28

Talornin zatrzymał się w połowie drogi i rozejrzał dokoła. Pokaleczony o ciernie, zlany potem i bardzo zły, nie dostrzegał piękna lasu, w którym się znajdował. Ale cel, cel, o który tak długo walczył, znalazł się już w zasięgu jego wzroku. Potrójna władza nad światem. Byle tylko amfora wpadła wreszcie w ich ręce! Choć tak naprawdę wcale jej nie potrzebowali, chcieli jednak, aby ich zwycięstwo było pewne. Amfora była magiczna.

– Gdzie, u diabła, podziali się nasi przyjaciele? – mruknął pod nosem. – Na niebie nic nie widzę, a przecież nie wylądowali.

Lenore usłyszała jego burczenie i także się zatrzymała. Znajdowali się teraz w gęstym lesie i mieli widok jedynie na obrośnięte bluszczem pnie i zimozioły. Mogli też patrzeć w górę, na niebo.

– Wezwij ich – doradziła z kwaśną miną, spocona od mozolnej wspinaczki.

Talornin zrobił tak, jak powiedziała. Włączył alarm. Nikt jednak nie odpowiedział, aparat milczał jak grób.

– Spróbuj połączyć się z naszą bazą.

Spróbował, lecz zaraz stwierdził:

– Tam też nic nie słychać. Co to ma znaczyć? Spróbuję połączyć się z wrogiem, z moim przeklętym następcą, tym niedołęgą Faronem. My przecież możemy się z nimi kontaktować, chociaż zamknąłem wszystkie ich połączenia.

– Tak, podrażnij się z nim trochę! – ożywiła się Lenore.

Podjął kolejną próbę.

Popatrzyli na siebie. Talornin, wyraźnie zirytowany, potrząsnął swoim małym aparacikiem.

– Głuchy – rzekł po chwili. – Nie pojmuję tego. Ani trochę mi się to nie podoba.

– Najgorsze chyba, że samolot zniknął. Dlaczego? Przecież go tu wezwałeś!

Talornin nie potrafił na to odpowiedzieć. Znów zaczęli iść.

– To naprawdę niepojęte i tak strasznie irytujące, że Sol, ta czarownica, znów jest tutaj – wykrzyknęła oburzona Lenore. – Ona zawsze próbuje narobić kłopotów. Oczywiście nigdy jej się to nie udaje, ale teraz już ją mamy, raz na zawsze, prawda?

Talornin pamiętał, jak to w czasach, gdy mieszkał jeszcze w Królestwie Światła, Sol stanęła po jego stronie i ujawniła niegodziwość Lenore. Na to wspomnienie coś aż ścisnęło go w brzuchu.

– Kiedyż my w końcu wejdziemy na tę górę? – sapnął zniecierpliwiony.


W gondoli Faron bardzo się martwił. Wprawdzie Sardor wyzdrowiał i stanął na nogi, mieli też pewną przewagę nad wrogiem, tak przynajmniej sądzili, lecz jak długo to potrwa? Czy Sol naprawdę da sobie radę? Sama przeciwko usypiającym czy też wręcz śmiercionośnym nabojom?

Gdyby tylko mogli wezwać Marca albo Dolga, a najlepiej obydwu, to z całą pewnością byliby ocaleni.

Ale tego zrobić przecież nie mogli.

Sardor i Nim postanowili opuścić gondolę i ruszyć na pomoc Kirowi.

Faron jednak się wahał.

– Nie możemy was stracić – powiedział. – Ja sam chętnie bym pomógł, lecz w tej chwili możemy stawiać jedynie na Sol. Tylko ona może podjąć z nimi walkę.

– To takie dziwne uczucie, zostawić kobietę samą na placu boju – zauważył Nim.

– Sol to nie byle kto – wtrącił się Armas. – Jest też przy niej Kiro. Ale ja także chciałbym stąd wyjść.

Faron podjął decyzję.

– O ile się za bardzo nie mylę, jest tam również Libusza, ale jej na pewno nic nie grozi, żyła przecież w szóstym wieku, nie mogą wyrządzić jej krzywdy. Sol natomiast jest wrażliwa, przecież Marco uczynił z niej żywego człowieka, tyle że o pewnych zdolnościach właściwych duchowi. Największe niebezpieczeństwo grozi Kirowi. Chodźcie, idziemy wszyscy, pomożemy im!

Armas, zadowolony, natychmiast się poderwał, ale Faron zaraz go usadził.

– Nie, ty nie! Zostaniesz tutaj przypilnować tego żywego trupa. Przyrzekłem to jej prapraprababce.

– Nie jestem wcale żywym trupem! – zawyła Lisa.

– To się przejrzyj!

O, nie, Lisa dość się już napatrzyła na swoje odbicie w lustrze w tym bezlitosnym okresie narkotykowego głodu, napadów lęku i oblewającego ją potu. Wystarczyło, że popatrzyła na swoje ręce, by wiedzieć, jak wygląda. Zdawała sobie sprawę, że twarz ma szarobladą, pod oczami rysują się głębokie cienie, że cała jest wychudzona i roztrzęsiona. W pełni uświadamiała sobie teraz, że jest ciężko uzależnioną narkomanką, a okresy głodu następują po sobie coraz częściej i że właściwie nie ma wyjścia z tej sytuacji.

Właśnie tych momentów świadomości tak strasznie nienawidziła.

Jak cudownie byłoby teraz wziąć jakąś działkę! Połknąć tabletki, zrobić zastrzyk albo wciągnąć przez nos porcję kokainy. Wszystko jedno, co. Dalej nie trzeba byłoby już o niczym myśleć.


Na płaskowyżu stały teraz Sol i Libusza, obie niewidzialne.

Libusza wyraziła właśnie swój szacunek dla młodszej czarownicy. Wymieniły się też doświadczeniami w swoim fachu. Patrzyły teraz na tych, którzy wspinali się z mozołem, zmierzając w ich stronę. Sol z ogromną ulgą stwierdziła, że Kiro spotka się z łotrami nie wcześniej niż dopiero na górze, lecz wtedy ona już będzie przy nim.

Cieszyła się z jego przyjścia. Jemu naprawdę na niej zależy!

Serce Sol wypełniła czułość i wdzięczność. Naprawdę dane jej było poznać, co to znaczy kochać i być kochanym.

Libusza przerwała jej rozmyślania.

– Rozumiem, że najchętniej sama byś się z nią rozprawiła?

– Owszem, taki miałam zamiar – oświadczyła Sol, z ogniem w oczach.

– Pozwól więc, żebym ja się zajęła mężczyzną – poprosiła Libusza.

– O, z całego serca.

– Najpierw więc dopadniemy jego i ty musisz mi w tym pomóc.

– Z wielką radością.

– Zatrzymam tę piękną kobietę poza fundamentami, które tutaj widzisz…

Przecież ja widzę cały zamek, pomyślała Sol, lecz Libusza naturalnie o tym nie wiedziała. Obiecała, że zatrzyma Lenore na pewien czas, nie dotykając jej, nie zdradzając tajemnicy zamku ani obecności w nim obu czarownic. Na pewno dadzą sobie radę.

– Masz jakiś plan? – spytała Sol.

– Oczywiście. To, co opowiedziałaś o tej prastarej amforze, jest bardzo interesujące. Ty musisz zacząć, ja zaraz przejmę twoje dzieło i będziesz mogła skoncentrować się na tej kobiecie. Posłuchaj, jaki mam plan…

Загрузка...