2

Wiejską drogą w południowej Arizonie, w pobliżu granicy z Meksykiem, jedną z tych zapomnianych dróg, które sprawiają wrażenie rdzewiejących po obu skrajach, jakby nadgryzał je czerwony piach, szedł samotny wędrowiec. Wyglądał na zmęczonego, kiedy tak wlókł się, podtrzymywany jedynie nadzieją, że trafi się ktoś, kto go podwiezie.

Była to jedna z okolic, którymi zająć się miał Móri i dwoje jego przyjaciół. Tak daleko jednak dotrzeć nie zdołali. Wcześniej okazało się, że po prostu zniknęli z powierzchni Ziemi.

Okolica wciąż więc była sucha i jałowa. Życiodajne krople eliksiru Madragów jeszcze nie padły na te zapomniane przez Boga pustkowia.

Mężczyzna na drodze nagle się zatrzymał. Cóż to tam leży kawałek od drogi, wśród rzadko rosnących kaktusów?

Wędrowiec nie był najodważniejszym człowiekiem na świecie, zaliczał się raczej do tych, którzy wiecznie użalają się nad sobą, a winę za wszelkie swoje małe i duże niepowodzenia zrzucają na innych. Upłynęła więc dobra chwila, zanim wreszcie ośmielił się podejść. Dopiero gdy stwierdził w końcu, że to człowiek, który w dodatku się nie porusza, zebrał w sobie dość odwagi, by postawić ostatnie kroki.

Może ten, który tam leży, ma przy sobie portfel albo jakąś inną rzecz, wartą takiego zachodu?

Znów się zatrzymał. A jeśli ten ktoś umarł na zakaźną chorobę? Po świecie wszak krąży mnóstwo śmiercionośnych epidemii, szczególnie ta, która… Nie, nie wolno teraz o tym myśleć! Przecież możliwe, że znajdzie tu pieniądze!

Przybliżył się jeszcze o dwa kroki. Doprawdy, to jakaś niebywale długa osoba! Ciało rozciąga się od jednego kaktusa do drugiego, a więc mierzy dużo więcej niż dwa metry! To chyba najwyższy człowiek, jakiego w życiu widział, i jak dziwacznie ubrany! Czy w tym jego stroju mogą być jakieś kieszenie?

Teraz mężczyzna dostrzegł czarne, dosyć długie włosy i złocistą skórę leżącego.

Ten człowiek wygląda, jakby mocno się uderzył podczas upadku. Ale to przecież niemożliwe, nie można się aż tak potłuc od zwykłego potknięcia! To raczej jego ktoś musiał napaść.

Włóczęga nabrał śmiałości. Nieszczęśnik wydawał się martwy, ale musiał zginąć całkiem niedawno, bo zwłoki nie zaczęły się jeszcze rozkładać. A tu, w tym upale, takie rzeczy dzieją się prędko.

Zerknął ukradkiem na lewo i prawo, ale na drodze nie widać było ani śladu życia, tylko samotny przewód telefoniczny drżał z gorąca w nieznośnej spiekocie.

Włóczęga obrócił leżące ciało i natychmiast przerażony odskoczył w tył. Na miłość boską, cóż to za stwór!

Czuł, że serce mało nie wyskoczy mu z piersi. Ta odrobina odwagi, jaką był w stanie z siebie wykrzesać, błyskawicznie zniknęła i zaraz puścił się biegiem, chcąc jak najprędzej uciec z tego miejsca. Zupełnie wyjątkowo, po raz pierwszy w życiu, wpadło mu do głowy, by dobrowolnie zgłosić się na policję. Do niedużej osady, którą dostrzegł na zboczu w pewnej odległości od drogi, nie mogło być daleko. Całkiem niedawno minął też ścieżkę, która tam prowadziła.

Albo… Być może policja wcale nie jest właściwą instancją, w tej zabitej dechami dziurze pewnie nawet nie mają posterunku. Ale może się przecież skontaktować z dziennikarzami. Telefon chyba działa, są przecież kable.

Och, a więc on dostarczy im sensacji! Gazety, radio i telewizja przyjmą niesamowitą wiadomość z otwartymi ramionami.

Może ją drogo sprzedać, i to nie jednemu. Dostanie mnóstwo pieniędzy!

Przyspieszył kroku. Nagle zatęsknił za towarzystwem ludzi. Tu w każdym razie zostać nie mógł, zrobiło się zbyt nieprzyjemnie.

Ze strachu ciarki przebiegły mu po plecach.


Marco, Indra i Ram o niezwykłym wydarzeniu dowiedzieli się z telewizji.

Na terenie przygranicznym między Arizoną a Meksykiem znaleziono ciężko ranną istotę, przypominającą kosmitę, oczywiście o ile tacy istnieją.

Jedno spojrzenie wystarczyło im, by się porozumieć, i natychmiast skierowali w tamtą stronę swoją gondolę, wyciskając z niej największą możliwą prędkość.

Nie mieli wcale tak daleko. Gdy zniknęła grupa Móriego, jej rejon przejęła ta właśnie trójka bezrobotnych. Teraz znajdowała się na obszarze archipelagu karaibskiego, nieprzerwanie prowadząc poszukiwania zaginionych i jednocześnie spryskując teren życiodajnym eliksirem.

Podczas całej podróży nie odzywali się do siebie ani słowem. Wszyscy troje wszak usłyszeli, że ten, którego znaleziono, był bardzo ciężko ranny.

Jak ciężko? Czy żył jeszcze?

I czy był to któryś z ich przyjaciół? Czy też może ktoś zupełnie inny, ani trochę z nimi nie związany? Podobno poza ubraniem, które miał na sobie, nie znaleziono przy nim nic, co pomogłoby go zidentyfikować.

To się jakby nie zgadzało, bo przecież przyjaciele wyposażeni zostali w całe mnóstwo specjalnych urządzeń. Już sam aparacik umożliwiający rozumienie obcych języków stanowił szczegół, o którym przekaz telewizyjny z pewnością by wspomniał.

Ustalili, że Ram nie powinien się pokazywać, przynajmniej na razie, gdyż jego obecność mogła wywołać zbyt wielki szok wśród wzburzonych mieszkańców osady i wymagałaby mnóstwa długich i zupełnie zbędnych w tej jakże trudnej sytuacji wyjaśnień.

Marco i Indra przez pewien czas zmuszeni będą radzić sobie bez niego, Ram zaś zostanie w gondoli, którą postanowili dobrze ukryć.

Trochę czasu zabrało im odnalezienie miejsca, w którym odkryto dziwną istotę, gdyż na ten temat media udzieliły naprawdę skąpych informacji. Na dodatek okazało się, że nadzór nad tajemniczym stworzeniem przejęło wojsko.

Jak zwykle.

A to oznaczało niemożność prowadzenia dalszych działań.

– Do diabła! – mruknęła pod nosem Indra. Zaraz jednak zaproponowała oficerom i stojącym na warcie żołnierzom po kieliszku wódki. Doprawionej, rzecz jasna, wywarem Madragów.

Eliksir, pomimo iż rozprowadzony w alkoholu, odniósł natychmiast fantastyczny skutek. Panowie w mundurach w jednej chwili złagodnieli i wręcz nie mieściło im się w głowach, jak można tym miłym gościom nie pozwolić zerknąć na pozaziemskiego przybysza.

Wpuszczono ich do wielkiego, chłodnego laboratorium.

Cenne znalezisko leżało rozciągnięte w przypominającym trumnę szklanym pojemniku. Indrze przyszło do głowy dość absurdalne porównanie, że wygląda trochę tak jak Śpiąca Królewna, zanim książę zbudził ją pocałunkiem.

Nie musieli długo się przyglądać rzekomemu gościowi z Kosmosu.

– A więc tak jak przypuszczaliśmy – westchnął Marco. – Ale gdzie jest tamtych dwoje?

Загрузка...