35. Czarna aureola.

Gdy tylko Rand przejechał przez bramę, owionęła go chłodna morska bryza. Delikatny, lekki jak piórko wietrzyk niósł ze sobą wonie tysiąca ognisk, przy których w całym Falme gotowano gulasz na śniadanie.

Ściągnął wodze Tai’daishara i znienacka opadła go fala wspomnień, które przyniosły ze sobą te zapachy. Wspomnień z czasów, kiedy jeszcze nie do końca rozumiał, na czym będzie polegać jego rola w świecie. Wspomnień z czasów, kiedy Mat wciąż jeszcze dobrotliwie drwił z jego rzekomego upodobania do strojonych kaftanów, a on sam jeszcze się go wstydził. Jak wstydził się sztandarów, które teraz powiewały za jego plecami. Nie tak dawno wznosił je z największym wahaniem, jakby w ten sposób mógł uniknąć ciążącego nad nim przeznaczenia.

Cały orszak posłusznie się zatrzymał, skrzypiały sprzączki, parskały konie. Nie była to pierwsza wizyta Randa w Falme, choć poprzednia trwała dość krótko. W owych czasach nigdzie nie zagrzewał długo miejsca. Podczas dość dziwnego, trwającego kilka miesięcy okresu swego życia albo przed kimś uciekał, albo kogoś ścigał. Do Falme dotarł za Padanem Fainem, który miał ze sobą Róg Valere oraz rubinowy sztylet, którym tamten zadał Matowi nadnaturalną ranę. Na myśl o przyjacielu przed jego oczyma zawirowały kolory, lecz Rand zignorował je. Na tych parę chwil chciał być gdzieś indziej.

Falme stało się punktem zwrotnym w jego życiu, równie ważnym jak późniejsza wyprawa na jałowe ziemie Aielów, gdzie okazało się, że jest Car’a’cannem. Po Falme nie mógł już dłużej się chować, walczyć z tym, kim był. Falme było miejscem, gdzie po raz pierwszy odkrył w sobie zabójcę, miejscem, w którym zrozumiał, jakie stanowi niebezpieczeństwo dla wszystkich, którzy go otaczają. Wtedy też spróbował im uciec. Poszli za nim.

W Falme młody pasterz spłonął, a jego prochy zostały rozrzucone i rozdmuchane po świecie przez morskie wiatry. Z prochów tych narodził się potem Smok Odrodzony.

Rand uściskiem kolan pchnął Tai’daishara naprzód, jego orszak ruszył za nim. Kazał otworzyć bramę za miastem, w nadziei, że damane jej nie zobaczą. Oczywiście stworzył ją Asha’man – co nie pozwalało kobietom dostrzec splotów – lecz nie chciał dawać Seanchanom żadnych wskazówek odnośnie do możliwości Podróżowania. To była jedna z głównych przewag, jakimi względem nich dysponował.

Falme zajmowało niewielki skrawek lądu na wodach oceanu Aryth, półwysep zwany Głową Tomana. Jego ostre klify bez ustanku atakowały wściekle fale, napełniając powietrze cichym, odległym rykiem. Wykonane z ciemnego kamienia budynki miasta piętrzyły się na półwyspie niczym głazy w korycie rzeki. Większość była zbudowana na planie kwadratu – parterowe, dość przysadziste, sprawiały wrażenie, jakby budowniczowie oczekiwali w każdej chwili, że wściekły atak oceanu zwali im się na głowy. Na tutejszych łąkach nie znać było aż takich śladów nieurodzaju, jaki poraził ziemie na północy, niemniej tegoroczna wiosenna trawa wyraźnie żółkła i więdła. Jakby jej źdźbła żałowały już, że w ogóle wystawiły swe koniuszki nad powierzchnię ziemi.

Skały półwyspu schodziły łagodnie ku naturalnej zatoce, gdzie kotwiczyły gromadnie statki Seanchan. Nad miastem powiewały seanchańskie flagi, symbolizujące panowanie Imperium nad tą częścią świata; najwyżej zawieszona była flaga ze złotym jastrzębiem w locie w błękitnym otoku, ściskającym w szponach trzy groty błyskawic.

Po odległych ulicach przechadzały się dziwne stworzenia, które Seanchanie przywieźli z drugiej strony oceanu, Rand jednak był jeszcze zbyt daleko, aby zobaczyć je ze szczegółami. Na niebie unosiły się rakeny – gdzieś w pobliżu musiała być większa stajnia tych stworów. Głowa Tomana leżała na południowej granicy Arad Doman, można było więc oczekiwać, że Falme stanowi jedno z głównych centrów seanchańskiej północnej kampanii.

Dziś ta kampania miała dobiec końca. Rand nie miał innego wyjścia, jak za wszelką cenę zaprowadzić pokój, musiał przekonać Córkę Dziewięciu Księżyców, aby wycofała swe armie. Rzecz jasna, doskonale sobie zdawał sprawę, że pokój ten będzie nietrwały – będzie to tylko cisza przed burzą. Nie ustrzeże jego ludzi przed wojną, po prostu odwlecze ją, żeby mogli za niego zginąć gdzie indziej. Niemniej trzeba zrobić to, co koniecznie.

Nynaeve jechała obok niego, razem powoli zdążali w kierunku Falme. Jej schludna suknia w barwach błękitu i bieli skrojona była na modłę Domani, lecz uszyta ze znacznie grubszego – i przez to znacznie mniej wyzywającego – materiału. Z łatwością przyswajała sobie mody z całego świata i w każdym mieście swobodnie zmieniała krój sukni, zawsze jednak dostosowywała go do osobistego gustu i poczucia przyzwoitości. Kiedyś może Randowi zdałoby się to zabawne. Lecz teraz nie potrafił się zdobyć na takie uczucia. Znajdował w sobie tylko chłodną martwotę, skrywającą wieczne źródło hamowanej furii.

Jak dotąd udawało mu się utrzymywać równowagę między furią a martwotą. Nie miał innego wyjścia.

– A więc wróciliśmy tutaj – odezwała się Nynaeve. Wrażenie wywierane przez schludną suknię nieco psuły wielobarwne ter’angreale, z których składała się jej biżuteria.

– Tak – odparł Rand.

– Pamiętam, jak to było ostatnim razem – ciągnęła dość swobodnym tonem. – Chaos, szaleństwo. A na koniec znaleźliśmy cię z raną w boku.

– Tak – wyszeptał Rand. Pierwszą z nieuleczalnych ran odniósł właśnie tu, w Falme, walcząc z Ishamaelem na niebie ponad miastem. Na samo wspomnienie rana zaczęła pulsować gorącem. Gorącem i bólem. Z biegiem czasu nauczył się traktować ten ból jak starego przyjaciela, dowód na to, że żyje.

– Widziałam cię wtedy w powietrzu – wspominała Nynaeve. – Nie potrafiłam uwierzyć. Potem… próbowałam Uzdrowić tę ranę, ale jeszcze nie umiałam pokonać wewnętrznych ograniczeń i nie potrafiłam wezwać na pomoc gniewu. Min nie chciała cię opuścić nawet na moment.

Dzisiaj Min nie było przy jego boku. Coś się między nimi zmieniło, choć wciąż pozostawała mu bliska. Stało się to, czego się od zawsze obawiał. Wiedział, że kiedy na niego patrzy, widzi swojego niedoszłego mordercę.

Jeszcze kilka tygodni temu nie mógł jej odmówić, gdy chciała mu towarzyszyć. Dziś bez jednego słowa protestu została w Bandar Eban.

Ten chłód. Wszystko wkrótce się skończy. Nie ma czasu na żale i smutki.

Aielowie biegli przodem, wypatrując zasadzki. Wielu miało na głowach czerwone opaski. Randowi obca była ich ostrożność. Seanchanie go nie zdradzą, chyba że ukrywa się wśród nich kolejny Przeklęty.

Opuścił dłoń, musnął palcami rękojeść miecza przy pasie. To był ten zakrzywiony, w czarnej pochwie zdobionej krętą sylwetką smoka w czerwieniach i złocie. Broń też budziła rozmaite skojarzenia z Falme.

– W tym mieście po raz pierwszy zabiłem człowieka mieczem – rzekł cicho. – Nigdy nikomu o tym nie mówiłem. To był seanchański lord, mistrz miecza. Verin zabroniła mi przenosić Moc w mieście, więc nie miałem innego wyjścia, jak stawić mu czoła z mieczem. Pokonałem go. Zabiłem go.

Nynaeve uniosła brew.

– A więc jednak masz prawo posługiwać się klingą z czaplą.

Rand pokręcił głową.

– Nie było świadków. Mat i Hurin walczyli gdzie indziej. Spotkałem się z nimi zaraz po walce, lecz nie byli przy decydującym ciosie.

– Jakie znaczenie mają świadkowie? – zapytała. – Pokonałeś mistrza miecza, więc jesteś mistrzem miecza. Nie ma znaczenia, czy ktoś to widział, czy nie.

Spojrzał na nią.

– Po co nosi się klingę z czaplą, jeśli nie po to, żeby oglądali ją inni, Nynaeve?

Nie odpowiedziała. Przed nimi tuż pod murami miasta stał wzniesiony przez Seanchan wielki namiot w czarne i białe pasy. Namiot nie miał ścian, wokół niego przechadzały się chyba setki sul’dam i damane, te pierwsze w czerwono-niebieskich z symbolami błyskawic na piersiach, te drugie w charakterystycznych szarych sukniach. Rand zabrał ze sobą tylko kilkoro zdolnych do przenoszenia Mocy: Nynaeve, trzy Mądre, Morele, Narishmę, Flinna. Drobny ułamek jego sił, nawet jeśli nie liczyć armii stacjonujących na wschodzie.

Lecz nie, lepiej zabrać ze sobą tylko symboliczną eskortę i w ten sposób podkreślić, że przybywa w pokoju. Jeżeli spotkanie skończy się bitwą, jedyna nadzieja w szybkiej ucieczce przez bramę. Albo to, albo coś, co zakończy walkę w jednej chwili.

Statuetka mężczyzny unoszącego sferę wisiała przy siodle. Dzięki niej mógł stawić czoła setce damane. Dwóm setkom. Jak żywe stanęło mu przed oczyma wspomnienie Mocy, którą dzierżył, gdy oczyścił saidina. To była Moc, która mogła niszczyć miasta, mogła zgładzić każdego, kto wystąpiłby przeciwko niemu.

Nie. To nie skończy się w ten sposób. Nie mógł pozwolić, żeby tak to się skończyło. Seanchanie muszą sobie zdawać sprawę, że atak na niego doprowadzi do katastrofy. Przecież dążył do ponownego spotkania, mimo iż za pierwszym razem ukrywający się w ich szeregach zdrajca próbował go pojmać, a może i zabić.

Lecz jeśli nie… Sięgnął dłonią w dół, ujął klucz dostępu i na wszelki wypadek przełożył do powiększonej kieszeni kaftana. Potem wziął głęboki oddech, skoncentrował się i poszukał pustki. Znalazłszy się w niej, pochwycił Źródło.

Fala mdłości i zawroty głowy były tak silne, że o mało nie spadł z siodła. Zachwiał się, kolanami ścisnął boki Tai’daishara, palce dłoni zacisnęły się na kluczu dostępu w kieszeni. Zacisnął zęby. W głębi jego głowy obudził się Lews Therin. Szaleniec walczył z nim o panowanie nad Jedyną Mocą. Walka była zażarta, a kiedy Rand w końcu zwyciężył, nie był w stanie nawet wyprostować się w siodle.

W uszach słyszał własne mamrotanie.

– Rand? – dobiegł go głos Nynaeve.

Rand uniósł głowę. Był sobą, czyż nie? Był Randem al’Thorem. Czasami po zmaganiach z szaleńcem miał kłopoty z przypomnieniem sobie, kim właściwie jest. Czasami zdawało mu się, że zepchnął Randa, intruza, w jakiś kąt swego umysłu i stał się Lewsem Ther’inem. Nie dalej jak wczoraj obudził się w południe, skulony w kącie swej komnaty, płacząc i szeptem nawołując Ilyenę. Czuł niemal namacalnie delikatną gładkość jej złotych włosów, pamiętał ciepło jej tulonego ciała. A równocześnie widział, jak leży martwa u jego stóp, ofiara Jedynej Mocy.

Kim był?

Czy naprawdę miało to jakiekolwiek znaczenie?

– Dobrze się czujesz? – zapytała Nynaeve.

– Czujemy się dobrze – machinalnie odpowiedział Rand, nie zdając sobie sprawy, że używa liczby mnogiej, póki słowa nie opuściły jego ust. Powoli przejaśniało mu się przed oczyma, choć kontury przedmiotów wciąż były z lekka zamglone. Wszystko było nieco zniekształcone i skrzywione, jak zawsze od tamtej chwili, gdy Semirhage pozbawiła go dłoni. Ledwo już zwracał na to uwagę.

Wyprostował się, za pomocą klucza dostępu zaczerpnął odrobinę Mocy, saidin wypełnił go. Był słodki, mimo mdłości, jakie mu towarzyszyły. Opanowało go pragnienie by zaczerpnąć więcej, ale nie uległ mu. Już dzierżył więcej Mocy, niż dałby radę bez wspomagania. Wystarczy.

Nynaeve zerknęła na statuetkę. Sfera leciutko lśniła.

– Rand…

– Zaczerpnąłem odrobinę więcej, tak na wszelki wypadek. – Im więcej Mocy dzierżył człowiek, tym trudniej było oddzielić go tarczą od Źródła. Gdyby damane tego spróbowały, zdziwiłyby się siłą jego oporu. Niewykluczone, że mógłby nawet sprawić trudność pełnemu kręgowi.

– Nigdy więcej nie dam się zniewolić – szepnął. – Nigdy więcej. Nie wezmą mnie z zaskoczenia.

– Może powinniśmy zrezygnować – zasugerowała Nynaeve. – Randzie, to spotkanie nie musi przebiegać na ich warunkach. Możemy…

– Zostajemy – uciął Rand cichym głosem. – Załatwimy tę sprawę tu i teraz. – Przed sobą widział pod dachem namiotu postać siedzącą za stołem na podwyższeniu. Po drugiej stronie stołu stało puste krzesło, ustawione na równej wysokości z tamtym. Zaskoczyło go to, z tego co wiedział o Seanchanach, spodziewał się sporów w kwestii równego traktowania z członkiem Krwi.

To była Córka Dziewięciu Księżyców? To dziecko? Marszcząc brwi, ruszył przed siebie i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z dziewczynką, lecz po prostu z nadzwyczaj drobną kobietą. Czerń, w którą była odziana, kładła się cieniem na smagłej skórze niczym u Ludu Morza. Policzki jej spokojnej, okrągłej twarzy były poznaczone smugami popiołu. Kiedy znalazł się bliżej, zrozumiał, że zapewne wcale nie jest od niego młodsza. Wziąwszy głęboki wdech, zsiadł z konia. Czas zakończyć wojnę.


Tuon donoszono, że Smok Odrodzony jest młody, a jednak jego widok ją zaskoczył.

Skąd to zaskoczenie? Bohaterowie i zdobywcy często bywali młodzi. Sam Artur Jastrzębie Skrzydło, wielki antenat Imperium, był młodym mężczyzną, kiedy rozpoczął swe podboje.

Zdobywcy, ci, którzy narzucali swoją wolę światu, spalali się szybko, niczym lampy o nie przyciętych knotach. Smok odziany był w złoto, czerwień i czerń. Kiedy zsiadł z konia i ruszył w kierunku namiotu, guziki jego kaftana rozsiewały wokół iskry blasku. Z bliska dostrzegła, że czarny kaftan jest haftowany na mankietach czerwoną i złotą nicią – mimochodem zarejestrowała pustkę jednego z nich, który powinna wypełniać dłoń – poza tym jednak jego ubiór pozbawiony był zdobień. Jakby wszystkim, co się liczyło, była jego twarz.

Jego włosy miały barwę późnego zachodu słońca – były ciemnorude. Postawę miał królewską – mocno stąpał po ziemi, krok miał zdecydowany, a oczy wbite w przestrzeń przed sobą. Tuon szkolono, żeby poruszać się w ten sposób – nikomu nie ustępować, zmuszać innych do ustąpienia. Przez myśl przemknęło jej pytanie: któż mógł szkolić jego? Zapewne miał najlepszych nauczycieli, którzy uczyli go stylu życia królów i wodzów. Z drugiej strony, raporty donosiły, że dorastał jako farmer w jakiejś zapadłej wiosce. Może była to legenda, którą starannie rozpowszechniano, żeby zapewnić mu zaufanie prostego ludu?

Wszedł pod namiot w towarzystwie marath’damane. Kobieta miała na sobie suknię w barwie nieba w pogodny dzień, ozdobioną koronkową lamówką przywodzącą na myśl zwiewne chmurki. Włosy miała splecione w pojedynczy ciemny warkocz, za ozdoby służył jej komplet kiczowatej biżuterii. Wydawała się czymś rozeźlona – brwi miała zmarszczone, usta zaciśnięte w wąską kreskę. Na jej widok Tuon przeszył dreszcz. Podróże z Matrimem powinny ją przyzwyczaić do towarzystwa marath’damane. Ale nie. Były czymś nienaturalnym. Niebezpiecznym. Tuon nie potrafiła czuć się swobodnie w obecności marath’damane, której nie wzięto na smycz – równie dobrze można by wymagać, żeby czuła się swobodnie w obecności kła łąkowego, który owinął się wokół jej kostki i językiem drażnił skórę.

Lecz jakkolwiek denerwującą była postać marath’damane, prawdziwy wstrząs przeżyła na widok dwóch mężczyzn idących po prawej ręce Smoka Odrodzonego. Jeden, który ledwie wyrósł z lat chłopięcych, miał włosy zaplecione w liczne cienkie warkoczyki zakończone wplecionymi w nie dzwoneczkami. Drugi był starszy, z siwymi włosami i opaloną twarzą. Mimo rzucającej się w oczy różnicy wieku, obaj szli swobodnym, kołyszącym się krokiem mężczyzn oswojonych z walką. Odziani byli w identyczne czarne kaftany, ozdobione na wysokich kołnierzach błyszczącymi odznakami. Wiedziała, że przyjęli miano Asha’manów. Mężczyźni, którzy potrafią przenosić. Zwyrodnialcy, których należało od razu zabić. W Seanchan od czasu do czasu zdarzali się tacy, którzy – mamieni pokusą zdobycia zaskakującej przewagi nad pozostałymi – próbowali szkolić tych Tsorov’ande Doon, czyli Nieokiełznanych o Czarnej Duszy. Głupców wkrótce spotykała zagłada, najczęściej z ręki tych, których próbowali obrócić w posłuszne narzędzia.

Tuon uzbroiła się wewnętrznie. Wśród Karede i Straży Skazańców dało się wyczuć lekkie napięcie. Oznaki były prawie niedostrzegalne – zaciśnięte pięści swobodnie zwisających rąk, oddechy głębsze i bardziej miarowe. Tuon nawet na nich nie spojrzała, tylko sekretnym gestem dała znak Selucii.

– Macie zachować spokój – oznajmił Głos strzegącym Tuon mężczyznom.

Tak też się stanie – w końcu byli Strażą Skazańców. Tuon nienawidziła konieczności wydawania takich rozkazów, jako że poniżały jej sługi. Lecz nie mogła sobie pozwolić na żaden nieszczęśliwy wypadek. Spotkanie ze Smokiem Odrodzonym było ryzykownym przedsięwzięciem. Ryzyka tego nie można było całkowicie wyeliminować. Nawet mając wokół siebie dwadzieścia sul’dam z dwudziestoma damane. Nawet z Karede za plecami i oddziałem łuczników kapitana Musenge na dachach domów w zasięgu strzału. Nawet z Selucią tuż obok, napiętą i gotową do ataku niczym szarpiec przycupnięty na skale. Wszystko to wprawdzie ograniczało ryzyko, na które wystawiona była osoba Tuon, lecz nie czyniło jej całkowicie bezpieczną. Smok Odrodzony był jak ognisko płonące pod dachem domu. Nie da się uratować pokoju, w którym rozgorzało. Można najwyżej starać się uratować dom.

Bez wahania podszedł do krzesła stojącego naprzeciwko Tuon i usiadł, najdrobniejszym nawet gestem nie dając do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę, iż został potraktowany jako człowiek jej równy. Wiedziała, że jej otoczenie wciąż zastanawia się, dlaczego dalej nosi popiół żałoby na policzkach, dlaczego nie ogłosiła się Imperatorową. Okres żałoby dobiegł końca, a Tuon wciąż nie objęła tronu.

Powodem był ten człowiek. Imperatorowa z nikim nie mogła spotkać się jak równa z równym – nawet ze Smokiem Odrodzonym. Jednak Córka Dziewięciu Księżyców… cóż, dałoby się znaleźć jakieś, choćby nawet bardzo kazuistyczne uzasadnienie ich porównywalnego statusu. Dlatego też nie podjęła żadnych działań mających doprowadzić do jej wyniesienia. Smok Odrodzony z pewnością nie zareagowałby dobrze, gdyby podczas pierwszego spotkania musiał się przed nią ukorzyć, niezależnie od istniejących po temu, całkowicie usprawiedliwionych powodów.

W momencie gdy siadał, między dwoma odległymi chmurami przeskoczyła pręga światła, choć przecież Malai – jedna z damane potrafiących przewidywać pogodę – upierała się wcześniej, że o, deszczu nie może być dziś mowy.

„Postępuj nadzwyczaj ostrożnie” – odczytała omen w myślach – „i uważaj na to, co mówisz”. Treść znaku nie należała do szczególnie pomocnych. Gdyby miała zachowywać się jeszcze bardziej ostrożnie, musiałaby chyba całkiem dosłownie stąpać na paluszkach!

– Jesteś Córką Dziewięciu Księżyców – powiedział Smok Odrodzony.

To było stwierdzenie, nie pytanie.

– Jesteś Smokiem Odrodzonym – odparła. A spojrzawszy w jego oczy, szare jak odłamki łupku, zrozumiała, że pierwsze wrażenie ją zmyliło. Nie był młody. Owszem, jego ciało mogło należeć do młodego człowieka. Lecz te oczy… to były stare oczy.

Lekko pochylił się naprzód. Stojący za nią Strażnicy Skazańców zesztywnieli, skrzypnęła skóra zbroi.

– Zaprowadzimy pokój – oznajmił al’Thor. – Dzisiaj. Tutaj.

Selucia cicho syknęła przez zęby. Słowa Smoka Odrodzonego zabrzmiały prawie jak żądanie. Tuon okazała mu ogromny szacunek, traktując jak równego sobie. Wszelako nie wydaje się rozkazów członkom rodziny Imperium.

AI’Thor zerknął na Selucię.

– Możesz powiedzieć swojej strażniczce, żeby się uspokoiła – rzekł sucho. – Nasze spotkanie nie stanie się zarzewiem wojny. Nie dopuszczę do tego.

– Ona jest moim Głosem i moją Prawdomówczynią – ostrożnie poinformowała go Tuon. – Strażą przyboczną jest człowiek stojący za krzesłem.

AI’Thor parsknął cicho. A więc był nadzwyczaj spostrzegawczy. Lub po prostu miał szczęście. Niewielu byłoby w stanie odgadnąć, kim naprawdę jest Selucia.

– Chcesz pokoju – zmieniła temat Tuon. – Czy twoja… propozycja obwarowana jest jakimiś warunkami?

– To nie jest propozycja, stwierdzam tylko fakt: nie mamy innego wyjścia – sprostował al’Thor. Miał zdumiewająco miękki głos. Wszyscy mieszkańcy tych ziem mówili dość szybko, lecz słowa al’Thora niosły w sobie ciężar. Przywodził jej na myśl matkę. – Nadchodzi Ostatnia Bitwa. Nie uwierzę, że wasz lud zapomniał o proroctwach. Prowadząc dalej tę swoją wojnę, sprowadzasz niebezpieczeństwo na nas wszystkich. Moje wojska… wszystkie wojska… potrzebne są do walki z Cieniem.

Ostatnia bitwa miała się rozegrać miedzy Imperium a siłami Czarnego. Wszyscy o tym wiedzieli. Proroctwa stwierdzały jednoznacznie, że Imperatorowa pokona tych, którzy służą Cieniowi, a potem wyśle Smoka Odrodzonego na pojedynek z Pożeraczem Światła.

Ile z tych proroctw zdołał już wypełnić? Wciąż jeszcze nie stracił wzroku, a więc to miało dopiero nadejść. „Cykl Essanik” powiadał, że stanie nad własnym grobem i zapłacze. Lecz wspomniane wersety równie dobrze mogły się odnosić do powracających na świat umarłych, co wedle doniesień właśnie miało miejsce. Z pewnością niektóre z tych duchów stawały nad własnymi grobami. Proroctwa nie zawsze były jasne.

Żyjące tu ludy najwyraźniej zapomniały większość proroctw, podobnie jak zapomniały o swych przysięgach wyczekiwania Powrotu. Jednak żadnej z tych myśli nie wypowiedziała na głos. „Uważaj na to, co mówisz…”.

– Sądzisz więc, że Ostatnia Bitwa jest już blisko? -zapytała.

– Blisko? – odparł al’Thor. – Jest tak blisko, jak zabójca, którego paskudny oddech zieje ci w kark, gdy tymczasem ostrze szuka serca. Jest tak blisko, jak ostatni dzwon przed północą, gdy wybiło już pozostałych jedenaście. Blisko? Tak, blisko. Strasznie blisko.

Czy padł już ofiarą swego szaleństwa? Jeżeli tak, wszystko bardzo się skomplikuje. Obserwowała go, szukając oznak obłędu. Wydawał się całkiem opanowany.

Podmuch wiatru uderzył w dach namiotu, szarpnął płótno i tchnął jej w nozdrza wonią zgniłej ryby. Ostatnimi czasy nic nie mogło się oprzeć zgniliźnie.

„Te stwory” – pomyślała. „Te Trolloki”. Co zwiastowała ich obecność? Tylee wybiła je do nogi, a wysłani zwiadowcy nie znaleźli żadnych dalszych śladów. Niemniej w obliczu pasji, jaka wyzierała ze słów Smoka, zawahała się. Tak, Ostatnia Bitwa była niedaleko, być może nawet tak blisko, jak twierdził. Tym bardziej naglącym i ważnym zadaniem było zjednoczenie tutejszych ziem pod sztandarem Imperium.

– Chcę ci tylko wytłumaczyć, dlaczego pokój jest tak ważny – kontynuował al’Thor. – Po co ze mną walczysz?

– My jesteśmy Powrotem – oznajmiła Tuon. – Pojawiły się znaki, które obwieściły, że już czas, abyśmy wrócili, więc wróciliśmy, spodziewając się zastać zjednoczone królestwo, gotowe wiwatować na naszą cześć i wzmocnić swoimi armiami szeregi przygotowane do Ostatniej Bitwy. Zamiast tego znaleźliśmy zdezintegrowane kraje, które zapomniały o swoich przysięgach i są całkowicie nieprzygotowane na to, co ma nadejść. Jak możesz więc nie rozumieć, po co walczymy? Zabijanie was nie sprawia nam przyjemności, jak nie sprawia przyjemności rodzicowi karanie dziecka, które zeszło z właściwej drogi.

Al’Thor popatrzył na nią z niedowierzaniem.

– W waszych oczach jesteśmy dziećmi?

– To była tylko metafora – wycofała się Tuon.

Przez chwilę siedział w milczeniu, potem dłonią potarł podbródek. Czy winił ją za utratę ręki? Falendre opowiedziała jej wszystko.

– Metafora – odezwał się w końcu. – Być może nawet i trafna. Tak, te ziemie były rozbite. Lecz ja wykułem ich jedność. Spawy są może słabe, powinny jednak wytrzymać. Gdyby nie moja obecność, wasza wojna zjednoczeniowa byłaby przedsięwzięciem ze wszech miar słusznym. W obecnej sytuacji stanowicie jedynie przeszkodę. Musimy zaprowadzić pokój. Nasz sojusz potrwa tylko do mojej śmierci. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Zapewniam cię, że nie będziesz długo czekać.

Siedziała za szerokim stołem, bez ruchu, z rękoma założonymi na piersiach. Nawet gdyby al’Thor wyciągnął rękę, nie byłby w stanie jej dotknąć. Ta aranżacja była zaprojektowana całkowicie świadomie, choć z perspektywy czasu wydawała się godna politowania. Gdyby postanowił ją zabić, nie musiałby używać rąk. O tym jednak lepiej nie myśleć.

– Skoro dostrzegasz wartość unifikacji – odrzekła – może powinieneś zjednoczyć swe ziemie pod sztandarem Seanchan, kazać swym ludziom złożyć przysięgi i… – W miarę jak Tuon mówiła, oczy stojącej za al’Thorem marath’damane rozszerzały się coraz bardziej.

– Nie – uciął al’Thor, wchodząc Tuon w słowo.

– Z pewnością jednak musisz rozumieć, że jeden władca z…

– Nie – powtórzył ciszej, lecz bardziej zdecydowanie. Po prawdzie, to w jego głosie zabrzmiały groźne tony. – Nie pozwolę, aby choć jedna osoba została wzięta na waszą plugawą smycz.

– Plugawą? To jedyny sposób postępowania z tymi, które potrafią przenosić!

– Jakoś żyliśmy z nimi od wieków.

– I skończyło się to…

– W tej kwestii nie ustąpię – oznajmił al’Thor.

Strażnicy Tuon – Selucię włączywszy – zgrzytnęli zębami, dłonie opadły na rękojeści mieczy. Przerwał jej dwa razy z rzędu. Córce Dziewięciu Księżyców. Skąd brał czelność?

Był Smokiem Odrodzonym, oto skąd. Lecz jego słowa były głupie. Klęknie przed nią, gdy tylko zostanie Imperatorową. Takie były wymogi proroctw. Z pewnością wynikało stąd, że w konsekwencji jego królestwa dołączą do Imperium.

Pozwoliła, aby rozmowa wymknęła się jej spod kontroli. Marath’damane stanowiły nadzwyczaj drażliwą kwestię dla wielu żyjących po tej stronie oceanu. l choć prawdopodobnie rozumieli logikę, która stała za koniecznością nakładania smyczy tym kobietom, tradycja kazała im zachowywać się inaczej. Bez wątpienia to dlatego każda rozmowa na ten temat grzęzła w unikach i niedopowiedzeniach.

Należało skierować rozmowę na inne tory. Wspomnieć o czymś, co zbije Smoka Odrodzonego z pantałyku. Przyglądała mu się przez chwilę.

– I tylko o tym będziemy rozmawiać? – zapytała. – Będziemy siedzieć naprzeciw siebie, mówiąc wyłącznie o tym, co nas dzieli?

– A o czym jeszcze mielibyśmy rozmawiać? – zdziwił się al’Thor.

– Niewykluczone, że mamy wiele ze sobą wspólnego.

– Wątpię, aby były to kwestie dostatecznie istotne.

– Czyżby? – spytała Tuon. – Może porozmawiamy o Matrimie Cauthonie?

Tak, to nim wstrząsnęło. Smok Odrodzony zamrugał, jego wargi rozchyliły się lekko.

– O Mat’cie? – powtórzył. – Znasz Mata? Skąd…

– Porwał mnie – wyjaśniła Tuon. – I ciągnął za sobą przez pół Altary.

Smok Odrodzony przez chwilę wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, aż w końcu odzyskał panowanie nad sobą.

– Teraz sobie przypominam – powiedział cicho. – Widziałem cię już. Razem z nim. Jakoś nie potrafiłem połączyć ciebie z tamtą twarzą. Mat… co robiłaś w jego towarzystwie?

„Widział nas?” – pomyślała Tuon, nie bardzo dowierzając. Wolała to uznać za pierwsze oznaki obłędu. Czy dzięki temu będzie łatwiej nim manipulować, czy wręcz przeciwnie? Niestety, w grę raczej wchodziła ta druga możliwość.

– Cóż – podjął Smok Odrodzony – ufam, że Mat miał swoje powody. Z nim zawsze tak jest. I zawsze te powody wydają mu się w danej chwili tak zniewalające…

A więc Matrim naprawdę znał Smoka Odrodzonego. Będzie więc znakomitym źródłem informacji. Być może dlatego właśnie los postawił go na jej drodze. Żeby dać jej narzędzie zdobycia wiedzy o Smoku Odrodzonym. Żeby jednak mógł pomóc, najpierw będzie musiała wydostać go z miejsca, w którym utknął.

Matrimowi się to nie spodoba, niemniej z pewnością przekonają go jej racje. Był w końcu Pierwszym Księciem Kruków. Zostanie wyniesiony w szeregi Szlachetnej Krwi, ogoli głowę i nauczy się właściwych obyczajów. Myślom tym towarzyszył w jej duszy odruch wstydu – lecz za nic nie potrafiła powiedzieć, skąd się brał.

Nie mogła powstrzymać się przed drążeniem tematu, po części dlatego, że sprawa chyba faktycznie wytrącała go z równowagi, a po części przez zwykłą ciekawość.

– Jakim człowiekiem jest Matrim Cauthon? – spytała. – Muszę ci wyznać, że w moich oczach wyszedł na zwykłego łajdaka, który łatwo znajduje wymówki pozwalające łamać przysięgi.

– Nie masz prawa tak o nim mówić! – Zdumiewające, ale słowa te wyszły z ust marath’damane stojącej za krzestem al’Thora.

– Nynaeve… – zaczął Smok.

– Nie uciszaj mnie, Randzie al’Thorze – weszła mu w słowo ta kobieta, zaplatając ramiona na piersiach. – On jest też twoim przyjacielem. – Po czym odwróciła wzrok i spojrzała Tuon prosto w oczy. Spojrzała jej prosto w oczy! Marath’damane!

Ani jednak myślała się stropić i ciągnęła dalej:

– Matrim Cauthon jest jednym z najlepszych ludzi, jakich w życiu przyszło i przyjdzie ci poznać, Wasza Wysokość, dlatego też nie pozwolę, aby go obrażano. Co prawda, to prawda.

– Nynaeve ma rację – niechętnie przyznał al’Thor. – To dobry człowiek. Czasami może sprawiać wrażenie trochę nieokrzesanego, lecz jest wiernym przyjacielem. Mało się takich spotyka. Choć faktycznie zdarza mu się wadzić z własnym sumieniem.

– Uratował mi życie – oznajmiła marath’damane. – Narażając własne, kosztem wielkich wyrzeczeń, przyszedł mi na ratunek w chwili, gdy inni o mnie zapomnieli. – W jej oczach płonął ogień gniewu. – Nie da się zaprzeczyć, pije i gra zbyt dużo. Ale nie mów o nim, jakbyś go znała, ponieważ tak nie jest. Pod tym wszystkim w jego piersi bije złote serce. Jeżeli zrobiłaś mu coś złego.

– Ja? – żachnęła się Tuon. – To on mnie porwał!

– Jeżeli tak, musiał mieć swoje powody – rzekł Rand al’Thor.

Cóż za lojalność! Po raz kolejny powinna chyba przemyśleć swoją ocenę charakteru Matrima Cauthona.

– Niemniej te sprawy są pozbawione znaczenia – oznajmił Rand al’Thor i raptownie powstał. Któryś ze Straży Skazańców wyciągnął miecz. Al’Thor zmierzył go surowym wzrokiem, a Karede natychmiast dał mu znak, żeby schował broń. Tamten usłuchał, zawstydzony i ze spuszczonymi oczyma.

AI’Thor położył płasko dłoń na stole i wsparł się na niej. Pochylił się, spoglądając Tuon głęboko w oczy. Któż potrafiłby oderwać wzrok od tych szarych oczu, twardych niczym stal?

– Te sprawy nie mają znaczenia. Mat nie ma znaczenia. Rzeczy, które nas łączą, i rzeczy, które nas dzielą, nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, czego potrzebuję. A potrzebuję ciebie.

Pochylił się jeszcze bardziej, górując nad nią. Nie zmienił się, lecz nagle zdał się jej olbrzymem wysokim na sto stóp. Mówił wciąż tym samym, spokojnym i przeszywającym głosem, lecz teraz brzmiała w nim wyraźna groźba. Surowe, obnażone emocje.

– Musisz zakończyć wszystkie swoje operacje wojskowe – rzekł głosem ledwie donośniejszym niż szept. – Musisz podpisać ze mną traktat pokojowy. To nie są prośby. Taka jest moja wola.

Znienacka Tuon przyłapała się na tym, że ze wszystkich sił chciałaby go posłuchać. Zrobić wszystko, aby go zadowolić. Traktat pokojowy był przecież znakomitym pomysłem, dzięki niemu mogłaby utrwalić swoją władzę na zajętych obszarach. Mogłaby przygotować plany przywrócenia ładu w rodzimym Seanchan. Mogłaby werbować i szkolić żołnierzy. Kolejne możliwości rozwijały się przed jej oczyma, jakby umysł już postanowił widzieć wyłącznie dobre strony propozycji, a złe zignorować.

Całą siłą woli spróbowała uzmysłowić sobie te złe strony, wszystkie problemy, jakie mógł pociągnąć za sobą ścisły sojusz z tym człowiekiem. Lecz one jakoś nie chciały się zmaterializować przed jej oczyma, wymykały się. Nie potrafiła ich sobie wyobrazić i przekuć w sensowne zastrzeżenia. Pod namiotem zapadła cisza, nawet wiatr ucichł.

Co się tu działo? Nie mogła zaczerpnąć oddechu, jakby jakiś wielki ciężar spoczął na jej piersiach. Czuła, że nic nie może na to poradzić, że musi ugiąć się przed wolą tego człowieka!

Na jego twarzy zastygł ponury grymas. Mimo zalewających świat promieni popołudniowego słońca, spowijał ją cień znacznie głębszy niż wszystkich pozostałych pod namiotem. Nie potrafiła wyzwolić się spod władzy jego spojrzenia, oddychała spazmatycznie, urywanie. Zdawało jej się, że kątem oka dostrzega coś wokół niego. Jakby ciemną poświatę, czarną aureolę, której źródłem jest on sam. Pod jej naciskiem powietrze zdawało się marszczyć jak od upału. Ze ściśniętego gardła wyrywały się słowa: tak, tak. Zrobię, o co mnie prosisz. Tak, muszę. Muszę.

– Nie – powiedziała, prawie niedosłyszalnym szeptem.

Jego twarz pociemniała jeszcze bardziej, dostrzegła, jak ze wściekłością wbija w stół opartą o blat rękę aż mu palce drżą z wysiłku. Jak zaciska szczęki. Jak jego oczy otwierają się coraz szerzej. Tyle pasji.

– Potrzebuję…

– Nie – powtórzyła, czując, jak powoli wraca jej pewność siebie. – Ukorzysz się przed mną, Randzie al’Thorze. A nie na odwrót. – Tyle mroku! Jak jeden człowiek może pomieścić go w sobie? Wydawało się, jakby rzucał cień rozmiarów góry.

Nie mogła się sprzymierzyć z tą istotą. Przerażała ją wylewająca się z niego nienawiść, a przerażenie było dla niej uczuciem zupełnie nowym. Ten człowiek nie miał prawa narzucać nikomu swej woli. Nie wolno było dopuścić, żeby robił, co chciał. Należało go powstrzymać.

Jeszcze przez moment przyglądał się jej.

– Bardzo dobrze – rzekł w końcu. W jego głosie pobrzmiewały lodowate tony.

Odwrócił się gwałtownie i wyszedł z namiotu, ani razu nie obejrzawszy za siebie. Jego orszak podążył za nim. Wszyscy, włączywszy w to marath’damane z warkoczem, wyglądali na skonsternowanych. Jakby sami nie byli pewni kim – lub czym – jest człowiek, po którego stronie się opowiedzieli.

Ciężko dysząc, Tuon patrzyła za nimi. Przede wszystkim nie wolno było dopuścić, aby jej ludzie zobaczyli, jak bardzo wstrząsnęło nią to spotkanie. Nie mogli się dowiedzieć, że w ostatnich chwilach bała się go. Więc tylko patrzyła za nim, póki konna sylwetka Smoka Odrodzonego nie zniknęła za nierównościami terenu. Ręce wciąż jej drżały. Nie odzywała się, ponieważ nie ufała swemu głosowi.

Przez cały czas zanim doszła do siebie w namiocie panowało grobowe milczenie. Może wszyscy czuli to, co ona. Może podzielali jej niepokój. Wreszcie, na długo po tym, jak postać al’Thora zniknęła, Tuon wstała. Odwróciła się, objęła wzrokiem zgromadzenie towarzyszącej jej Krwi: generałów, żołnierzy, gwardzistów.

– Jestem Imperatorową – oznajmiła cichym głosem.

Jak jeden mąż, wszyscy opadli na kolana, korzyli się nawet członkowie Szlachetnej Krwi.

Tyle tylko było trzeba, żeby dopełnić ceremonii. Oczywiście, czekała ją jeszcze oficjalna koronacja w Ebou Dar, której towarzyszyć będą parady, procesje i audiencje. Przyjmie też osobistą przysięgę wierności od każdego przedstawiciela Krwi, a zgodnie z wymogami tradycji otrzyma prawo stracenia każdego – i to bez podawania powodów – kto sprzeciwiał się jej wstąpieniu na tron. Wszystko to i jeszcze więcej miała przed sobą. Jednak sednem koronacji była ta właśnie deklaracja. Słowa wypowiedziane przez Córkę Dziewięciu Księżyców po zakończeniu okresu żałoby. Świętowanie zacznie się w momencie, gdy udzieli im pozwolenia na powstanie. Tydzień uroczystych obchodów. Konieczna chwila oddechu przed przystąpieniem do wypełniania obowiązków. Świat jej potrzebował. Potrzebował Imperatorowej. Od tej chwili wszystko miało wyglądać inaczej.

Gdy tylko da’covale powstali i zaczęli wyśpiewywać chwałę koronowanej, Tuon podeszła do generała Galgana.

– Przekaż słowo generałowi Ulanowi – rzekła cichym głosem. – Każ mu zacząć przygotowanie do ataku na marath’damane w Tar Valon. Musimy uderzyć w Smoka Odrodzonego. I musimy zrobić to szybko. Nie możemy dopuścić, aby ten człowiek jeszcze bardziej urósł w siłę.

Загрузка...