24

Armas otrzymał wszystkie dotyczące dziewczyny informacje od Farona, któremu przede wszystkim pomogli zejść ze zbocza z powrotem do gondoli. Nie powinien tak leżeć w widocznym miejscu, przecież mogli nadlecieć Talornin i Lenore.

Gondola Gorama była tak doskonale ukryta, że zdaniem Sardora Faron mógł po prostu się w niej schować i czekać na powrót przyjaciół. Wtedy postarają się zrobić wszystko, co w ich mocy, by odzyskał swoją dawną formę. Właściwie Faron już się znalazł na dobrej drodze do wyzdrowienia, byle tylko dobroczynne działanie snu pomogło usunąć z jego organizmu resztki tajemniczych, lecz niezaprzeczalnie uzdrawiających medykamentów.

Sardor odwiózł Armasa do „wielkiego miasta”, które okazało się Pragą. Dyskretnie wylądował na dachu jakiegoś domu, wysadził chłopaka i zaraz polem wrócił nad górskie jezioro. Tam ukrył swą gondolę w pobliżu zielonego pojazdu Gorama.

Żaden z nich nie miał odwagi szukać amfory. Dolg orzekł, że może ona być albo zupełnie niegroźna, albo też ekstremalnie niebezpieczna. Nie powinni podejmować tak wielkiego ryzyka.

Armas nie był ani trochę zadowolony z zadania, jakie mu przypadło, on wszak miał ratować Berengarię. Dlaczego Marcowi i Gwiazdeczce, to znaczy Gii, wolno było spieszyć Móriemu i Berengarii na ratunek, a jemu nie? Któż powinien się tym zająć, jak nie on, drogi sercu Berengarii?

Ach, co za niemądre określenie: „drogi sercu”? W pośpiechu jednak nic lepszego nie wymyślił.

Dziewczyna, potomkini Libuszy, podobno jest częstą bywalczynią pobliskiego baru, ale dostał też jej adres domowy.

Dowiedział się, że dziewczynie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a powodem, dla którego owa mądra Libusza – jeśli oczywiście wszystko to nie jest wytworem majaków Farona – tak się o nią troszczyła, było to, że i ona nosiła takie samo imię, a z wyglądu bardzo przypominała swą prapraprababkę, żyjącą półtora tysiąca lat temu. Z dziewczyną jednak działo się coś niedobrego i Libusza starsza zaczęła się martwić.

Libusza z minionych czasów musiała mieć dziesiątki tysięcy potomków, wśród nich znaleźli się książęta, królowie i cesarzowie. Najwyraźniej jednak ta młoda Libusza, w której żyłach nie płynęła nawet szlachecka krew, była dla niej szczególnie ważna.

Myśli Armasa zawędrowały jeszcze dalej. Skoro Libusza starsza dała początek większości książęcych domów w Europie, to chyba znaczy, że do jej potomków należy także księżna Theresa, a w takim razie również Dolg?

Czy właśnie dlatego tak zależało mu na uratowaniu dziewczyny? Dolg musiał być jej o wiele bliższym krewnym niż Libusza starsza. A może jednak nie? Może drzewo genealogiczne za bardzo się rozgałęziło?

No nic, takie rozmyślanie do niczego nie doprowadzi.

Armas zszedł z dachu i powędrował nowoczesną ulicą niezwykle urokliwego miasta, Praga bowiem to jedna z najpiękniejszych stolic europejskich. Był zdenerwowany i spięty, nie opuszczały go złe przeczucia.

Wkrótce, niestety, się potwierdziły.

W małym podejrzanym barze na bocznej ulicy Armas dziewczyny nie znalazł. Barman jednak, który wykrzywił usta w grymasie pogardy, gdy padło imię Libuszy, poradził mu szukać jej w domu. „Chyba nie czuje się dziś najlepiej”, orzekł zjadliwie. „I pamiętaj, nie nazywaj jej Libusza, bo jeszcze gotowa się na ciebie rzucić. Mów do niej Lisa”.

No cóż, to akurat nie zdziwiło Armasa. Libusza to widać staromodne imię, z jakim nie wypada się dzisiaj obnosić.

Armas włożył bardzo ciemne okulary słoneczne, żeby nie pokazywać swoich całkiem czarnych oczu. Ubrany był właściwie jak wszyscy mężczyźni w Pradze, wyróżniał go wśród nich jedynie niezwykły wzrost. I, rzecz jasna, czarne włosy Obcych, lecz związał je w koński ogon i wsunął za kołnierz.

Kilkakrotnie musiał pytać przechodniów o ulicę, przy której mieszkała dziewczyna.

Dom nie przedstawiał się imponująco, przeciwnie, wyglądał na kompletną, nie nadającą się do remontu ruinę. Armas wdrapał się na górę po cuchnących schodach, aż wreszcie na drzwiach zobaczył tabliczkę z imieniem dziewczyny. Jej imię i nazwisko nie zostało tam umieszczone jako jedyne, lokatorów najwyraźniej było kilku.

Zadzwonił. Po dłuższej chwili drzwi otworzył mu jakiś wysoki, chudy jak szczapa chłopak. Armas spytał o Lisę i zaraz wpuszczono go do środka. Młody człowiek zresztą wyglądał na takiego, którego nic nie jest w stanie zdziwić.

Mieszkanie składało się głównie z jednego dużego pustego, brudnego pokoju, w którym ściany pokrywały wystrzępione plakaty. W powietrzu unosił się słodkawy zapach narkotyków.

Chociaż Poszukiwaczom Przygód udało się złamać syndykaty narkotykowe, to jednak tu i ówdzie działali jeszcze handlarze. W komunach takich jak ta resztki pozostających na rynku narkotyków wykorzystywano do końca.

Rzeczywistość okazała się dokładnie taka, jak Armas się obawiał, i spotkania z Lisą nie mógł nazwać sukcesem. Dzieliła maleńką sypialnię z dwiema innymi dziewczynami. Jedna z nich leżała teraz w barłogu z mężczyzną. Nikt z obecnych w mieszkaniu nie był w stanie wydusić z siebie sensownego słowa.

Armas musiał improwizować. Przedstawił się jako daleki krewny Lisy i oznajmił, że pragnie zaprosić ją w bardzo interesującą podróż.

Dziewczynie ani trochę tym nie zaimponował.

– Zjeżdżaj! – powiedziała tylko zamroczona.

Spróbował więc zainteresować ją rzekomo odziedziczonym wielkim spadkiem.

Ratunku! Co ja wygaduję? pomyślał z lękiem.

Ale spadek też jej nie skusił.

Do pozostałej trójki nie dało się w żaden sposób dotrzeć. Leżeli na swoich materacach, całkowicie odurzeni, a z otwartych ust ciekła im ślina.

Lisa ani trochę nie spodobała się Armasowi. Może zresztą wcale nie była taka brzydka, tylko strasznie brudna. Trudno odgadnąć, kiedy ostatni raz myła włosy, a ubranie wyglądało tak, jakby sypiała w nim co najmniej od tygodnia. Wzrok miała zamglony, wszystko wydawało jej się obojętne, okropnie też przy tym cuchnęła.

Ale Libusza starsza co do jednego miała rację: dziewczynę należało ratować, i to jak najprędzej, jeśli miała dożyć następnego roku.

Armasowi żal się zrobiło również pozostałej trójki, doszedł jednak do wniosku, że jeden ludzki wrak, którym ma się zająć, to naprawdę i tak więcej niż dość.

Z ogromną niechęcią, paraliżującą całe ciało, podniósł Lisę z łóżka, a właściwie gołego materaca, na którym leżała nakryta jakimś podartym i brudnym kocem. Za poduszkę służyła jej zrolowana kurtka.

Oczywiście nie obeszło się bez protestów, lecz Armas był silny, a przyjaciele dziewczyny nawet nie kiwnęli palcem, żeby przyjść jej z pomocą. Zdołał jakoś postawić ją na podłodze i pociągnął za sobą. Szurała nogami, a w końcu bezwładnie zwisła w jego ramionach, ciężka jak ołów. Przez cały czas nawet na chwilę nie przestawała głośno przeklinać i wyzywać Armasa od najgorszych. Chłopak zachodził w głowę, jak to możliwe, by taka młoda dziewczyna zdążyła się nauczyć tylu brzydkich słów.

Cóż, może to wcale nie takie trudne, jeśli trafi się do odpowiedniego środowiska?

Miał przede wszystkim ochotę wsadzić ją pod prysznic, nigdzie jednak nie dostrzegł takiego urządzenia, nie bardzo też miał na to czas.

Libusza starsza zażyczyła sobie, by odprowadził dziewczynę do domu jej rodziców, mieszkających na wsi w pobliżu miasta.

Armas miał przy sobie trochę banknotów i monet, które na wszelki wypadek dał mu Sardor. Gdy wreszcie wśród nie kończących się protestów udało mu się sprowadzić dziewczynę na ulicę, przytrzymał ją z całej siły jedną ręką, drugą zaś przywołał elektryczną taksówkę. Dziewczyna obrzuciła go takimi wyzwiskami, że niezwykle dobrze wychowany Armas aż skulił się ze wstydu. Nie śmiał nawet podnieść oczu na mijających ich ludzi.

Taksówkarz nie wyglądał na zachwyconego pasażerką, ale Armas wcale mu się nie dziwił. Mruknął tylko coś pod nosem, że jego kuzynka jest chora, a kierowca nie bez złości burknął: „Żeby tylko nie narobiła zamieszania”.

Gdy jednak Armas podał taksówkarzowi adres jej rodzinnego domu, tak właśnie się stało. Lisa wszczęła iście piekielną awanturę. Armas musiał siłą zapakować ją do taksówki, a potem zakryć jej usta ręką.

Przypominało to najczystszy kidnaping i w pewnym sensie tym właśnie było. Armas z wielkim trudem zdołał przekonać kierowcę, że robi to wszystko wyłącznie dla dobra dziewczyny.

Na szczęście Lisa była na tyle oszołomiona, że zabrakło jej sil, by dłużej z nim walczyć. Nie zrezygnowała jednak z wyzwisk. Na Armasa posypały się zduszone groźby, usiłowała też go kopać, aż kierowca zagroził, że oboje zaraz wysadzi.

Armas uznał wreszcie, że musi uciec się do skuteczniejszych środków. Zdjął okulary słoneczne i popatrzył prosto na dziewczynę.

Podziałało. Lisa niby zahipnotyzowana wpatrywała się w jego niezwykle czarne oczy, a na koniec zemdlała.

Całe szczęście, odetchnął Armas z ulgą i czym prędzej włożył okulary, by kierowca niczego nie spostrzegł. Podczas jazdy wszystkie okna mieli otwarte na oścież, by nie wdychać bijącego od dziewczyny smrodu. Armas uznał, że najgorszy jest odór tłustych, od dawna nie mytych włosów. Niemal dotykały jego twarzy, więc starał się odwracać.

Gdy jednak zajechali do wielkiego gospodarstwa, czekał ich tam zimny prysznic. Okazało się, że rodzice nie chcą wcale mieć z Lisą do czynienia. Wypędzili ją z domu już przed kilkoma miesiącami, po tym jak zaczęła się narkotyzować, grozić im, aż wreszcie okradła i ich, i innych krewnych.

Kierowca taksówki ulotnił się czym prędzej, Armas został więc sam przed zatrzaśniętymi mu przed nosem drzwiami, mocno przytrzymując wracającą do przytomności Lisę.

Ach, Boże, jakże on jej nienawidził!

Co teraz robić? Miał wielką ochotę po prostu zostawić ją tak jak stała, lecz przecież nie mógł sprawić zawodu Faronowi, który obiecał Libuszy, że sprowadzi dziewczynę do domu.

Armas musiał przyznać, że jak do tej pory dziwaczna historia opowiedziana przez Farona nie odbiegała od faktów.

Chłopak umówił się z Sardorem, że ten przyleci po niego za… Armas zerknął na zegarek. Tak, gondola już wkrótce powinna tu być.

I rzeczywiście była! Stała między drzewami w zagajniku i sygnalizowała migaczami.

– Chodź! – surowo nakazał dziewczynie.

– Co? Dokąd mnie teraz ciągniesz? – obruszyła się Lisa. – Do lasu? Masz ochotę na darmowy numerek? O, nie, będziesz mi musiał zapłacić!

– To w taki sposób zdobywasz pieniądze na narkotyki? – spytał z obrzydzeniem. – Nie dotknąłbym cię nawet żelaznymi szczypcami, gdybym nie otrzymał rozkazu sprowadzenia cię. Jesteś tak zaświniona, że przynosisz wstyd nawet świniom.

– Wcale nie! – wrzasnęła i kopnęła go z całej siły w łydkę. Nogę Armasa przeszył dotkliwy ból.

– Cóż, chyba całymi latami nie przeglądałaś się w lustrze. Czy ty wiesz, że cuchniesz jak publiczna latryna w najgorszych slumsach?

Mimo wszystko Lisa miała przed nim trochę respektu, sprawił to wygląd jego oczu. Nie bardzo potrafiła ocenić, z kim tak naprawdę ma do czynienia.

Gdy jednak pociągnął ją do zagajnika i tam ujrzała gondolę oraz Sardora, zaniosła się krzykiem i próbowała uciekać. Armas zdecydowanie ujął ją pod rękę, dłonią zakrył jej usta i zaniósł do gondoli.

– Na Święte Słońce – mruknął Sardor, gdy już zobaczył i powąchał dziewczynę z bliska.

– No właśnie – burknął Armas i zaprowadził Lisę wprost pod prysznic.

Chociaż wrzeszczała jak szalona, rozebrał ją. W kabinie prysznica było ciasno, ale wyrzucił jej łachmany, ściągnął ubranie, pozostając w samych jedynie slipach, i odkręcił prysznic. Celowo włączył chłodną wodę, chciał bowiem oczyścić jej głowę z narkotykowego oszołomienia. Potem jednak odkręcił ciepłą wodę mocniej, tak by kąpiel stała się przyjemniejsza.

Na koniec zamknął drzwi na klucz od wewnątrz, żeby dziewczyna nie mogła uciec. Z wielkim trudem udało mu się dosięgnąć szamponu, żeby umyć jej włosy. Akurat wtedy gondola zaczęła unosić się w górę. Lisa w niczym mu nie pomogła. Sam szorował jej ciało kawałek po kawałku, zadbał też o to, by i jego opłukała woda, czuł się bowiem okropnie brudny.

Do diabła, to najgorsze, w czym brałem udział, pomyślał z ogromnym niesmakiem.

Ale cóż, praca to praca.

Ach, gdzie jest cudowna, taka świeża i pachnąca Berengaria!

Загрузка...