– Cześć, Maku! – zaczęła się z nim drażnić z promiennym uśmiechem. – Nareszcie więc doznałeś olśnienia. Doprawdy, zajęło ci to sporo czasu!
– Gwiazdeczka! – wykrzyknął Marco z nutą rozpaczy w głosie. – To nie możesz być ty! No a Kata? Przecież powinnyście być małe, i to jeszcze przez kilka lat!
Obie się roześmiały.
– Bardzo nam przykro – powiedziała Kata. – Prędko rośniemy, powinieneś był o tym wiedzieć.
A Gwiazdeczka uzupełniła:
– Ale chociaż jesteśmy już dorosłe, to nie miałyśmy zbyt dużo czasu, żeby się czegoś nauczyć. Na razie chodzimy do szkoły dla dzieci i właśnie dlatego Victoria była taka głupiutka.
Marco wziął się w garść.
– A jak ty właściwie masz na imię? Jak mam się do ciebie zwracać?
– Wiazecka – zaproponowała wesoło. – Tak Kata wymawiała słowo „Gwiazdeczka”, ale, jak być może pamiętasz, mój kochany tatuś Tsi – Tsungga wyszukał dla mnie całe mnóstwo bardzo dostojnych imion. „Victoria” wydało mi się z nich najrozsądniejsze. Ale ty, Maku, możesz mnie nazywać, jak ci się tylko podoba.
Maku? Czy ona nie mogła przestać? Po kilku chwilach myślowego chaosu Marco miał wrażenie, jakby zawalił mu się cały świat.
Był to całkiem nowy świat, pełen słodyczy, tęsknoty i nie kończących się perspektyw, jak gdyby przez uchylone wrota pozwolono mu zajrzeć do cudownej baśniowej krainy, w której wśród niskich wzgórz wiła się dróżka zmierzająca ku… ku czemu? Ku marzeniu o czymś, czego nigdy nie zaznał?
Ach, zaczyna już fantazjować! Uczucia zaczynają nim władać w naprawdę przerażającym stopniu.
Mimo to poczuł, jakby coś w nim umarło.
Całą tę radość, jaką odczuwał na myśl o istnieniu Victorii, trzeba było teraz zabić. Wspomnienia jej przejrzystych zielonych oczu, które uśmiechały się do niego tak drwiąco, a zarazem ufnie, należało zniszczyć. I cała ta burza uczuć, jaką wywołały w nim te oczy… Wszystkie te pełne euforii myśli w nocy… Teraz trzeba o tym zapomnieć.
Niemożliwe przecież, by zaangażował się w związek z dziewczyną, której osobiście pomógł mniej więcej przed rokiem przyjść na świat. To by było jakieś spaczone, niewybaczalne. Nawet jeśli jej wiek liczyłoby się na ziemskie lata, a nie według rachuby czasu obowiązującej w Królestwie Światła. Tak, tak, tu nawet ziemskie lata nie wystarczały. Gwiazdeczka i Kata były innym gatunkiem aniżeli ludzie. Elfy i Madragowie. Dojrzewały w iście oszałamiającym tempie i myśl o miłości, jaka mogłaby ich połączyć, uznał jeśli nie za niesmaczną, to w każdym razie za szaloną.
Co powiedzieliby jej rodzice, gdyby o tym wiedzieli? Leśna księżniczka Siska i faun Tsi – Tsungga? Pewnie wpadliby we wściekłość, gdyby on, liczący sobie kilkaset lat pół człowiek, pół Czarny Anioł, bodaj wspomniał o swej słabości do ich córki.
Słabość do niej zawsze miał, ale to dotyczyło dziecka, a teraz miał do czynienia z dorosłą kobietą.
Przyjaciele już na nich wołali.
Ujął obie młode panny za ręce.
– Chodźmy już, Tato i Wiazecko. Nie chcę, żebyście kręciły się tutaj tak bez celu – powiedział surowo, prawie ze złością.
Dołączyli do grupy, która przechodziła przez kolejne drzwi. Wreszcie laborant zatrzymał się przed stalowymi wrotami. Czekało tam już na nich dwóch mężczyzn.
– Tutaj? – spytał bardzo wzburzony Chor.
Mężczyźni pokiwali głowami. Jeden z nich powiedział:
– Nawet nam się nie śniło, że ktokolwiek mógł się tu przedostać, i tu nie szukaliśmy. Później jednak, całkiem niedawno, dla wszelkiej pewności otworzyliśmy drzwi i zajrzeliśmy do środka. I wtedy coś zobaczyliśmy.
Przy użyciu kodu, który wydawał się niezwykle zawiły – trwało to dobrych kilka minut – ciężkie drzwi się otworzyły i weszli do niedużego przechodniego pomieszczenia, przypominającego schowek na statku. Do otwarcia pozostały jeszcze jedne drzwi z jeszcze trudniejszym kodem, lecz w końcu i one rozsunęły się na boki.
– Podłogę tutaj zawsze wysypujemy delikatnym białym piaskiem – wyjaśnił jeden z mężczyzn. – Żeby mieć pewność, że nikt nie wchodził. A teraz sami zobaczcie.
Na białym piasku widniały niewyraźne ślady stóp.
Niektóre ze śladów przypominały raczej odcisk kopyta.
Wyglądało na to, że czegoś tu szukano. Deptano i szukano.
– Czy wchodziliście teraz do środka? – spytał Erion.
– Nie, czekaliśmy na was.
– Bardzo dobrze. Co się tu przechowuje?
Wyjaśnił Chor:
– Najbardziej niebezpieczne chemikalia, są tu trucizny takie jak… Ach, nie chcę nawet o tym myśleć. Przepatrzymy wszystko, systematycznie i dokładnie. A tobie, Kato, i tobie, Gwiazdeczko, nie wolno tu przebywać, to zbyt niebezpieczne.
– Wyjdziemy wszyscy, którzy nie mamy do czynienia z tym podziemnym światem – oświadczył Erion, patrząc na starannie pozamykane na klucz schowki.
– Czy moglibyśmy zatrzymać Sol? – spytał Tich, otwierając jedną z szafek. Wewnątrz ujrzeli całe rzędy buteleczek i pudełek, starannie opatrzonych ostrzeżeniami. – I księcia Marca. Oboje mają doskonałą intuicję, to nam się może bardzo przydać.
Marco poprosił, by inni dopilnowali, żeby dziewczęta nie wybierały się nigdzie na własną rękę, a potem przyglądał się, jak Madragowie i laboranci przeszukują szafy, podczas gdy on i Sol trzymali się z tyłu.
– Czy wyczuwasz to samo co ja? – cicho spytała czarownica.
– Owszem, wiem, że do środka nie wszedł zwyczajny kozioł.
– Nie to wcale miałam na myśli. Wyczuwam coś niedobrego w tej szafce na prawo od Chora.
Marco natychmiast poprosił Madragów, by przeszukali to miejsce.
– A jak wygląda sprawa z odciskami palców? – zastanawiała się Sol.
– Tu się nie wchodzi bez cienkich rękawiczek – odparł jeden z laborantów, pokazując im swoje dłonie.
Biegli prędko sprawdzili wszystkie pojemniki we wszystkich szafkach, ale nic się tu nie zmieniło, wszystko stało na swoim miejscu. Również w szafce wskazanej przez Sol.
Ale czarownica się nie poddawała.
– Szukajcie jeszcze raz, sprawdźcie na tej najniższej półce!
Stało na niej zaledwie kilka butelek, które sprawdzili już dwukrotnie. Niczego nie brakowało, wszystko było jak…
– Stop! – zawołał Tich. – Spójrzcie na tę butelkę! Czy tu nie widać delikatnego rantu tuż ponad powierzchnią cieczy, jak gdyby odrobinę jej ubyło?
– No, owszem, ułamek milimetra – przyznał któryś z laborantów.
– Czy rant nie mógł powstać w wyniku parowania? – spytał Marco.
– To niemożliwe. Erionie i wy inni, chodźcie zobaczyć!
– Jest zapieczętowana? – dopytywała się Sol.
Tich nie chciał dotykać butelki, szpatułką tylko zbadał zamknięcie.
– Wygląda na nietkniętą, ale ktoś rzeczywiście mógł ją ruszać, chociaż nie byłbym gotowy przysięgać.
– Czy mogę zobaczyć, co w niej jest? – spytał Erion.
Tich z twarzą bez wyrazu delikatnie obrócił butelkę tak, by Erion mógł przeczytać.
Cofnął się trochę.
– Ach, nie – szepnął. – Ach, nie, to nie może być prawda!
– A co tam jest napisane? – chciał wiedzieć Marco.
– Butelkę oznaczono „Laurentius 2055”.
Zapadła cisza, słychać było tylko lekkie westchnienie Marca.
– Przepraszam bardzo, ale co oznacza ta etykietka? – dopytywała się Sol.
Erion wyjaśnił:
– Przed dwudziestoma pięcioma laty, w roku dwa tysiące pięćdziesiątym piątym, została całkowicie zniszczona ludność dwóch maleńkich wysepek Laurentius położonych u wybrzeży Afryki. Stało się to podczas jednej z tych straszliwych epidemii chorób wirusowych, które od czasu do czasu wybuchają na Ziemi. Zdołano ją powstrzymać, zanim dotarła do stałego lądu, wyłącznie dzięki zachowaniu środków najwyższej ostrożności. To, co mamy tutaj, to bacznie strzeżona kultura, przechowujemy ją wyłącznie z tego powodu, że nie wiemy, co poza tym moglibyśmy z nią zrobić. Wirusa nie da się uśmiercić przez najbliższe pięćdziesiąt lat, a zakopanie tej kultury w ziemi albo wypuszczenie jej do morza czy nawet w przestrzeń kosmiczną byłoby czynem wysoce ryzykownym, nie mówiąc już o tym, że kryminalnym. Na tych dwóch wyspach nikomu nie wolno lądować.
– A co się stanie z kroplami, które zniknęły?
– Nie przypuszczam, żeby niebezpieczeństwo było duże – odparł Tich. – Wirus znaleziono w pewnej roślinie, organizmie, który powstał poprzez mutację, wywołaną zanieczyszczeniem, powstałym w wyniku ludzkiej żądzy zysku. Jak zwykle. Rosła przy brzegu. Tak więc wirus, który znajdował się w roślinie, zapewne pochodził z zanieczyszczenia morza. Jakiś człowiek musiał żuć listki tej rośliny i w ten sposób się zaraził. Od niego zakazili się kolejni ludzie, choroba roznosiła się z prędkością eksplozji poprzez wydzieliny ciała. A nikt chyba nie pozwoli dobrowolnie zrobić sobie zastrzyku czy też posmakować tego wirusa.
Zarówno Erion, jak i Marco spojrzeli na Ticha zamyśleni. Oni potrafili patrzeć dalej aniżeli dobroduszny Madrag.
Moment później ich złe przeczucia się potwierdziły. Z głośników wielkiego systemu ostrzegawczego, znajdujących się w każdym pomieszczeniu, rozległ się cichy, złośliwy śmiech. Potem jakiś głos odezwał się w oficjalnym języku Królestwa Światła:
– A więc dotarliście wreszcie tutaj. Dobra robota, imbecylne gnomy!
Chor szepnął przez mikrofon do swojej załogi:
– Do centrali, prędko. I zamknąć wszystkie wyjścia!
Przerażający głos dał się słyszeć od nowa:
– Słyszałem cię, niezdaro! Nie wyobrażajcie sobie, że nas złapiecie. Mamy przewagę!
– Jaką przewagę? – chłodno spytał Erion.
Znów dał się słyszeć cichy straszny śmiech.
– To powiedział jeden z Obcych, słyszałem. No, owszem, mamy przewagę. Mamy waszych przyjaciół.
Marco przez moment pomyślał o dziewczynkach, jak wciąż je nazywał, ale to nie o nie chodziło.
– Mamy waszego, czarnoksiężnika i piękną Berengarię. Au, a to dlaczego? Wstrzykniemy im odrobinę tej kultury wirusa i dopiero potem wypuścimy ich na Ziemię. Do czego innego mogą przydać się ludzie?
W małym ukrytym pomieszczeniu zapadła pełna napięcia cisza. Wszyscy myśleli gorączkowo. Wiedzieli, że nie wolno im poddać się panice, ale teraz była ona już blisko.
Pierwsze myśli powędrowały, rzecz jasna, do Móriego i Berengarii. Potwierdzało się to najgorsze, co od dawna już przeczuwano, a mianowicie że zostali uwięzieni w jakimś pojeździe powietrznym. Usiłowano też znaleźć sposób zapobieżenia katastrofie grożącej Ziemi.
Ale Sol uchwyciła się czegoś zupełnie innego.
– Dlaczego on nagle jęknął: „Au, a to dlaczego?”
– Co takiego? – zdziwił się Marco roztargniony. – Nie wiem.
A Sol ciągnęła:
– Powiedział… „i piękną Berengarię. Au, a to dlaczego?” To się nie trzyma kupy, chyba że…
Teraz jej słowami zainteresowali się i inni. Popatrzyli na nią z uwagą.
Sol zastanawiała się głośno.
– Może on wcale nie był sam? Może była z nim jakaś piękna kobieta… która rozgniewała się, bo nazwał Berengarię piękną, i szturchnęła go, uszczypnęła, ugryzła albo kopnęła w łydkę?
Erion mimo niezwykle poważnej sytuacji nie mógł się nie uśmiechnąć.
– Rzeczywiście tylko kobieta potrafi w ten sposób rozumować. Ale bezwzględnie możesz mieć rację, Sol. Teraz zamkniemy tutaj i pójdziemy do pomieszczenia kontrolnego z mikrofonami.
– Gdzie dziewczynki? – spytał Marco.
Jakiś mężczyzna odparł:
– Wchodziły tu razem z nami, później już ich nie widziałem.
– A jeśli tu wcale nie weszły? – spytał Marco białymi ze strachu wargami.
Dziewczynek nikt nie widział już od dobrych paru chwil, wszyscy przecież byli zajęci kulturą wirusa.
Marco puścił się biegiem wzdłuż korytarza, Tich i Chor deptali mu po piętach.
– Gwiazdeczko! Kata! – wołał, bo teraz chodziło przecież o jego małe ulubienice, wcale nie o dorosłą Victorię.
Kata siedziała na kwiaciastym fotelu w atrium. Obaj Madragowie mocno ją uściskali.
– A gdzie Gwiazdeczka? – spytali jeden przez drugiego, a Marco im wtórował.
Dorosła już teraz Kata aż otworzyła oczy, zdumiona taką troskliwością.
– Coś chciała zrobić – odparła.
– A dokąd poszła?
Kata wzruszyła ramionami.
– Tamtędy – pokazała na jeden z wykładanych mozaiką korytarzy wśród wysokich roślin.
– W stronę pokoju kontrolnego – mruknął Chor.
– Słyszałaś głos przez głośnik? – spytał Marco ostro.
– Tak, był straszny. I co ten ktoś miał na myśli, kiedy powiedział, że…
Marco jej przerwał:
– Czy Gwiazdeczka odeszła przed czy po tym, jak usłyszałaś głos?
– O, na długo przedtem.
Marco jęknął, a potem rzucił się biegiem w stronę pomieszczenia, z którego kontrolowano głośniki. Zawołał do Chora, by ten zabrał Katę do domu i poprosił Misę o jak najstaranniejsze zamknięcie wszystkich drzwi. Chor obiecał, że się tym zajmie.
Zatrzymali się. Nad ich głowami znów zacharczał głos.
– Nie powiedziałem nawet jeszcze połowy – zarechotał złośliwie. – Wczorajszej nocy zabraliśmy trochę wywaru przyrządzonego przez te ociężałe poczwary. A gdybyśmy tak domieszali do niego wirusa? I przejęli to wasze ukochane dzieło na powierzchni Ziemi? Przyjemnie by było, prawda?
Chor patrzył na Marca.
– Oni mogą to zrobić. A jeśli tak się stanie, to roślinność na Ziemi stanie się równie olśniewająco piękna jak teraz, ale… śmiertelnie trująca!
Marco rozeźlony zawołał:
– Ale przecież wtedy sami sobie zniszczycie Ziemię?
Znów rozległ się śmiech.
– Zawsze przecież zostaje nam Królestwo Światła, nieprawdaż?
Marco roztrzęsiony wypuścił powietrze z płuc. Razem z Chorem złapali Katę za ręce i pobiegli do centrum nadawczego.