22

– Co wyście narobili? – wrzasnął Talornin do stojących przed nim dwóch pilotów. – Zestrzeliliście tę zieloną gondolę?

– Z Faronem – oświadczył jeden z nich dumnie.

– Do diabła z Faronem! On jest kompletnie bez znaczenia.

Znajdowali się teraz na pustkowiu, z dala od wszystkich tych ludzi, którzy tak strasznie zmiękli i zrobili się tacy dobrzy po prysznicu z eliksiru przeklętych Madragów. Z tyłu stała skradziona przez Talornina gondola i owa potworna machina, którą po niebie szybowali piloci.

Lenore obserwowała ich z boku, nie kryjąc pogardy. Mężczyźni! Owszem, to pożyteczne narzędzia, lecz ci tutaj to, doprawdy, straszni nudziarze. Talornina znała już właściwie na pamięć, a pełni nienawiści piloci to przecież kompletne zera.

Gdyby tylko mogła liczyć na jakieś sam na sam z księciem Markiem!

Piloci trochę byli obrażeni, a trochę także wystraszeni.

– My wcale nie zestrzeliliśmy tej gondoli – bronił się jeden z pilotów. – Po prostu zakłóciliśmy jej funkcjonowanie. Niech sobie radzi sama, stwierdziliśmy. A. ona oczywiście spadła – dokończył, chichocząc.

Talornin wyglądał jak gradowa chmura.

– Gdzie?

Wzruszyli ramionami.

– A gdzieś, w jakimś miejscu.

Pół – Obcy postąpił o krok naprzód.

– Gdzie? – wrzasnął.

Piloci trochę pobladli, sytuacja zaczynała stawać się naprawdę nieprzyjemna.

– Wydaje mi się, że to było… – zaczął jeden.

– Wydaje ci się?

– No tak, a bardziej konkretnie… gdzieś w Czechach. Mam wrażenie, że widziałem jakieś jezioro.

Teraz ożywił się drugi z pilotów.

– Tak, gondola wpadła do jeziora, kręcąc się w kółko.

Głos Talornina brzmiał teraz zimno i złowieszczo spokojnie.

– Kręcąc się. Do jeziora. Ach, tak! Czy wy wiecie, coście narobili?

Nic więcej nie powiedział, bo przecież chyba niemądrze byłoby zdradzać tajemnicę amfory.

– Natychmiast pokażcie nam to miejsce – oświadczył krótko i ruszył w stronę pojazdów.

Na powierzchnię Ziemi wyruszyła następna rakieta. Również ona zmierzała do północnej Kalifornii.

Znajdowali się w niej Kiro, Sol i Armas oraz dwaj Strażnicy, którzy mieli pozostać w bazie.

– Cóż za przeklęty galimatias! – ubolewała Sol. – Wszystko poszło na opak. Marco nie wie, z kim ma do czynienia, Móri i Berengaria są więźniami. Te łotry dysponują zagrażającym całemu światu śmiercionośnym wirusem i na powierzchni Ziemi szukają Farona, który ma amforę, a my nie możemy nikogo ostrzec, bo nie działa cały system komunikacyjny. Miejmy tylko nadzieję, że Marco i Faron jakoś zdołali się mimo wszystko odnaleźć.

Kiro nie odpowiedział. Pozwolił Sol na głośne myślenie, wiedział, że ona to lubi.

– Moim celem jest odnaleźć tę piekielną Lenore – oświadczyła Sol zacietrzewiona. – Już się cieszę na ponowne spotkanie. Zgromadziłam moje najlepsze, albo może najgorsze, kuglarstwa, żeby…

– Co to za słowo? – przerwał jej Armas.

– Kuglarstwo? To słowo na określenie sztuczek, również tych nieprzyzwoitych. W każdym razie zatroszczę się o to, żeby cierpiała, zaznała upokorzeń, udręk i…

– Zaczynasz przesadzać, Sol – przestrzegł ją Kiro. Dobrze znal swoją żonę, była cudowną kobietą, ciepłą, serdeczną i czułą, ale w głębi duszy wciąż zachowała odrobinę przekleństwa Ludzi Lodu. W momentach takich jak ten zaczynały nią kierować złe siły, choć zostały znacznie zredukowane w stosunku do tego, co było kiedyś.

Sol natychmiast poprosiła o wybaczenie i pocałowała go w policzek.

– To się już więcej nie powtórzy – obiecała, lecz on i tak jej nie uwierzył. Soł to Sol i właśnie za to ją kochał. Kochał wszystkie jej zalety i wady, również te, które starała się w sobie zwalczyć.

– Hamujemy – oświadczył Armas, budząc się ze swych snów o Berengarii. – Jesteśmy na Ziemi.


Baza rakietowa w Kalifornii mogła okazać się pusta, bo przecież nie było w niej stałej załogi, a Marco i jego towarzysze być może już stąd odlecieli. Niekiedy jednak Poszukiwaczom Przygód w nieszczęściu sprzyjało szczęście. Tym razem to, iż wszystko ułożyło się jak trzeba, było niewątpliwie „zasługą” wroga.

Ponieważ łotry skradły ich jedyną gondolę, Marco, Gwiazdeczka, Dolg i dwaj Strażnicy wciąż nie mogli ruszyć się z miejsca.

Dolg na wiadomość, że nie dysponują żadną gondolą, zareagował słowami: „Ach, na Święte Słońce, co my teraz zrobimy”, i zaraz wszyscy popatrzyli na siebie pytająco.

Nieoczekiwanie pod stopami poczuli drżenie.

– Trzęsienie ziemi? – zdziwił się jeden ze Strażników.

– Nie – odparł Marco. – Posłuchajcie tego świstu!

Twarz drugiego Strażnika rozjaśniła radość.

– To jakaś inna rakieta kieruje się do bazy!

Dolg został z nimi, chciał to zobaczyć. Gwiazdeczka starała się sprawiać wrażenie, jakby od lat już należała do Poszukiwaczy Przygód, lecz nikogo tym nie zwiodła. Marco przytulił ją do siebie w próżnej próbie wmówienia sobie, że chce chronić to dziecko, jakim przecież była.

– Zróbcie miejsce nowej rakiecie – poprosił.

– Wszystko będzie dobrze – odparli Strażnicy. – Obie się zmieszczą.

Nowo przybyła rakieta zahamowała i wykonawszy miękkie lądowanie, ułożyła się tuż przy pierwszej. Wysiedli z niej Sol, Kiro, Armas i dwóch Strażników. Zapanowała wielka radość. Ci, którzy teraz przybyli, mogli zobaczyć Dolga i powitali go z honorami, a w oczach błyszczało im szczęście.

– Czuliśmy, że musimy lecieć do was – powiedział Kiro z twarzą rozjaśnioną radością, że oto udało im się spotkać tu, w pobliżu bazy. – Wszystkie systemy łączności zostały zablokowane, a przecież musicie otrzymać ważną wiadomość. Dlaczego jednak wciąż tu jesteście?

Marco opowiedział o skradzionej gondoli.

– Zabraliśmy ze sobą aż trzy – oznajmił Kiro i usłyszał zbiorowe westchnienie ulgi.

– Całe szczęście – rzekł Marco. – Powinniśmy się spieszyć.

Poinformował jeszcze przybyłych o strąceniu gondoli Farona i zakończył pytaniem:

– Ale ty, Kiro, wspominałeś, że musimy otrzymać wiadomość. Jaką?

Kiro przekazał im nowinę: wiedzą już, kim są wrogowie. Słysząc ich imiona, Marco, Gwiazdeczka i dwaj Strażnicy zaniemówili.

– Talornin i Lenore? – z niedowierzaniem powtórzył wreszcie książę Czarnych Sal. – To niewiarygodne. Lecz jeśli to rzeczywiście jest prawda, wszystko do siebie pasuje.

– Owszem – przyznał Kiro. – Przybyliśmy właściwie po to, żeby ostrzec Farona. Oni się czają na niego, a raczej na gondolę Gorama. Najwyraźniej jednak przybywamy za późno.

Gdy przeanalizowali sytuację, Dolg rozdzielił zadania. Nie było czasu do stracenia.

Gwiazdeczka nie bardzo uważała, co się mówi. Jej zdaniem za dużo było tego gadania. Wpatrywała się w ciemniejące wieczorne niebo, na którym zapalały się kolejne gwiazdy. Niektóre świeciły ostro, tak jasno, że niemal eksplodowały w jej oczach. Nie wiedziała, że to planety. Inne były malutkie i świeciły tak słabo, że ledwie się można było domyślać ich istnienia.

Ale zdaniem dziewczyny ani trochę nie przypominały jej oczu. Zdecydowała, że nie chce, by dłużej nazywano ją Gwiazdeczką.

– Czy Bianka nie będzie dobrze?

Marco, wyrwany z dyskusji z mężczyznami, nie mógł pojąć, o co jej chodzi.

– To jedno z moich wielu imion. A może Esmeralda albo Rosamunda?

Marco westchnął.

– Czy twój ojciec naprawdę nie nadał ci żadnego sensownego imienia? Rozumiem, że nie chcesz dalej nazywać się Gwiazdeczką, ale czy nie możesz używać tego imienia, którym nazywa cię mały Haram? Gia? Może ono się nada?

Gwiazdeczka parokrotnie wypowiedziała głośno nowe imię, nim wreszcie zdecydowanie pokiwała głową.

– Bardzo dobrze – powiedział Marco. – Czy możemy teraz wrócić do układania planów?

Dolg już wszystko przemyślał.

– Mamy teraz czterech Strażników, a tu potrzebnych jest tylko dwóch – powiedział. – Armasie, weźmiesz ze sobą jednego ze Strażników i odnajdziesz Farona. Wiem, gdzie go szukać i, o ile dobrze rozumiem, to jego sytuacja mogłaby być znacznie trudniejsza, choć, doprawdy, wplątał się w coś zdumiewającego. Pomogę wam w poszukiwaniach. Kiro i Sol, będę potrzebował waszej pomocy, by odnaleźć tę parę drani, Talornina i Lenore, i wykraść im pojemnik z wirusem.

– Oni nie są sami – zauważył Marco. – Musi ich być co najmniej czworo.

– I tylu właśnie jest – pokiwał głową Dolg. – Przynajmniej tutaj. Talornin, Lenore i jeszcze dwóch, którzy kierują tą niezwykle nowoczesną latającą machiną. Ale ci dwaj nigdy nie byli w Królestwie Światła, latali tylko tutaj i przygotowywali wszystkie podłe posunięcia.

Sol syknęła przez zęby:

– Lenore dostanie za swoje. I to z nawiązką!

– W to nie wątpię – sucho odparł Dolg.

Czterej Strażnicy ciągnęli losy po to, by ustalić, którzy zostaną w bazie, a którzy narażać będą życie i zdrowie wraz z innymi. Przegrani, pozostający w bazie, westchnęli ciężko.

– Dolg, ty zaprowadzisz mnie do Móriego i Berengarii – oświadczył Marco, a Gwiazdeczka zaraz pociągnęła go za rękaw.

– Tak, tak, wezmę ze sobą Gwia… Gię – uspokoił dziewczynę.

Drugi Strażnik miał towarzyszyć Kirowi i Sol.

Rozdzielili się na trzy gondole. Dolg postanowił w pierwszej kolejności wskazać Armasowi drogę do małego jeziorka w Czechach, dawnej Bohemii.

– Wszystko to jest trochę zawiłe – delikatnie uprzedzał chłopaka Dolg. – Chodzi nie tylko o to, że Faron nie ma już żadnej gondoli. Ty, Strażniku, musisz sprawdzić zieloną gondolę Gorama, żeby stwierdzić, czy ona nadaje się jeszcze do użytku. Najgorsze jest to, że nie bardzo wiem, w jakiej epoce znajduje się Faron.

– Co takiego? – wykrzyknął Armas.

– Cóż, sami się przekonacie, gdy dotrzemy na miejsce. Tam będę musiał was opuścić, żeby wraz z Markiem wyruszyć do Móriego i Berengarii. Nie będziecie się już mogli ze mną kontaktować.

Armasa te słowa nie uspokoiły.

Загрузка...