8

– Liljo! – zawołał Goram. Jego głos poniósł się echem w ich nowym, jasnym i przyjemnie chłodnym domu, nie zdołali bowiem jeszcze w pełni się umeblować. – Marco chce z tobą rozmawiać.

– Marco? – powtórzyła Lilja z szacunkiem, wychodząc z łazienki w białym frotowymi szlafroku i wycierając włosy ręcznikiem. – A czego on może ode mnie chcieć?

Wzięła od Gorama poręczny mały aparacik.

– Cześć, Marco, witaj!

– Wiem, że dzwonię wcześnie, ale potrzebuję od ciebie pewnych informacji.

– Ode mnie?

Ach, musi przestać powtarzać jak echo, wystrzegać się takich niemądrych powtórzeń. Ojej, woda kapie na telefon! Owinęła włosy ręcznikiem.

– Tak, chodzi mi o tę dziewczynę, która ciebie uratowała. Jak ona wyglądała?

Lilja całym wysiłkiem woli wstrzymała się, żeby nie powiedzieć: „Jak wyglądała?”, i spróbowała skupić się na wrażeniu, jakie pozostawiła w jej pamięci dziewczyna.

– Hm… Co by tu powiedzieć? Hyla pełna wdzięku…

– Jak elf?

– Może i tak, tylko większa niż elfy.

– Elfy potrafią mieć bardzo różne wymiary. Opisz ją!

– No cóż, twarz miała przesłoniętą jakby szalem albo chustką czy czymś podobnym, cieniuteńkim jak jedwab, widziałam jednak, że jest bardzo piękna.

– I włosy o barwie miedzi?

– Hm… nazwałabym ten kolor raczej kolorem mosiądzu, ale to oczywiście kwestia światła. Właściwie tak, w innym oświetleniu to mogło wyglądać jak miedź.

– I zielone oczy?

– Tego nie wiem.

– A w co była ubrana? W coś cienkiego, jasnozielonego?

– Raczej jasnoniebieskiego. Och, Marco, zaczynam mówić, jakbym była daltonistką, ale zielony i niebieski niekiedy trudno od siebie odróżnić. Często tak bywa z samochodami, niektórzy świadkowie twierdzą, że samochód był zielony, a inni że niebieski. No, ale samochody są przecież tylko w mieście nieprzystosowanych…

Ach, cóż ona za głupstwa wygaduje, Marco pewnie zaczyna się już niecierpliwić. Wcale jednak tak nie było.

– I mówisz, że ona ma na imię Vicky? – Tak.

– Czy mogłabyś opisać jej charakter?

Och, czy on naprawdę musi zadawać aż tak trudne pytania?

– Była bardzo żywiołowa, pełna zapału…

– Pełna zapału? Hm. Cóż, dziękuję, to mi wystarczy.

– A o co chodzi, Marco?

Usłyszała, że Marco głęboko oddycha.

– Widzisz, Liljo, spotkałem wczoraj młodą dziewczynę w lesie elfów, w pobliżu parkingu dla gondoli. Miała na imię Victoria i była doprawdy czarująca. Mam wrażenie, że może chodzić o tę samą osobę.

– Ach, to wspaniale, bardzo chciałabym jej podziękować. Czy wiesz, gdzie ona mieszka?

– Nie, za to wiem, gdzie mieszka jej babcia.

– To niezły początek.

Marco powiedział, że również tego dnia musi wybrać się do laboratorium Madragów i porozmawiać z nimi na temat środków, które mogłyby zapobiec epidemiom, niszczącym świat na powierzchni Ziemi. Wprawdzie większą część ludzkości udało się oczyścić ze złych myśli, nie chciano jednak dopuścić, by dobre teraz istoty miały cierpieć na zupełnie niepotrzebne choroby.

– Czyżby wybuchły jakieś niebezpieczne epidemie? – dopytywała się Lilja.

– Ostatnio nie jest tak źle. Jeśli uda nam się zaradzić coś na te kilka istniejących zagrożeń, to naprawdę zajdziemy daleko. Zaczekaj chwilę, Liljo, Erion mnie wzywa.

Od tej chwili wybuchło piekło. Marco dowiedział się, co zaszło minionej nocy, i przekazał tę informację Lilji i Goramowi. Uzgodnili, że wszyscy spotkają się na placu ratuszowym, tam bowiem, jak obwieścił grobowym głosem Erion, również jest co oglądać.


Lilja stała na środku placu i odczytywała napisy na fasadzie ratusza. Groźby wymalowano sprayem jasną, błyszczącą czerwoną farbą.

Tu mieszkają same tylko rozochocone babska, które nie mają szans na to, żeby posmakować…

Och, ależ to wstrętne!

Lilja umilkła, czerwona na twarzy.

Mężczyzn tak bardzo nie wzruszyły obsceniczne wulgaryzmy, znacznie bardziej zainteresowały ich zdania z rodzaju tych: Nie myślcie sobie, że jesteście najsilniejsi! My mamy atuty w ręku!

Dalej następowały mroczne groźby.

– A więc ich jest więcej – powiedział Erion.

– Musi ich być więcej – stwierdziła Sol, ogarnięta żądzą walki. – Jakiś durny kozioł w pojedynkę nie zdołałby narobić całego tego ambarasu. Bo, zdaje się, dzisiejszej nocy stało się coś jeszcze poza włamaniem do bazy rakietowej, laboratorium i nabazgraniem tych kretyńskich wymysłów?

– Owszem – cierpko przyznał Goram. – Nasz dom nawiedził jakiś tajemniczy cień. Dom Rama i Indry o mały włos nie spłonął. Zniszczono też ścianę domu Theresy w sposób mniej więcej podobny jak u ciebie, Sol.

– A co tam napisano? – jedna przez drugą pytały Eriona zaciekawione Sol i Lilja.

– Ach, tego nie pamiętam! Coś w rodzaju: Ty cholerna, nadęta i napuszona babo, twój mąż to kompletne zero, czy coś równie inteligentnego.

– Muszę przyznać, że standardy mają skandalicznie niskie – stwierdziła Sol tonem oburzonej nauczycielki z podstawówki.

– Może taki właśnie mają zamiar. Chcą, żebyśmy nie traktowali ich zbyt poważnie – zastanawiał się Marco.

Przyjrzał się uważniej fasadzie ratusza.

– Napis wykonano w oficjalnym języku Królestwa Światła, tym, którego wszyscy się uczą. Mówiąc, możemy używać swoich własnych języków dzięki aparacikom ułatwiającym rozumienie mowy, ale tu widać dwa różne charaktery pisma, widzicie? Groźby napisane są dużymi mocnymi literami, nieprzyzwoite wyzwiska bardziej dziewczęcymi, panieńskimi literkami.

– Czyżbyśmy mieli do czynienia z mężczyzną i kobietą?

– Tego nie wiemy. Są przecież kobiety, które piszą bardzo mocne litery, i mężczyźni ledwie skrobiący po papierze.

Kiro, który zawsze był tam, gdzie Sol, powiedział w zamyśleniu:

– Panuje powszechna opinia, że my, w Królestwie Światła, umiemy się bronić przed tego rodzaju nocnym wandalizmem.

– Najwyraźniej tak nie jest – odparł Marco. – Poza tym w tych zniszczeniach nie można się przecież dopatrzyć żadnego sensu, jakiejkolwiek konsekwencji!

Zatopili się w myślach. Usiłowali znaleźć jakiś punkt zaczepienia, niczego takiego jednak najwyraźniej nie było.

– Czego oni szukali w bazie rakietowej? – zachodziła w głowę Sol. Ostatnio zaczęła ubierać się bardziej nowocześnie i było jej w tym tak samo do twarzy jak w staromodnym stroju, który nosiła, będąc najlepszą z czarownic Ludzi Lodu.

– Nie słyszałaś, co się stało w bazie? – zdziwił się Marco. – Rakieta, która tam stoi, ta, którą Lilja i Goram wrócili z Grenlandii, ma zniszczone cale wyposażenie, dosłownie rozebrano je na najdrobniejsze kawałeczki.

– Ojej! A to dlaczego?

– Mnie o to pytasz?

– Czy możemy zgadywać, że chodziło im o szlachetne kamienie? – podsunął Erion. – Przecież przywieziono je tutaj rakietą. Może złoczyńcy właśnie je chcieli wykraść?

– To mało prawdopodobne, ale… kto wie?

– No a laboratorium Madragów? Czego tam szukali?

Odpowiedział Erion:

– Tego na razie jeszcze nie stwierdzono, ale sprawdzamy, czy niczego nie brakuje i czy nic nie zniszczono. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie, bo niczego nie rozbito, nie ma żadnej złamanej rurki, tak jak poprzedniej nocy.

– Dobre i to!

Robotnicy podlegli sztabowi Strażników przyszli zmyć „dzieło sztuki” ze ściany ratusza. Marco wraz z przyjaciółmi stali jeszcze chwilę, przyglądając się ich pracy. Wyglądało na to, że napisy łatwo się ścierają, stwierdzono, że łobuzy użyły farby na bazie wody.

Wandale musieli posłużyć się czymś w rodzaju strzelającej na dużą odległość strzykawki, gdyż kropelki farby długimi liniami pokrywały również rynek. W każdym razie złoczyńcy potrafili dobrze celować.

Wreszcie grupa rozeszła się do swoich zadań.

Загрузка...