Armas nie kryl wściekłości. Gorszego upokorzenia nie można już chyba zaznać. Trzej starsi mężczyźni, Faron, Sardor i Nim, właśnie wyszli, a jego zostawili jako niańkę do dziecka!
Mrużąc ze złości oczy popatrzył na ten roztrzęsiony kłębek nerwów. Okej, dziewczyna była teraz czysta i ładna, ale to w niczym nie pomagało. Armas nigdy wcześniej nie miał kontaktu z żadnym narkomanem i całym sobą brzydził się Lisą.
Na stosunek do nieszczęsnej dziewczyny miało wpływ jego nie do końca właściwe wychowanie – w tej godnej pożałowania istocie w ogóle nie dostrzegał człowieka. Komuś takiemu nigdy by nie pozwolono przestąpić wrót Królestwa Światła.
Ale czyż ta część świata nie została jeszcze spryskana eliksirem Madragów?
Gdy się nad tym zastanowił, uznał, że nie widać żadnych wskazujących na to śladów. Owszem, ta górska, pełna lasów okolica i tak była piękna, lecz brakowało jej jakby ostatecznego wykończenia.
Kto był odpowiedzialny za tę część Europy? starał się sobie przypomnieć z kwaśną miną.
Ależ, tak, to właśnie Ram i Indra, którzy teraz do nich zmierzali. Nic więc dziwnego, że znaleźli się w pobliżu.
Czuł, że winien im jest przeprosiny, ale ostatnio nie mógł jakoś się uspokoić. Wszystko przez tę przeklętą dziewuchę!
A może ten stan trwał już od dawna?
Nie, nie miał siły w tej chwili na gruntowny rachunek sumienia.
Dziewczyna cała się trzęsła, blada jak trup. Nagle Armas bardzo się zdziwił. Jej oczy podejrzanie błyszczały.
– Nie użalaj się tak nad sobą! – wrzasnął. – Sama jesteś wszystkiemu winna i tylko sobie możesz dziękować!
– Doskonałe o tym wiem, do diabła! – odwrzasnęła. – Myślisz, że nie żałuję? Ale to wcale nie jest takie proste, jeśli tak ci się wydaje!
– Przecież wystarczyło zwyczajnie nie zaczynać – stwierdził wyniośle.
– Ach, ty durniu! Będziesz mnie teraz wychowywać? Ty niczego nie rozumiesz, idioto! Gówno mnie to obchodzi, wszystko mnie gówno obchodzi!
Wybuchnęła płaczem, ciałem wstrząsały konwulsyjne drgawki.
Jakieś niejasne przeczucie podpowiedziało Armasowi, że eliksir nie na wszystko mógł pomóc. Lisa wprawdzie nie miała okazji jeszcze się z nim zetknąć, lecz nie tylko zło tkwiące w ludzkich umysłach było źródłem ich udręki.
Armas był wzburzony i zdezorientowany. Myślą powrócił do tamtego dnia w Górach Czarnych, gdy siedział, trzymając w ramionach zapłakaną Kari. Kari, jego pierwsza miłość. Jakże szybko ją utracił!
Powoli i z niechęcią, jak pies, który, choć przywoływany, nie chce podejść do pana, zbliżył się do Lisy i usiadł przy niej.
– Idź do diabła! – burknęła dziewczyna grubym od łez głosem. Ale nie wyrwała się, gdy ją objął i przytulił. Nie opuszczało go przy tym uczucie, że zdradza Berengarię.
Nie był jednak przygotowany na tę prawdziwą powódź łez, które teraz popłynęły. To było tak, jakby przypadkiem otworzył jakąś tamę.
Czy kobiety nie znają żadnych granic? pomyślał. Jeszcze nie tak dawno temu zaskoczyła go gwałtowność Lenore, choć zupełnie innego rodzaju, ale do tego nie chciał wracać nawet myślą.
Lisa jakby nie zwracała uwagi na jego obecność. Traktowała go jak poduszkę, w której mogła schować twarz. Od czasu do czasu do uszu Armasa docierały tylko na wpół niezrozumiale słowa: „Ja nie jestem taka, chcę umrzeć. Nigdy nie miałam szansy”.
Armas zdusił w sobie chęć przypomnienia jej, że przecież mogło w ogóle nie być tego pierwszego razu, kiedy zażyła narkotyk. Zaczynał się domyślać, że chyba nie jest w stanie pojąć, jakie mechanizmy kierują człowiekiem uzależnionym od narkotyków.
Cała jego koszula Strażnika była teraz mokra od łez. Miał ochotę nakazać dziewczynie, żeby natychmiast przestała płakać, lecz ogarnęło go też współczucie. Współczucie, które musiał w sobie zwalczać przez całe dzieciństwo, ojciec bowiem życzył sobie, by wyrósł na twardego, wzorowego Strażnika.
W pamięci pojawiły się obrazki z pierwszych lat życia. Ojcowskie kary. Jego własny, stłumiony szloch, gdy płakał w poduszkę. I… niosąca pociechę dłoń matki. Matki? Armas kochał Fionellę, lecz czy nie uważał jej za słabą, bezradną istotę?
Teraz z kolei Armasowi zaszkliły się oczy. Przypomniał sobie, jak to siadał na łóżku i tulił się do matki, jak ona szeptała mu słowa pocieszenia, jak bardzo zasmucony miała głos i jak bardzo czuł się przy niej bezpieczny.
Potem zhardział. Słuchał ojca i potrafił przyjąć gniewne słowa, kiedy źle się spisał. Matka przesunęła się na dalszy plan, gdzie zresztą zawsze było jej miejsce. Nieustannie jednak pozostała troskliwa, i w stosunku do męża, i do syna.
Jak mógł o tym zapomnieć? Jak mógł stać się taki zimny?
Kari obudziła w nim uśpione ciepło. Teraz znów się to powtórzyło, choć tym razem uczyniła to osoba ani trochę go niegodna.
Nie zdając sobie właściwie sprawy z tego, co robi, zaczął gładzić Lisę po świeżo umytych włosach.
Faron wraz z dwoma Strażnikami, Sardorem i Nimem, szli kawałek pod górę ścieżką ku płaskowyżowi. W pewnej chwili przystanęli.
– Co się, na miłość boską, dzieje tam wysoko? – spytał zdumiony Nim.
Sardor zadarł głowę i zaraz zawołał:
– Kryć się!
Wszyscy trzej potoczyli się pod świerki, by ukryć się przed śmiercionośną latającą machiną.
Kiro, który znajdował się wyżej, również ją dostrzegł i też się schował.
Sol, pomyślał.
Ale Sol na płaskowyżu już nie było…
Talornin i Lenore zdołali wdrapać się na samą górę na chwilę przed tym, jak na horyzoncie pojawił się groźny samolot. Nie mieli pojęcia o irytacji pilotów, którzy postanowili wreszcie się dowiedzieć, dlaczego tak nagle ich odesłano. Żadnej rakiety, naprowadzającej się na źródło ciepła, przecież nie widzieli.
Gdy Talornin z Lenore dotarli na górę, niebo było jeszcze spokojne i puste.
Stanęli jak wryci. Na chwilę ze zdziwienia odebrało im mowę.
– Zamczysko? – powiedziała Lenore z niedowierzaniem. – Tu? Na takim pustkowiu?
– Raczej twierdza – mruknął Talornin. – W dodatku potwornie stara.
– Średniowieczna?
– Jeszcze starsza, z epoki wędrówki ludów. I to wcale nie jest żadne pustkowie, to pogranicze. Twierdzę wzniesiono zapewne dla obrony przed najazdami Saksów albo też przed innymi plemionami, które mijały te obszary. Markomanowie, Wandalowie, Burgundowie, czy wiesz zresztą, że oni pochodzili z Bornholmu, Borgundarholm? Byli tu także Frankowie, Hunowie, Goci. W tej krainie, Czechach, dawnej Bohemii, panował kiedyś wielki ruch.
Lenore nie była tym ani trochę zainteresowana. Miała ochotę się kochać. Może w tej twierdzy?
Talornin ciągnął:
– Ależ ta twierdza jest doskonale zachowana, to niewiarygodne! Można by przypuszczać, że wciąż mieszkają w niej ludzie.
– Tak przecież jest! Spójrz, tam przy blankach stoi jakaś kobieta.
Talornin zacisnął szczęki i teraz jego glos przypominał raczej syk.
– Nie widzisz, kto to taki? To ta przeklęta wiedźma z rodu Ludzi Lodu!
– Sol? No to ją mamy! Ależ się na niej zemszczę! Strzelaj!
Sol zniknęła za murem, lecz zaraz znów się pojawiła, trzymając w ręku amforę. Talornin nie ośmielił się strzelić.
– Ona ją ma! Ona ją ma muszę ją odebrać!
Nie myśląc o niczym innym, pognał w stronę olbrzymich rzeźbionych dębowych wrót, prowadzących do środka twierdzy.
Lenore, która pospieszne dreptała za nim, potknęła się o coś niewidzialnego, jakby o czyjąś nogę, specjalnie jej podstawiana i zjechała na brzuchu po nierównym, usłanym kamieniami podłożu. Był to bardzo nieelegancki i ogromnie bolesny sposób poruszania się. Gdy wreszcie znów się podniosła i stanęła na nogi, poocierana zakrwawiona i rozwścieczona, wrota zatrzasnęły jej się tuż przed nosem z takim hukiem, że echo odbiło się od kamiennych murów.
– Ona jest moja! – wrzasnęła. – Amfora w równym stopniu należy do mnie!
Zaczęła szarpać za ciężką klamkę, lecz wrota ani drgnęły.
Zaślepiona wściekłością syknęła przez zęby:
– Przeklęta Sol! Jeszcze cię dopadnę! Dorwę cię i odbiorę ci moją amforę!
Libusza uśmiechnęła się pod nosem. Widać nie zapomniała swoich sztuczek. A Sol absolutnie mogła się z nią równać, jeśli chodziło o czarnoksięskie umiejętności, służące dobru.
Wkrótce jednak młoda czarownica będzie mogła odpocząć. Teraz kolej na Libuszę. Już za chwilę…