20

– Obudź się! Ocknij się, Marco! Nie możesz umrzeć! Przecież wiesz. Ale trzeba się spieszyć. Wracaj do życia, twoi przyjaciele cię potrzebują!

Glos był miękki i łagodny, lecz bardzo przekonujący.

Zawsze ktoś mnie potrzebuje, pomyślał Marco zmęczony. Czuł się niewypowiedzianie wyczerpany i słaby, a nieprzyjemne wrażenie w gardle i w przełyku stawało się coraz wyraźniejsze w miarę, jak odzyskiwał przytomność.

– Marco!

Ten żądający głos. Poznawał go, chciał go usłuchać.

Zebrał wszystkie siły, by wydobyć się z mrocznej wstrętnej studni, w której jakieś wijące się ręce usiłowały go zatrzymać i wyssać z niego wszelkie siły życia. Wydostawał się wolno, wolniutko, ciało jeszcze nie chciało słuchać, na razie żyła tylko jego wola.

– Marco, trzeba się spieszyć!

Z wielkim wysiłkiem otworzył oczy, palące słońce oślepiło go, gorąco uderzyło niczym napierająca ściana.

– Dolg? – szepnął ochryple.

Nikt nie odpowiedział. Dookoła panowała cisza.

Leżał na ziemi pod drzwiami rakiety. Musiał z niej wypaść. Nie, chyba go wyrzucono, ktoś po nim chodził, na udzie dostrzegł zakurzony odcisk podeszwy buta.

Teraz, gdy wzrok zaczął mu się wyostrzać, wróciła również pamięć.

– Gwiazdeczka?

Z wysiłkiem podniósł się na nogi, musiał przy tym mocno się przytrzymywać schodów rakiety. Wszystko wokół niego chwiało się i kołysało.

Spojrzał na zegarek, podniósł go do samej twarzy, żeby cokolwiek zobaczyć. Mimo to wskazówki podskakiwały, to w jedną, to w drugą stronę.

Upłynęło ponad pół godziny.

Drzwi były otwarte, zwisała z nich czyjaś ręka. To jeden ze Strażników.

Marco, poruszając się niczym na rozchwianym trapie statku, wspiął się na schody. Gwiazdeczka, Gwiazdeczka, powtarzał w myślach i przypomnieli mu się zaraz Siska i Tsi. Istniało wielkie niebezpieczeństwo, że dziewczynę wzięto do niewoli, by posłużyć się nią przy szantażu. Podobnie zresztą jak Mórim i Berengarią. Strażnicy zapewne mniej interesowali przeciwników. No i nie zabrali z sobą jego, Marca.

Pewnie nie mieli odwagi.

Gdy znalazł całą trójkę, Strażników i Gwiazdeczkę, odetchnął z ulgą. Ale tylko na moment. Wszyscy leżeli zbyt nieruchomo, jakby w całkowitym rozluźnieniu, zapadnięci w sobie, jak leżą tylko zmarli.

Marco jęknął w duchu. Czyżby było za późno? Czyżby przekroczyli już tę granicę, poza którą nie da się do nich dotrzeć? Czyżby śmierć pochwyciła ich już w swe chłodne objęcia i odebraną im energię przeniosła na swoje łąki?

Naturalną koleją rzeczy zaczął od Gwiazdeczki, prędko jednak zorientował się, że znacznie gorzej przedstawia się sprawa ze Strażnikami, zwłaszcza z jednym z nich.

– Przydałyby mi się teraz kamienie Dolga – szepnął Marco. – One jednak spoczywają bezpieczne w Królestwie Światła, mogę liczyć wyłącznie na siebie.

Przyłożył swoje gorące ręce do piersi Strażników i poczuł, jak życiodajna siła zaczyna pulsować w dłoniach i palcach.


W rakiecie przewożono tylko jedną gondolę. Kiedy już wszyscy się ocknęli, okazało się, że zniknęła.

– Dlaczego pozwolono nam przeżyć? – zastanawiał się jeden ze Strażników.

– Wcale nie pozwolono – krótko odparł Marco. – Dawka, którą nam zaaplikowali, była śmiertelna. Taki był ich cel. Ale ja nie mogę umrzeć. I gdy z pomocą Dolga się obudziłem, przywróciłem was do życia.

Strażnik zrobił wielkie oczy.

– Czy my…?

– W każdym razie byliście umierający – odparł Marco. – Najcięższy okazał się stan twojego kolegi. Gwiazdeczka okazała się bardziej żywotna, ale też i w jej żyłach płynie krew elfów.

Dwaj Strażnicy podziękowali mu za życie.

– I co teraz robimy?

– Czekamy na Dolga. To jedyne, co możemy.

Gwiazdeczka, głęboko wstrząśnięta tym, co się stało, i dlatego niezwykle poważna, spytała:

– Przecież chyba wszystkie duchy są tutaj?

– Nie wszystkie – odparł Marco życzliwie. – Shira, Mar i jeszcze kilkoro innych powróciło do Królestwa Światła.

– Trzeba ostrzec Farona – stwierdził jeden ze Strażników.

– Spróbujemy jeszcze raz. Gdzie on jest?

Tego nie wiedział nikt. Pewne było jedynie to, że poszukuje Móriego i Berengarii.

– Dolg był tutaj – przypomniał Marco. – Nie widziałem go, ale przemawiał do mnie. Nie wiem, dlaczego znów nas opuścił.

– Może potrzebowano go w innym miejscu – podsunęła Gwiazdeczka.

Marco popatrzył na nią z wielką życzliwością i przelotnie się uśmiechnął.

– Prawdopodobnie masz rację. I właśnie to mnie przeraża.

– To prawda – pokiwał głową Strażnik. – Przecież ta para łotrów ma w swoich rękach śmiercionośnego wirusa.

– Móriego i Berengarię także – dodał drugi.

– Właśnie to budzi moje przerażenie – przyznał Marco.

Bez gondoli, pozbawieni łączności ze światem, byli bezradni i bezużyteczni. Ponieważ nie mogli uczynić nic innego, jak tylko czekać tutaj, na kalifornijskim pustynnym pustkowiu, usadowili się w rakiecie i postanowili coś zjeść. Potrzebne im przecież będą siły, by stawić czoło ewentualnym zagrożeniom.


Gwiazdeczka rzeczywiście była niezwykle jak na nią poważna i małomówna, lecz winne temu nie było jedynie zmęczenie ani działanie trującego gazu.

Czuła się zagubiona i nieszczęśliwa, teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Nie potrafiła znaleźć żadnego punktu oparcia w życiu.

Marco dostrzegł jej niepewność. Podczas gdy Strażnicy zabrali się do przeglądu rakiety, oni we dwoje usiedli na schodkach. Słońce już zachodziło, przestało być tak gorąco. Łagodna bryza rozwiewała włosy dziewczyny.

– Strasznie tu daleko do nieba – zauważyła z żalem.

– No tak, można tak powiedzieć.

– Nie widzę żadnych gwiazd. Indra zawsze opowiadała mi o gwiazdach. Mówiła, że są takie jak moje oczy.

– Gwiazdy ukazują się na niebie nocą. Gwiazdeczko, co się stało, jesteś taka smutna?

Ach, gdybym tylko miała jakieś prawdziwe imię, pomyślała dziewczyna. Wydawało mi się, że Victoria to dobre imię, ale pojawiła się ta metalicznie złotowłosa paskuda, która używała imion Vinnie i Vicky, i Marcowi na dźwięk imienia Victoria aż ciarki przebiegały po plecach. Muszę teraz wybrać sobie jakieś nowe z tego zbiorku niemożliwych imion, jakimi obdarzył mnie mój kochany tatuś.

Jak dziecko zaczęła machać nogami. Starała się mówić jak osoba dorosła, lecz jej wysiłki z góry skazane były na niepowodzenie.

– Nie wiem, kim jestem, Marco – poskarżyła się, tuląc głowę do jego ramienia, jak robiła, będąc maleńka. Cały błąd polegał teraz tylko na tym, że sięgała mu już pod brodę. Jej delikatne miedzianorude włosy lekko łaskotały go w twarz. – Rozpaczam nad moim utraconym dzieciństwem.

Marco kiwnął głową na znak, że rozumie.

– Chodzi mi o to, że jestem również człowiekiem. Z elfami to zupełnie inna sprawa, one żyją tylko chwilą, stanowią jedność z naturą i każdy dzień przyjmują takim, jaki jest. Są dziećmi przez całe życie, dorosłymi dziećmi, które wszystko traktują jako zabawę. Z tą częścią mojej osoby nie mam żadnych kłopotów, ale człowiek i Lemuryjczyk, którzy są we mnie, przytrzymują mnie swoją tęsknotą za wiedzą, nauką i powagą. Czuję się taka głupia, Marco. Niewiele można się nauczyć w ciągu półtora roku, a ja przecież jestem dorosła. Już.

Marco objął ją i delikatnie przygarnął do siebie.

– Doskonale cię rozumiem – powiedział cicho.

Gwiazdeczka zachęcona ciągnęła:

– Haram, synek Mirandy i Gondagila, jest przecież w równym wieku ze mną, a przecież on dopiero uczy się chodzić. I umie wypowiedzieć zaledwie kilka słów. To przerażające, gdy jest się kimś takim jak ja.

– No a Kata? Ona przecież też jest w tym samym wieku. I także jest już dorosła.

– O, tak, całe szczęście, że mam Katę – powiedziała Gwiazdeczka, delikatnie wodząc palcem po jego twarzy. Marco usiłował zapanować nad drżeniem. – Ale zrozum, ona jest Madragiem. I dla niej to zupełnie naturalne, że tak prędko rośnie. A w moim przypadku, jak ci już mówiłam, to, co mam w sobie z człowieka, nie nadąża.

– Rozumiem. A co mówi tkwiąca w tobie istota ziemi?

– Nic. Mam wrażenie, że to dziedzictwo jakoś wyginęło.

– Całe szczęście – westchnął Marco.

– A najtrudniejsze – ciągnęła Gwiazdeczka z wahaniem – a najtrudniejsze są mimo wszystko te dorosłe uczucia.

Marco lekko zdrętwiał.

– Co masz na myśli? – spytał, choć wcale nie miał ochoty.

– No… Kata i ja zaczęłyśmy się oglądać za chłopakami. Ona może wybierać tylko spośród dwóch, bo Tam jest jej ojcem…

A więc wreszcie się to potwierdziło.

– Ale ja przecież mam tysiące chłopców, spośród których mogę wybierać.

Marca znów zakłuło w sercu.

– Masz na myśli elfy czy innych?

– Innych. Chłopcy z rodu elfów mnie nie pociągają. Pod tym względem jestem człowiekiem albo Lemuryjczykiem, to jedno i to samo. Wiesz przecież, że jestem w połowie człowiekiem i w jednej czwartej Lemuryjczykiem, na wszystkie inne domieszki niewiele pozostaje.

To prawda, pomyślał Marco, ale ty jesteś elfem, tyle że ludzkich rozmiarów.

Choć w duszy i umyśle najwyraźniej dominuje w tobie człowiek.

Gwiazdeczka badawczo popatrzyła w oczy Marca, a jemu zakręciło się w głowie. Gwiazdeczka, drobna kobietka ludzkiego rodu, która jednocześnie odziedziczyła po elfach i Lemuryjczykach tylko to, co najlepsze, była tak nieznośnie pociągająca.

Kolejne wyznanie dziewczyny wstrząsnęło nim do głębi.

– Widzisz, Marco… tak, mogę z tobą szczerze rozmawiać, zawsze bowiem byłeś bezpieczną opoką w moim życiu…

Niezbyt długim życiu, pomyślał z czułością, nie zdążył jednak nawet głębiej odetchnąć, a już Gwiazdeczka pospieszyła z zaskakującą informacją:

– Moje ciało jest gotowe do przyjęcia męskiej istoty. Jestem przygotowana do miłosnych uciech, lecz mój ludzki rozum mówi „nie”. Pod względem uczuciowym jeszcze do tego nie dojrzałam, Marco.

Znów chciał powiedzieć „rozumiem”, lecz zamiast tego stwierdził:

– Uważam, że myślisz bardzo dorośle i jasno, moja kochana. I jeśli mam ci powiedzieć prawdę, to sam nie bardzo wiem, co o tobie sądzić. Nie wiem, czy traktować cię, jakbyś miała dwa lata czy dwadzieścia.

– Ja czuję dokładnie to samo, po prostu nie wiem.

– Ale ta sprawa z chłopcami… – zaczął ostrożnie i bardzo niechętnie. – Nie rób niczego zbyt pospiesznie, jesteś na to zbyt wrażliwa. Zaczekaj tak długo, jak będziesz mogła, aż nabierzesz przekonania, że rzeczywiście tego pragniesz. Musisz być pewna zarówno chłopaka, jak i siebie samej.

– No tak, ale właśnie to tak wszystko utrudnia, Marco. Ogarnia mnie takie cudowne drżenie, kiedy spotkam jakiegoś sympatycznego chłopca. A nawet teraz, kiedy tak siedzę koło ciebie, stary wuju Marco – zaśmiała się ufnie. – To przecież zupełnie niedorzeczne.

Marco wstał czym prędzej, bowiem to, co powiedziała Gwiazdeczka, również na niego miało wpływ.

A to bardzo mu się nie podobało. Natychmiast nasunęły mu się określenia „molestowanie dzieci” i „pedofilia”.

Doprawdy, straszne! Gwiazdeczka mogła być tak dorosła, jak tylko sobie chciała, to i tak na nic się nie zdało.

Lecz, ach, jakże wiele miał uczuć do tej młodej dziewczyny, która z takim zdziwieniem patrzyła na niego wielkimi, zielonymi jak morze migdałowymi oczyma.

– Powinniśmy chyba pomóc Strażnikom – mruknął niewyraźnie.

– Czy powiedziałam coś niemądrego? – spytała Gwiazdeczka nieszczęśliwym głosem. I ona także wstała.

– Ależ skąd! – zapewnił ja pospiesznie i ujął za rękę. – Wszystko, co powiedziałaś, było bardzo piękne i słuszne. Mam tylko nadzieję, że żaden lekkomyślny młodzieniaszek nie wyrządzi ci krzywdy.

– Mam przecież ciebie – uśmiechnęła się do niego ufnie. – Ty się rozprawisz z niemądrymi chłopakami, prawda?

– Oczywiście – zapewnił, czując, jak jego dwieście dwadzieścia lat ciąży mu niczym młyński kamień u szyi.

Nie oszczędzono mu nic z tęsknoty i rozterek miłości. W tym momencie przeklinał Tsi – Tsunggę, który wlał w niego jasną wodę. Czy leśny elf zdawał sobie sprawę z tego, co robi?

Ależ nie, skąd mógł wiedzieć, że dając Marcowi zdolność kochania, naraził swoją jedyną ukochaną córkę na tak straszny dylemat. A jego, Marca, na coś o wiele jeszcze gorszego.

Gwiazdeczka o niczym nie wiedziała. Nie miała pojęcia o burzy uczuć, które trawiły teraz jej jedyną „opokę”.

Strażnicy skończyli przegląd rakiety i wyszli na zewnątrz.

– Spójrzcie tam, na niebo – powiedział jeden. – Co to może być?

Dostrzegli, że powietrze w oddali jakby zaczynało gęstnieć. Widać to było nad horyzontem na tle ostatnich migotliwych promieni zachodzącego słońca.

Cokolwiek to było, zbliżało się szybko i stawało coraz gęściejsze, aż wreszcie przybrało kształt ludzkiej postaci.

– Dolg! – uradowali się wszyscy.

– On powstał z niczego – dziwiła się Gwiazdeczka.

– Tak – odparł Marco. – Ponieważ on jest… we wszystkim, co nas otacza. W powietrzu, ziemi, morzu, jest elementarnym duchem w najwyższym znaczeniu tego słowa.

Dolg zbliżył się do nich, dokładnie taki sam jak przedtem, może tylko jakby jaśniejszy.

Bali się dotykać tak eterycznej istoty, zasypali go natomiast gradem pytań.

Życzliwy uśmiech Dolga zaraz zniknął z jego twarzy.

– Wszystko jest jednym totalnym chaosem – odpowiedział zatroskany. – Wiem już, gdzie są przetrzymywani Móri i Berengaria, lecz sam nie mogę nic dla nich zrobić. A Farona zestrzelono, w dodatku daleko stąd, w Europie. Opuściłem was, ponieważ musiałem zajrzeć do niego.

– Faron zestrzelony? Co z nim? – wykrzyknął Marco, nie kryjąc przerażenia.

– Właśnie i z tego powodu was wezwałem. Chodźcie ze mną, wszyscy! Ale spieszcie się!

– Ale my przecież nie mamy gondoli – przypomniał Marco. – Oni ją zabrali.

Dolg przymknął oczy.

– Ach, na Święte Słońce, co my teraz zrobimy?

Загрузка...