenie. Tak bardzo przypominała swoją kuzynkę Moiraine. Oczywiście, gdy tylko o niej pomyślał, Lews Therin zaczął odmawiać litanię imion, ponieważ imię Moiraine ją otwierało.

Rand zignorował głos szaleńca mamroczącego w głębi głowy i przyjrzał się reszcie orszaku. Wszyscy Wysocy Lordowie i Wysokie Lady Łzy – i wszyscy konno. Obok Weiramona głupawo uśmiechnięta Anaiyella na gniadym wierzchowcu. Hmm… chyba miała chusteczkę w jego barwach. Dotąd Rand uważał ją za osobę o nieco bardziej wyrafinowanych gustach. Torean uśmiechał się promiennie całą swą pulchną twarzą. Szkoda, że wciąż żył, podczas gdy tylu lepszych od niego Wysokich Lordów zginęło. Simaan, Estanda, Tedosian, Hearne – cała czwórka wystąpiła wtedy przeciwko Randowi, dowodząc obroną Kamienia. Teraz się przed nim kłaniali.

I Alanna też tu była. Rand nawet na nią nie spojrzał. W więzi zobowiązań czuł smutek. Tak powinna się czuć.

– Mój Lordzie Smoku – odezwał się Darlin, prostując w siodle – dziękujemy ci, żeś przysłał do nas Dobraine’a, który zdradził nam twe życzenia. – W jego głosie słychać było kiepsko skrywane niezadowolenie. Najpierw na pilny rozkaz Randa w pośpiechu gromadził armię, a potem kazano mu tygodniami zwlekać. Cóż, jego żołnierze wkrótce będą wdzięczni za te dodatkowe dni szkolenia.

– Armia stoi w gotowości – z pewnym wahaniem ciągnął Darlin. – W każdej chwili możemy ruszać do Arad Doman.

Rand pokiwał głową. Pierwotnie zamierzał obsadzić Arad Doman armią Darlina, a Aielów i Asha’manów skierować gdzie indziej. Odwrócił się, obejmując wzrokiem tłumy i mimochodem zrozumiał, dlaczego jest wśród nich tak wielu cudzoziemców. Większość rodzimych mieszkańców Illian została powołana do armii i stała teraz w szeregach za murami Kamienia.

Może ludzie na placu wcale nie wiwatowali na cześć Randa. Może wiwatowali na cześć swej armii maszerującej ku zwycięstwu.

– Poradziłeś sobie dobrze, królu Darlinie – odparł Rand. – Najwyższy czas, żeby Łza nauczyła się, jak wykonywać rozkazy. Wiem, że twoi ludzie się niecierpliwią, lecz będą musieli jeszcze trochę zaczekać. Przygotuj dla mnie komnaty w Kamieniu i zajmij się rozkwaterowaniem żołnierzy Bashere oraz Aielów.

Wyraz zmieszania na twarzy Darlina się pogłębił.

– Oczywiście. To znaczy, że nie jesteśmy już potrzebni w Arad Doman?

– Tego, czego potrzebuje Arad Doman, nikt nie jest mu w stanie dać – stwierdził Rand. – Pójdziecie ze mną.

– Oczywiście, mój panie. A… dokąd?

– Do Shayol Ghul.

Загрузка...