Armas przechadzał się po idyllicznym zwierzyńcu i trochę się nad sobą użalał. Od czasu do czasu trzeba sobie na to pozwolić, to bardzo ludzkie. Jeśli taki stan nie trwa zbyt długo i nie przychodzi w nieodpowiednim momencie, bywa nawet korzystny dla zdrowia psychicznego, byle tylko narzekanie nie weszło w nawyk.
Ciało miał sztywne i lekko utykał. Musiało minąć trochę czasu, zanim nerwy i mięśnie odzyskają pełną władzę po tym niesamowitym upadku nie wiadomo skąd, później zaś po dość brutalnych zabiegach Marca, podjętych w celu wyleczenia i połatania tego, co w nim popękało.
Myśli Armasa szybowały daleko. Ledwie zauważył, że zwierząt jest jakby mniej. To Jaskari z kolegami wysłali tuziny gatunków na powierzchnię Ziemi, gdy tylko okolice, w których wcześniej żyły, stały się gotowe do ich przyjęcia. Powinno to przebiegać najzupełniej bezboleśnie, jako że zwierzęta również zostały uwolnione od skłonności do agresji, w dodatku wszystkie stały się roślinożercami. Konsekwencjami tej przemiany dla równowagi ekologicznej na Ziemi Marco obiecał zająć się później.
Wszyscy mieli nadzieję, że książę wie, co robi.
Doskonale zdawali sobie sprawę, że wymagają od niego bardzo wiele, Marco przecież nie był bogiem.
Oczywiście mieszkańcy Królestwa Światła chcieli zachować przynajmniej po kilku przedstawicieli rozmaitych gatunków tutaj, we wnętrzu Ziemi, to się rozumiało samo przez się.
Zwierzętom wysłanym na powierzchnię towarzyszyło wielu opiekunów. Zadanie to powierzono tylko ludziom, tak by nie wystraszyć za bardzo mieszkańców Ziemi. Opiekunowie mieli zadbać o zapewnienie zwierzętom odpowiednich warunków i dopilnować, by dobrze się czuły w nowym otoczeniu. Na razie wszystko układało się jak najlepiej.
Mieszkańcy Królestwa Światła nie byli naiwni. Wiedzieli, że raju na Ziemi nie zdołają stworzyć. Nawet jeśli uda się zwalczyć w ludzkich duszach zło i wrogość, pozostaną jeszcze inne źródła cierpienia, takie jak choroby czy rany odniesione w wypadkach. Dlatego Marco zamierzał wybrać się do zewnętrznego świata, by je zlikwidować.
Na razie jednak żadna rakieta nie wyruszała na powierzchnię Ziemi, wszystkie wyjścia zostały zamknięte. Tu, we wnętrzu Ziemi, grasowały potwory, które należało pojmać i unieszkodliwić.
Wszyscy starali się zachować czujność nawet tutaj, na dobrze chronionych terenach Obcych. Zamknięto połączenie z pozostałą częścią Królestwa Światła i przechodzić wolno było jedynie tym, którzy mieli tu domy. Jednak ostatnio ruch na przejściu panował niewielki, każdy wolał pozostać tam, gdzie najbezpieczniej.
Wszyscy byli też uzbrojeni. Zwykli cywile mieli pistolety obezwładniające, Strażnicy znacznie niebezpieczniejszą broń. Nie ulegało już bowiem wątpliwości, że bestia, z jaką mają do czynienia, jest zła.
Również wśród zwierząt krążyły straże. Niekiedy wartownicy mijali też dom Strażnika Góry.
Tego jednak Armas nie zauważał.
Przeżywał prawdziwą burzę uczuć. Z ogromną niechęcią podchodził do rady czy też raczej rozkazu ojca, by poślubić Vinnie. Cała ta sytuacja przypominała mu staromodne sielskoromantyczne powieści dla młodych panien, w których piękna córka nie chce słuchać surowego ojca i poślubić syna najzamożniejszego gospodarza we wsi, tylko zakochuje się w urodziwym Cyganie. Ach, jakież to banalne!
A najgorsze w tym wszystkim, że Vinnie jest taka pociągająca. Armasa wprost ogarniała słabość na samą myśl o tej dziewczynie. Kochał Berengarię, to oczywiste, nieustannie to sobie powtarzał i za nic jej nie zdradzi, zwłaszcza teraz, gdy znalazła się w takich opałach. Jego, Armasa, nikt nie zdoła nigdy do niczego zmusić. Nikt!
Ale sama myśl o Vinnie działała niczym balsam na jego poranione ciało i duszę. Gdyby tylko mógł odwrócić plany ojca i sprzeciwić się jego woli, właśnie poślubiając Vinnie! To byłoby cudowne!
Och, nie, nie, nie wolno mu zapominać o Berengarii. O małej biednej Berengarii!
Małej? Berengaria wcale nie była mała, raczej strzelista niczym sosna, i odznaczała się niezmiernie silną wolą. Odwagi też jej nie brakowało, gotowa była na wszystko. Na to Armas miał aż dość dowodów w czasie, jaki we trójkę z Mórim spędzili w zewnętrznym świecie. Nie bała się niczego, doświadczył tego w okolicach Everglades. W grząskich kanałach aligatory tkwiły jeden przy drugim tuż pod powierzchnią wody i Armas spróbował ją wtedy opiekuńczo otoczyć ramieniem. Dziewczyna wówczas po prostu go odepchnęła.
Bardzo go to uraziło, teraz jednak rozumiał ją lepiej. W obecności Móriego nie chciała okazywać swoich uczuć. Tak właśnie musiało być.
Tęsknota za tym, by znów ujrzeć Vinnie, wprost go paliła. Jakaż ona kobieca! Jaka łagodna! Jak niepodobna do upartej Berengarii!
W jaki sposób zdoła rozplątać ten dylemat, nie raniąc Berengarii ani też nie narażając się na triumfalne słowa ojca: „A nie mówiłem!”
Armas koniecznie chciał sam zdecydować, z kim się ożeni. I po co taki pośpiech? Oczywiście znów chodzi o prestiż ojca. Och, do diabła, właśnie ojciec nadchodzi, i to takim szybkim krokiem! Co też on teraz znowu wymyśli?
Okazało się, że Armasowi, owszem, wolno zabrać Vinnie do restauracji.
Chłopakiem aż zatrzęsło, w mózgu znów zapanował chaos. Sprzeciw i gniew pomieszany z gorączką i niecierpliwością, ogarniającą całe ciało. Vinnie… cały wieczór razem, w dodatku poza domem…
Och, nie, nie, sam powinien był na to wpaść! Dlaczego tego nie wymyślił? A teraz jako grzeczny syn musiał słuchać rozkazu ojca. Spróbował uratować chociaż resztki honoru.
– Właśnie o tym samym myślałem – powiedział wolno. – Akurat chciałem spytać. Byłem chyba trochę nieuprzejmy, kiedy się poznaliśmy. Doszedłem do wniosku, że powinienem to naprawić. Czy jednak możemy pójść gdzieś razem? Przecież nie wolno stąd wychodzić! Podobno grasują jakieś potwory.
– Nie miałem na myśli restauracji w stolicy ani w Sadze – odparł nieco zniecierpliwiony ojciec. – Pójdziecie gdzieś tutaj, w należącej do Obcych części Królestwa.
Do pół – Obcych, ojcze, do pół – Obcych, pomyślał oburzony Armas, ale o takich rzeczach Strażnikowi Góry nie należało mówić.
– Vinnie zjawi się za godzinę – dodał ojciec.
Armas jednak nie zamierzał tak całkiem się poddać.
– A czy nie należy do etykiety, że to ja powinienem po nią iść? – spytał.
– Dzwonił jej ojciec – odparł krótko Strażnik Góry. – To on stawiał warunki.
– Jakie warunki? – spytał Armas, czując, jak ogarniają go niemiłe przeczucia.
Strażnik Góry popatrzył na swego przystojnego syna, z którego był tak bardzo dumny, lecz którego tak trudno było naprowadzić na właściwy tok rozumowania. Czy ten chłopak naprawdę nie pojmuje, co dla niego dobre?
– Vinnie przyjedzie tutaj. Zabierzesz ją do naszej najlepszej restauracji, a później odprowadzisz pod naszą furtkę o wpół do dwunastej.
Ojej! Odwaga opuściła Armasa. Czy nie wystarczy jeden dominujący ojciec? Czyżby miał przypaść mu w udziale jeszcze podobny teść?
Ojciec ciągnął:
– Musisz teraz dobrze rozegrać karty, które dostałeś do ręki, chłopcze. Taka szansa drugi raz już ci się nie trafi. Ojciec Vinnie to naprawdę bardzo wysoko postawiony Obcy, nosi imię Iskrion, jest jednym z najbliższych zaufanych ludzi króla.
– A dlaczego nie był na tym spotkaniu, kiedy Marco uzdrowił ich skórę?
– Ponieważ akurat w tym czasie został wysłany, aby wykonać tajemne zadanie zlecone mu przez króla.
– A dokąd?
– Tajemnica jest tajemnicą, Armasie. Nie pytałem i ty także nie powinieneś w to wnikać. I staraj się nie wyciągać z Vinnie tajemnic dotyczących świata Obcych.
– Vinnie nie jest Obcą czystej krwi.
– Owszem, wiem o tym. Jak słyszałeś, wielki Iskrion powiedział mi o domieszce lemuryjskiej krwi, która pojawiła się w ich rodzinie wiele pokoleń wstecz. A teraz ubierz się przyzwoicie, dałem już znać twojej matce, w jakim ubraniu chcę cię zobaczyć.
A więc jeszcze i to!
– Ojcze… chciałbym ci przypomnieć, że jestem już dorosły.
– Wiem o tym, synu, ale ta sprawa ma nadzwyczajne znaczenie, czekałem na to przez całe twoje życie.
W przeciwieństwie do mnie, pomyślał Armas ze złością, lecz po raz pierwszy na myśl o śmierci Kari poczuł nie tylko żal. Ojciec nigdy by jej nie zaakceptował. Przenigdy. Pojawiłyby się prawdziwe konflikty, był tego teraz pewien bardziej niż kiedykolwiek, ale… Kari to już zamknięty rozdział, teraz znalazł się w potrzasku między Berengarią a Vinnie.
Ach, pomyślał, jakże trudno jest być tak mocno kochanym!
Obiad z Vinnie przebiegał w naprawdę nieoczekiwany sposób. Armas, którego uważano za rekonwalescenta, miał teraz wiele wolnego czasu i chętnie z tego korzystał. Dumny był, że może uczestniczyć w konwersacji, w dodatku na tak wysokim poziomie. Niemal nie nabierając powietrza, rozprawiał z zapałem o fizyce kwantowej i zaawansowanych technologiach, które stale pojawiały się w tym jakże eksplozywnym stuleciu. Doprawdy, świetnie się złożyło, że ojciec tak gonił go do nauki. Teraz mógł się radować widokiem szeroko rozwartych, pełnych podziwu oczu Vinnie i słuchać jej wypowiadanych z zachwytem słów. „Naprawdę? Ach, ile ty wiesz!”
Jeszcze bardziej dumny z siebie, pytał wówczas, czy dziewczyna nie ma ochoty na kolejny kieliszek wina.
Poruszali także mniej poważne tematy, mówili o innych, a także o własnych uczuciach i przeżyciach. Wtedy i Vinnie mogła w większym stopniu włączyć się do rozmowy.
Armas przyglądał jej się przez cały czas, obserwował ruchy jej warg i w myślach zastanawiał się, jak by to było zbliżyć się do tych ust. Przyglądał się jej lemuryjskim długim, gęstym rzęsom i tym niezwykle jasnym włosom. Nie dość że jasnym, to również niezwykle bujnym i lśniącym. Nosiła grzywkę, poza tym burza kędziorów spływała swobodnie, włosy były też gęściejsze, niż widział u jakiejkolwiek innej dziewczyny.
Patrzył na jej ruchy towarzyszące słowom, pełne zapału, niemal gorączkowe.
Przypominały mu trochę kogoś, kogo widział już wcześniej, tylko nie mógł sobie przypomnieć, co to za osoba.
Na pewno nie mogła być to ta sama dziewczyna, gdyż ją z całą pewnością by zapamiętał, ale może miała siostrę?
W miarę jednak jak wieczór płynął, zaczął wyczuwać, że nie wszystko jest tak idylliczne, jak mu się w pierwszej chwili wydawało. W zachowaniu ich obojga było coś nienaturalnego, jakby wymuszonego.
A ponieważ wino dodało Armasowi odwagi, wypalił prosto z mostu:
– Vinnie, muszę wyznać ci całą prawdę. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony do pomysłu mego ojca, do tego zaaranżowanego małżeństwa. Mam nadzieję, że nie weźmiesz tego do siebie.
Dziewczyna szeroko otworzyła piękne oczy.
– Ależ mój drogi, ja czułam tak samo!
Armas nie był w stanie zapobiec leciutkiemu ukłuciu urażonej próżności. Było ono jednak bardzo nieznaczne i prędko minęło.
Zaraz poczuł łączącą ich więź i oboje wybuchnęli śmiechem.
– Ja nie chcę teraz wychodzić za mąż – wyznała Vinnie. – Bardzo mi to nie pasuje.
– Mnie także. Mam…
Nie, nie, nie wolno być niedyskretnym. Nie można powiedzieć: „Mam inną dziewczynę”. Nie należy przerywać nici porozumienia.
– A może oszukamy tych naszych ojców despotów? – zaproponowała dziewczyna wesoło.
– O, tak! – Armas rozentuzjazmowany pochwycił jej ręce ponad stolikiem. – Będziemy mówić, że wcale tego nie chcemy!
– Sprzeciwimy się takiemu handlowi końmi!
– Bezwzględnie!
Od tej chwili rozmowa między nimi toczyła się już swobodniej. Teraz oboje byli po tej samej stronie, przeciwko władzy.
Vinnie mówiła o swoim nieciekawym życiu pod kuratelą surowego ojca i wzdychała tylko, słuchając opowieści o Poszukiwaczach Przygód.
– Ach, gdybym tylko mogła się do was przyłączyć!
– Niezbyt wielu już nas zostało – przyznał Armas nieco zakłopotany w imieniu grupy. – Głównie dlatego, że chłopcy się pożenili albo dziewczęta powychodziły za mąż.
– Opowiedz o tych, którzy jeszcze zostali w grupie!
– Dobrze. Tak więc jestem ja. No i Marco.
– Książę Czarnych Sal? Ach, on jest potężny, słyszałam o tym!
– Był także czarnoksiężnik Móri i jego syn Dolg, ale Dolg nas niestety opuścił – rzekł Armas, nie kryjąc bólu. – A Móri zniknął. Szukają go teraz. Dalej są Ram i Indra, wprawdzie się pobrali, ale nadal uczestniczą w pracach całej grupy.
– Ram? Czy to nie jest imię lemuryjskie?
– Owszem, ale Indra jest człowiekiem. Oboje przebywają teraz na powierzchni Ziemi. Faron to nasz dowódca, a pomaga mu Erion.
– Faron i Erion? – powtórzyła zdumiona. – Ale przecież to są Obcy? I to prawdziwi, najprawdziwsi Obcy! Tacy jak ojciec!
– Tak. Faron bardzo nam pomagał. No i oczywiście mamy też Berengarię. Ona także zniknęła. Razem z Mórim.
Armas umilkł.
Vinnie spytała ostrożnie:
– Czy ona ma dla ciebie jakieś szczególne znaczenie?
– Ależ skąd! Nie, absolutnie nie! – odparł stanowczo za prędko. – Nie możemy też zapominać o Goramie i Lilji. Są z nami także Kiro i Sol.
– Brzmi to tak, jakby Lemuryjczycy i ludzie łączyli się w pary. O Sol już słyszałam, to czarownica, prawda?
– Była! Ale raczej odłożyła czary na półkę, odkąd spotkała Kira.
– Wydaje mi się, że imię Gorama kiedyś już przy mnie padło. To Strażnik z Elity, czyż nie tak? Ale o Lilji nie słyszałam. Czy oni także są na powierzchni Ziemi i uczestniczą w poszukiwaniach?
– Nie, już wrócili, ostatnią rakietą.
Wyznaczony młodym czas się kończył, musieli wracać do domu. Przeszli razem przez rynek w miasteczku położonym na zewnętrznych terenach Obcych. Armas nie posiadał się z dumy, że oto może się pokazać z taką wspaniałą kobietą.
Po drugiej stronie rynku znajdował się nieduży parking gondoli.
– Masz prześliczną gondolę, Armasie. – Vinnie powiodła dłonią po gładkim jak jedwab boku pojazdu w kolorze gołębiego błękitu.
Armas musiał ze wstydem przyznać, że to najlepsza gondola ojca.
– Mam też swoją własną, wszyscy mamy własne gondole. I wszystkie gondole Poszukiwaczy Przygód oznaczone są czarnym pasem. Moja jest jasnożółtą.
– Macie więc różne kolory? – spytała, nie kryjąc podziwu.
– Oczywiście. Rama jest srebrzysta, a Tsi – Tsunggi żółtozielona, ale on nie bierze już tak często udziału w naszych poczynaniach. Ani on, ani Siska, mają już dziecko. Jori i Jaskari też nie. Oni mają czerwoną i niebieską gondolę. Gondola Gorama jest szmaragdowozielona, a Kira biała. Miranda i Gondagil również należą do Poszukiwaczy Przygód, ale kiedy urodził im się synek, wycofali się z działań. Elena też wyszła za mąż, i Sassa. Sassa poślubiła Joriego.
– Tworzycie bardzo liczną grupę.
– O, to jeszcze nie koniec! Jest nas o wiele, wiele więcej. Mamy też na przykład samuraja. I Strażników, Roka i Telia, i całe mnóstwo duchów, nie uwierzyłabyś w to. No i oczywiście są Madragowie.
Vinnie odruchowo zmarszczyła nos.
– No, teraz jesteś niesprawiedliwa – uniósł się Armas. – To naprawdę bardzo miłe istoty.
– Przepraszam. Tylko raz miałam okazję ich widzieć, i to z daleka. Naprawdę żyję w bardzo odizolowanym świecie.
Armas znów ujął Vinnie za rękę, stali już gotowi, żeby wsiąść do ekskluzywnej gondoli Strażnika Góry.
– Tak dłużej być nie musi – powiedział Armas ciepło. – To się skończy, jeśli zostaniesz jedną z naszej grupy.
– Ach, tak bardzo bym tego chciała!
Armas poczuł wyrzuty sumienia. Nie obiecał jej chyba zbyt wiele?
Ogarnął go lekki strach. Co rodzice powiedzą o tym spotkaniu? Jak przyjmą ten spisek skierowany przeciwko planom starszych?
Z mieszanymi uczuciami odstawił Vinnie przed furtkę, gdzie czekał już jej ojciec w swojej gondoli.
Dziewczyna na pożegnanie mocno uścisnęła Armasowi rękę, jak gdyby chciała powiedzieć: „Jesteśmy sprzysiężonymi”.
Bardzo mu to pomogło.