31

Libusza i Sol dostrzegły myśliwiec i wyczuły bijące od niego zło.

Zastanowiły się. Gondola Sol stojąca na płaskowyżu pozostawała niewidzialna, podobnie ta zielona, lecz była też gondola Marca, którą przylecieli tu Talornin i Lenore. I pojazd Sardora z Lisą i Armasem.

Libusza szepnęła coś, wyciągając ręce w stronę obydwu widzialnych gondoli. Ich kontury zaczęły się rozmywać, aż wreszcie oba pojazdy zniknęły.

– Cudownie! – rzekła Sol z podziwem. – Czy teraz będę mogła zająć się Lenore?

– Spokojnie, twój czas jeszcze nadejdzie. Przyjrzyjmy się teraz, jak się to wszystko potoczy.


– Ależ nie, trafiliśmy w niewłaściwe miejsce! – stwierdził jeden z pilotów w śmiercionośnej maszynie. – Przypominasz sobie, żeby tu był jakiś zamek?

– Nie. I gdzie się podziały gondole?

– Widzę tylko jakąś kobietę, która stoi u wrót zamczyska i histerycznie do nas macha.

– Nie wydaje ci się, że ona jest podobna do Lenore?

– Za diabła nie zostałaby sama na takim pustkowiu. Zresztą nawet gdyby, nie mam ochoty zabierać do samolotu tej cholernej dziwki. Przecież ona potrafi wyssać z człowieka wszystkie siły. Odlatujemy! Musimy szukać gdzie indziej. Wszystkie te góry są takie podobne!


Amfora jakby wibrowała w dłoniach Talornina. Miał wrażenie, że drżenie przenika przez całe jego ręce do ramion i dociera aż do mózgu.

Lenore waliła w drzwi. Wołała coś o pilotach. A więc wrócili. Dobrze, łatwo się więc stąd wydostaną.

Lenore wyraźnie zaczynała się niecierpliwić, trzeba się spieszyć, przecież postanowił sam wypić zawartość amfory. Pieszczotliwie pogładził uchwyty.

– Pragnę bogactw, nieprzebranych bogactw – szepnął czym prędzej. Przecież władzę nad światem i tak miał zapewnioną.

Korek, a jeśli mocno tkwi? Nie miał zbyt wiele czasu, to musi stać się szybko, przecież nie chciał się dzielić z Lenore.

Korek dał się usunąć bez kłopotu, zupełnie nie tak to sobie wyobrażał.

Talornin kilkakrotnie głęboko odetchnął, przyłożył amforę do ust i wypił.

Płyn w amforze miał smak zgniłej stojącej wody z bagiennego oczka. Cóż, nie jest to wyrafinowany nektar, lecz jakoś trzeba wytrzymać.

Co takiego ktoś powiedział? „Albo nic się nie stanie, albo też…” Dalej zapomniał.

„Albo też wszystko może się stać”? Czy to nie tak było?

Miał taką nadzieję. Bo płyn naprawdę smakował ohydnie.

Odstawił amforę, teraz już pustą. Woda bulgotała mu w brzuchu w dość nieprzyjemny sposób, czuł ogarniające go mdłości. Musi z całych sił starać się, by ją utrzymać, póki nie zacznie działać.

Czuł się bardzo dziwnie, ale pomyślał, że to przecież naturalne.

Wokół niego panowała teraz ciemność, bo blask amfory zniknął.

Lepiej wrócić do hallu.

Podczas kolejnych okrążeń twierdzy jakoś nie mógł tam trafić.

Gdzie mogą być schody? Dlaczego tak trudno się poruszać?

Nic nie powiem Lenore o amforze, postanowił w duchu. Skłamię, że jej nie znalazłem. Inaczej strasznie się rozgniewa. A rozgniewana Lenore to dopiero kłopot.

Talornin długo błądził po mrocznych piwnicach, nim wreszcie po omacku trafił na schody i mógł odetchnąć z ulgą. Nie tracił czasu na poszukiwanie latarki, musiał jak najszybciej piąć się do góry.

Lenore przestała walić w drzwi.

– Lenore! – zawołał. – Gdzie jest brama?

Nie odpowiedziała.

I gdzie ten hall, zastanawiał się. Jeśli trafię do niego, to znajdę również drzwi.

Znów zaczął krążyć w koło, otwierał kolejne ciężkie drzwi, w zamczysku panowały teraz ciemności. Talornin to wpadał w rozpacz, to budziła się w nim nadzieja i znów powracało zniechęcenie.

I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, znalazł się w wielkim hallu. Ach, całe szczęście, westchnął.

Tu było stosunkowo jasno, w każdym razie nie tak strasznie ciemno jak gdzie indziej. I widział już bramę. Tak, to jest to miejsce.

Otwarte jednak były również inne drzwi, których wcześniej nie zauważył. Prowadziły do niedużej salki, a na widok tego, co znajdowało się w środku, szeroko otworzył ze zdziwienia oczy.

Niepojęte skarby błyszczały, lśniły i migotały. Cóż za bogactwo! Prawdopodobnie schował je niegdyś dawny właściciel twierdzy. Ukrywały je potajemne drzwi. Teraz on, Talornin, miał to wszystko odziedziczyć. To on przecież wypił wodę z czarodziejskich źródeł.

A właściwie prawie, bo przecież to była woda ze studni pragnień, znajdującej się po drodze do tajemnych grot.

Talornin zanurzył ręce w stosie złota i szlachetnych kamieni. Zabierze tyle, ile zdoła unieść. Wróci tu później po resztę. Wszystko przeniesie do gondoli.

Gdy nie mógł już brać więcej, wyszedł do hallu, w którym znajdowało się wyjście. Na ścianie wisiało tam wspaniałe, zdobione lustro. Zauważył je, gdy tylko tu wszedł, i natychmiast uznał, że jest jakby nie na miejscu. Takich luster na pewno nie mieli w epoce wędrówki ludów. Lecz przecież znalazł się teraz w Czechach słynących z wyrobu szkła. Może więc nic w tym dziwnego? Zresztą w twierdzy jeszcze przez stulecia musiały mieszkać następne pokolenia.

Podszedł do zwierciadła, popatrzył na siebie i zaniósł się potwornym krzykiem. Na wpół oszalały nie przestawał wrzeszczeć i prawie nie poczuł, że wszystkie skarby przesypują mu się między palcami jak piasek i znikają, gdy tylko dotkną kamiennej posadzki.

Sol stała na zewnątrz i nie wiedziała o niczym, co działo się w twierdzy.

Westchnęła.

– Nic nam z tego nie przyjdzie, Libuszo. Cały czas jesteśmy jak w potrzasku. Talornin i Lenore są w posiadaniu śmiertelnie niebezpiecznego wirusa, z którym zapewne obchodzą się bardzo nieostrożnie. Móri i Berengaria siedzą w niewoli w jakimś nieznanym nam miejscu, Lisa, twoja następczyni, potrzebuje natychmiastowej pomocy Marca, a my nie wiemy nawet, gdzie on jest. Dolg nas opuścił, w pobliżu krążą ci krwiożerczy piloci, Armas wstrętnie zachowuje się wobec Lisy…

Na moment zabrakło jej tchu.

– Ach, wszystko idzie tak strasznie na opak. Na moment zajrzałam do Armasa, niewidzialna oczywiście, i wiesz, co? Lenore, która przez tak długi czas udawała czystą niewinność, okazała się niewinnością zabójczą, Lisa natomiast, która zachowuje się jak twarda i harda dziwka, jest naprawdę niewinna. Wśród całego tego swego upadku zdołała zachować w sobie coś czystego, choć niekiedy trudno to zauważyć.

Libusza pokiwała głową.

– Pięknie to powiedziałaś, Sol. I masz rację. Inaczej tak bym o nią nie walczyła. Jeśli ktokolwiek może jej pomóc, to tylko wy. Ona ma w sobie wiele dobra, jeśli tylko da się jej szansę.

– Nie wiem, czy ten cnotliwy Armas jest właściwą osobą, żeby… Ach, kto to tak strasznie krzyczy?

– Talornin. Nie przejmuj się nim – odparła Libusza. – Wrota są zamknięte, on się stamtąd nie wydostanie. Zostawię go tam jeszcze na jakiś czas. Niech trochę ochłonie, może zmięknie. Potem go wypuszczę. Ale czy to nie ty miałaś się zająć Lenore? Spójrz, ona idzie tam! Okrąża wieżyczkę.

Sol rozjaśniła się. Ukazała się Lenore, która drgnęła przestraszona. Jednocześnie Kiro zaczął pokonywać ostatni odcinek drogi na górę, a Ram i Indra zbliżali się już do górskiego jeziora, ścigani przez wrogi samolot, choć o tym nie wiedzieli.

Libusza pozostała niewidzialna. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła obejrzeć walkę między dwiema kobietami. Nie miała zamiaru się włączać, uznała, że to sprawa koleżanki.

Sol popatrzyła na piękną, lecz brudną, zakrwawioną i rozczochraną Lenore i oświadczyła z błogą nadzieją:

– Teraz zacznie się zabawa!

Загрузка...