— Mogę spytać, co pan sądzi o wiadomości od premiera High Ridge’a, milordzie? — spytał uprzejmie Niall MacDonnell.
— Mam nadzieję, że konieczność zachowania uprzejmości podniosła mu ciśnienie na tyle skutecznie, że skróci mu to żywot o dwa lub trzy dziesięciolecia — odparł radośnie Hamish Alexander. — Na więcej niestety nie można liczyć.
MacDonnell najpierw wytrzeszczył oczy, potem się uśmiechnął. Urodzonego i wychowanego na Graysonie, nadal często zaskakiwało lub rozbawiało zachowanie oficerów Royal Manticoran Navy służących w Marynarce Graysona. I to mimo że współpracował z nimi od lat. Earl White Haven, choć nie służył w Marynarce Graysona, tyle razy wraz z nią walczył, że został niejako uznany za swego. Jedną z rzeczy, które MacDonnella nadal zaskakiwały i bawiły równocześnie, była jednomyślna krytyka wyrażana przez wszystkich królewskich oficerów pod adresem rządu High Ridge’a jako całości oraz jej członków w szczególności. Oraz życzenia nader podobne do tych, jakie właśnie usłyszał. Obejmowało to także całą górę Admiralicji ze szczególnym uwzględnieniem Pierwszego Lorda. Dość trudno było mu wyobrazić sobie graysońskiego oficera tak pogardliwie wyrażającego się o kanclerzu czy równie źle mu życzącego.
Nie dotyczyło to naturalnie opinii o premierze Królestwa Manticore — jeśli nie były wyrażane tak entuzjastycznie w obecności oficerów RMN, to jedynie z uprzejmości.
Różnica, jak podejrzewał, wynikała z podejścia, co go nadal dziwiło. Głównym problemem Królestwa w tej chwili było to, że obecną władzę wykonawczą sprawowała arystokracja. Taki sam problem, w gwałtowniejszej nawet formie, trapił Grayson przed reformami Mayhewa, które przywróciły Protektorowi należną mu władzę. Natomiast mieszkańcy Graysona z zasady szanowali swoich patronów, no ale też nie mieli takich powodów do niezadowolenia jak poddani Korony.
Naturalnie White Haven sam był członkiem tejże arystokracji, wobec czego jego brak szacunku był całkowicie zrozumiały.
— Nie będę udawał, że nie podzielam pańskich nadziei, milordzie — powiedział po chwili. — Ale jestem zmuszony przyznać, że tym razem się zachował.
— Bo nie miał wyboru — ocenił rzeczowo White Haven. — Sądzę zresztą, że to był jeden z czynników, które Protektor uwzględnił, planując całą tę akcję. I choć nie przystoi tak mówić o głowie sojuszniczego państwa, podejrzewam, że dziką satysfakcję sprawiło mu wmanewrowanie High Ridge’a w sytuację wymuszającą takie właśnie zachowanie.
MacDonnell spojrzał na niego pytająco, wyjaśnił więc:
— High Ridge musiał udawać, że cieszy się z inicjatywy Benjamina, bo każde inne zachowanie udowadniało by, jak jest słaby i nieskuteczny, bo nie mógł mu przeszkodzić. A tak zachowa twarz. Jeśli okaże się, że się pomylił, my mieliśmy rację, on zaś protestował, wyjdzie na totalnego idiotę, którego dobrzy ludzie ratują przed skutkami jego własnej głupoty. Natomiast w tych okolicznościach, nawet jeśli Republika zaatakuje, i tak wyjdzie na durnia, a ja zrobię wszystko, żeby każdy w Królestwie się o tym dowiedział.
I uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie.
Brzmiało to prawie tak, jakby chciał, żeby Republika zaatakowała, i to wyłącznie z powodu problemów, jakie przysporzy to rządowi. MacDonnell wiedział, że tak nie jest i że White Haven naprawdę nie pragnie ataku ze strony Republiki Haven. Ale był realistą i przestał liczyć na cud. MacDonnell łudził się jeszcze, że tak się nie stanie, i to mimo iż ostateczne ostrzeżenie przyszło od patronki Harrington. Earl natomiast pogodził się z tym, że atak jest nieuchronny i nastąpi szybko, i zrobił, co mógł, by przygotować się na tę katastrofę. A to, że miał nadzieję, że przyniesie ona jeden skutek pozytywny, czyli zmiecie obecny rząd Królestwa Manticore, było zupełnie zrozumiałe.
Obaj znajdowali się na pomoście flagowym Benjamina the Great. MacDonnell uważał, że jest to najwłaściwsze miejsce, bo Benji, jak go potocznie określano w Marynarce Graysona, był okrętem flagowym White Havena od dnia, w którym wszedł do służby, do końca operacji Buttercup. Jednak mimo iż okręt miał dopiero osiem lat standardowych, był już przestarzały i należał do klasy liczącej zaledwie trzy jednostki. Została ona zastąpiona przez klasę Harrington, czyli pierwsze graysońskie superdreadnoughty rakietowe, i Benji powinien już trafić do stoczni złomowej. Grayson wytężał bowiem wszystkie siły, by rozwijać i utrzymywać flotę, i po prostu nie było go stać na utrzymywanie przestarzałych okrętów niezależnie od tego, ile by lat liczyły i jak ukochane by nie były.
MacDonnell miał nadzieję, że dowództwo wybierze drugie rozwiązanie, czyli przezbrojenie okrętu w wyrzutnie rakiet wielostopniowych. Ale chwilowo żadna decyzja co do jego losów jeszcze nie zapadła, a superdreadnought przydał się ponownie, gdyż został zaprojektowany jako jednostka dowodzenia floty i miał najlepsze z możliwych pomost flagowy, system komputerowy i centrum kierowania oraz łączności.
— Co by zresztą Janvier nie uważał — dodał White Haven — admirał Kuzak nie ma, jak mi się wydaje, nic przeciwko naszej obecności, prawda?
— Nie ma — zgodził się MacDonnell. I odruchowo spojrzał na holoprojekcję taktyczną. Terminal był zlokalizowany znacznie bliżej systemowego słońca niż w systemie Manticore, ale mimo to dzieliły je prawie trzy minuty świetlne. A to stwarzało praktycznie nierozwiązywalny problem taktyczny dla admirał Theodosii Kuzak.
Jej Trzecia Flota mogła bowiem znajdować się tylko w jednym miejscu, chyba że gotowa była na nader niebezpieczne przedsięwzięcie, czyli podział sił. W teorii forty chroniące terminal powinny sobie poradzić z każdym atakiem, tym bardziej że jak wszystkie forty Royal Manticoran Navy miały własne napędy podświetlne. Poruszały się jednakże tak wolno i były tak wielkie, że wszyscy traktowali je jak umocnienia stałe, choć miały minimalną zdolność manewrową i mogły generować ekrany uznawane za wyróżnik statków i okrętów kosmicznych.
Niestety pomimo olbrzymich rozmiarów, niezwykle grubego pancerza i potężnego uzbrojenia podobnie jak Benjamin the Great były już przestarzałe, gdyż szybkostrzel-ność ich wyrzutni rakietowych stanowiła ledwie ułamek siły ognia, jaką dysponowały superdreadnoughty rakietowe. Gdyby przed rozpoczęciem bitwy zdołały postawić zasobniki, sytuacja miałaby się dokładnie odwrotnie — jak długo starczyłoby zasobników, czyli do czasu aż pierwsza wroga salwa nie dotarłaby w ich bezpośrednie sąsiedztwo i nie zaczęła detonować.
Dopóki tylko Sojusz posiadał superdreadnoughty rakietowe, nikogo nie martwiła podatność zasobników holowanych na zniszczenie. Po pierwsze dlatego, że żadna inna flota nie mogła oddawać tak licznych salw, a po drugie ponieważ nie miała rakiet o zbliżonym choćby zasięgu do wielostopniowych. A to znaczyło, że zasobniki fortów zdołają zmasakrować każdego napastnika, nim dotrze on na tyle blisko, by je zniszczyć. Sytuacja uległa drastycznej zmianie, gdy Marynarka Republiki weszła w posiadanie tak okrętów liniowych, jak i rakiet najnowszej generacji.
Teraz to forty znalazły się na słabszej — i to znacznie słabszej — pozycji w przypadku ataku ze strony Republiki. Stąd właśnie brał się dylemat admirał Kuzak. Miała ona bronić dwóch celów zbyt oddalonych od siebie, by mogła to zrobić skoncentrowanymi siłami. Zgodnie z oficjalnych stanowiskiem Admiralicji nie istniał żaden dowód na to, że forty nie dadzą sobie rady, gdyż nie było dowodów na posiadanie przez Republikę rakiet wielostopniowych, teoretycznie więc nadal posiadały olbrzymią przewagę zasięgu ognia. W praktyce dla oficera dowodzącego obroną Trevor Star była to sytuacja gorsza, niż gdyby Admiralicja uznała stan faktyczny, o którym wszyscy wiedzieli. Wtedy bowiem musiałaby coś zrobić, czyli wzmocnić, i to poważnie, Trzecią Flotę. A tak nie musiała robić nic. A Kuzak wiedziała, że forty nie wytrzymają ataku i zostaną zmasakrowane, a Marynarka Republiki zdobędzie terminal. Zginie przy tym olbrzymia liczba ludzi i to zupełnie bez sensu, a odpowiedzialna za ich śmierć będzie ona. Dlatego z prawdziwą ulgą przekazała zadanie wsparcia fortów MacDonneljowi, a swoje okręty skoncentrowała tak, by mogły bronić San Martin.
— Gdyby był pan na miejscu Theismana i planował zaatakowanie Trevor Star, na czym by się pan skoncentrował, milordzie? — spytał MacDonnell. — Na zdobyciu terminala czy San Martin? Czy też na obu równocześnie?
— Zadawałem sobie podobne pytanie, przygotowując się do wyzwolenia tego systemu — uśmiechnął się White Haven. — Największym problemem jest to, że oba cele są na tyle blisko, by zapewnić sobie pewien rodzaj wsparcia. Nie jest łatwo bronić takiego systemu, ale atakujący cały czas musi być świadom, że koncentrując siły na zdobyciu jednego, ma za plecami drugie ugrupowanie obrońców, które może zaatakować go od rufy. Sytuacja Marynarki Republiki jest jeszcze gorsza, bo nie może wiedzieć, czy po drugiej stronie terminala nie czeka spora część Home Fleet gotowa do alarmowego tranzytu na wieść o rozpoczęciu ataku. Ja przynajmniej tego problemu nie miałem.
— Fakt. Ale teraz trzeba się zdecydować na jeden cel.
— Oczywiście — przyznał White Haven. — Ja wybrałem planetę, bo była dla Ludowej Republiki ważniejsza od terminala, którego i tak nie mogła użyć. Poza tym ograniczało to zdolności manewrowe Ludowej Marynarki, a na dodatek ich fortyfikacje były nieporównywalnie słabsze od tych, które zbudowaliśmy od tej pory. Mimo to musiałem i tak wykazać dużą ostrożność.
— Jakoś się to nie bardzo pokrywa z tym, co słyszałem i czytałem, milordzie — uśmiechnął się MacDonnell. — Z tego co wiem, w końcu uderzył pan, wykorzystując terminal.
— Zgadza się. Ale prawdę mówiąc, był to akt desperacji. Wtedy obroną dowodziła Esther McQueen, a ona była naprawdę dobrym, tak szczerze mówiąc, nie wiem, czy nie lepszym niż ja taktykiem, i miała doskonały zmysł strategiczny. Przyjęła mobilne, głębokie ugrupowanie obronne. Jak bym nie manewrował, zawsze była na tyle blisko, by nie dać mi okazji do spokojnego ataku na żaden cel. Zrobiłem więc, co mogłem, by przekonać ją, że zdecydowałem się na powolne oblężenie wewnętrznego systemu, a potem Pierre i Saint-Just byli na tyle uprzejmi, że ją odwołali do Nouveau Paris. Z jej następcą poszło łatwiej: bez kłopotu przekonałem go, do czego chciałem, i gdy odpowiednio przegrupował siły…
— Czyli zmusił ich pan do obrony jednego celu, a drugi zdobył zaskakującym atakiem — podsumował MacDonnell.
— Tak, ale dysponowałem pewnymi atutami, których Theisman i jego ludzie nie mają. Użycie terminala jako drogi ataku poza masą niedogodności daje przewagę kompletnego zaskoczenia. Theisman z tej możliwości nie może skorzystać, a więc nie może też zagrozić systemowi z dwóch stron równocześnie. To pozwoli Theodosii użyć metody obronnej McQueen o wiele skuteczniej. Natomiast gdyby nie pomoc Marynarki Graysona, w końcu by przegrała z uwagi na przewagę liczebną atakujących. Zwłaszcza jeśli nasze bardziej pesymistyczne oceny co do składu wysłanej tu formacji okażą się prawdziwe. Natomiast wracając do odpowiedzi na podstawowe pytanie, skoncentrowałbym się na ataku na planetę.
— Ale jak długo w rękach Królewskiej Marynarki pozostaje terminal, tak długo istnieje groźba przesłania przezeń posiłków, które przeprowadzą kontratak — zauważył MacDonnell.
— Przy założeniu, że Królewska Marynarka miałaby czym taki kontratak przeprowadzić — odparł ponuro White Haven, wskazując na holoprojekcję taktyczną, na której z uwagi na odległość Trzecia Flota reprezentowana była przez jeden zielony symbol. — Admirał Kuzak ma prawie sto okrętów liniowych, w tym czterdzieści osiem superdreadnoughtów rakietowych. Dwa przechodzą okresowy przegląd, a w skład Home Fleet wchodzą dwie, słownie: dwie, eskadry takich jednostek. Poza tym jedna eskadra stacjonuje w Grendelsbane, a jedną ma księżna Harrington. Cztery ostatnie okręty tej klasy przechodzą próby po modernizacji w systemie Manticore. To wszystko, czym dzięki obecnemu rządowi i Admiralicji dysponuje Rogal Manticoran Navy. Jeśli Theisman zdoła zniszczyć Trzecią Flotę, stracimy około jednej trzeciej klasycznych okrętów liniowych i dwie trzecie rakietowych. Dlatego prawdziwym celem Marynarki Republiki będą okręty Trzeciej Floty, a jeśli zostaną zmuszone do obrony San Martin, to także zostaną zniszczone. Wtedy Theisman bez większego trudu poradzi sobie z tym, co zostało. Prawdę mówiąc, z całego Sojuszu zostanie tylko Marynarka Graysona jako licząca się siła. I osamotniona. Jaką część floty Grayson może przeznaczyć do działań ofensywnych?
— Prawdę mówiąc, już przekroczyliśmy granicę bezpieczeństwa, choć to nie znaczy, bym uważał, że błędem było wysłanie nas tutaj — zapewnił MacDonnell. — Uważa, że patronka Harrington i Paxton mają rację i Republika na początku nie zaatakuje systemu Yeltsin. To może ulec naturalnie zmianie, zwłaszcza gdy Theisman dowie się, że znaczna część Marynarki Graysona wzmocniła obronę Trevor Star. Natomiast w tej chwili sądzi, że nasze siły skupione są w systemie Yeltsin, nie będzie więc chciał go atakować, dopóki nie rozprawi się z wami.
— Właśnie, zgodził się White Haven, starannie maskując wszelkie ślady irytacji.
Powodem nie było nic, co powiedział MacDonnell. White Haven zgadzał sję z jego oceną sytuacji. Chodziło o to, ze admirał graysoński zupełnie spokojnie i naturalnie oceniał Royal Manticoran Navy jako drugą co do siły flotę w Sojuszu. Dla każdego admirała tejże RMN było to denerwujące.
Zwłaszcza że ocena ta w tej chwili była całkowicie zgodna z prawdą.
— Prawdę mówiąc, najlepiej by się stało, gdyby Theisman dowiedział sję o waszej tu obecności, nim rozpocznie atak — dodał White Haven. — Fakt, że byliście gotowi tak szybko nas wesprzeć mimo doświadczeń z pożałowania godnymi obecnymi władzami Królestwa, powinien zmusić go do myślenia, i to intensywnego. Przede wszystkim na skalę strategiczną, bo sądzę, że oparł się na założeniu, że tego nie zrobicie, a już na pewno nie spodziewał się, że zrobicie to tak szybko. To zaś powinno dać nam czas. Jeśli dałoby cztery czy pięć miesięcy, nawet to ośle podogonie Janacek zdoła doprowadzić do ukończenia budowy jakiejś sensownej liczby okrętów. Zwłaszcza tych najbardziej zaawansowanych w Grendelsbane. Z tego co wiem, pierwszy powinien być gotowy do prób odbiorczych za parę tygodni.
— Oby tak się stało — powiedział z przekonaniem MacDonnell.
— To potwierdzone, sir. Wszystkie.
Admirał eskadry czerwonej Allen Higgins był średniego wzrostu, za to sporej tuszy, o owalnej twarzy cherubinka zwykle rumianej i pogodnej, co dobrze pasowało do jego natury. W tej jednak chwili jego oblicze miało barwę nieświeżego nieboszczyka, a w oczach nie było śladów radości.
Spoglądając na ekran taktyczny, czuł się jak skazaniec przed plutonem egzekucyjnym. Zbliżały się doń trzydzieści dwa superdreadnoughty, w tym sporo, ale nie wiedział ile, rakietowych. Towarzyszyła im nieznana, ale spora liczba lotniskowców, gdyż czterysta kutrów, które zaatakowały formację, zostało zniszczonych przez kontratak znacznie większej liczby kutrów republikańskich.
Liczył na to, że mając szesnaście superdreadnoughtów klasycznych, siedem rakietowych, cztery lotniskowce i dziewiętnaście krążowników liniowych, zdoła powstrzymać każdy, nawet silny atak, zwłaszcza że dysponował rakietami o większym zasięgu. Dlatego zgrał atak kutrów z wysunięciem superdreadnoughtów rakietowych w pobliże przeciwnika, by wsparły kutry ostrzałem z bezpiecznej odległości. Wszystkie siedem zostało zniszczonych salwą oddaną z odległości dwudziestu milionów kilometrów, której liczebności mógł się jedynie domyślać. Zostało mu szesnaście przestarzałych okrętów liniowych i cztery lotniskowce mające łącznie ze czterdzieści kutrów na pokładach i świadomość, że już nic nie może zrobić. Jedynym jego mądrym posunięciem było to, że nie posłał klasycznych superdreadnoughtów razem z rakietowymi. Co prawda tylko dlatego, że uznał, iż nie ma takiej potrzeby, ale dzięki temu kilkadziesiąt tysięcy ludzi i to dobrze wyszkolonych nie zginęło na marne.
— Nie powstrzymamy ich — powiedział cicho i spojrzał na równie zaskoczonego i przygnębionego szefa sztabu. — Wszystko, co poślę przeciwko nim, będzie robiło tylko za ruchomy cel. Stocznie i forty też są nie do uratowania. Polegaliśmy na mobilnej obronie, forty nie zostały więc zmodyfikowane do użycia rakiet wielostopniowych, żeby tego skurwysyna Janaceka szlag trafił!
— Sir, jak… co zrobimy? — spytał niepewnie szef sztabu.
— Wiem, czego nie zrobimy, Chet — warknął Higgins. — Nie będzie drugiego Elvisa Santino! Nie poślę ludzi na bezsensowną śmierć w walce, której nie da się wygrać.
— Jeśli odda pan stocznię bez walki, Admiralicja…
— Może się pierdolić laczkiem! — przerwał mu Higgins. — Jeśli będą mnie chcieli oddać pod sąd, tym lepiej. Będę miał okazję głośno, wyraźnie i publicznie powiedzieć, co sądzę o stanie, do jakiego doprowadzili flotę, i jak dalece narazili bezpieczeństwo Królestwa. Teraz to zresztą zupełnie nieważne. Istotne jest ratowanie, kogo i czego tylko się da. Stoczni i fortów się nie da, a na zakładanie ładunków nie mamy czasu. Zrobimy tak: każ wszystkim zebrać się w głównej stacji. Dopilnuj skasowania wszystkich tajnych danych, a potem wysadź cały bank pamięci i serwery. Mamy dziewięćdziesiąt minut na ewakuację personelu, ale możliwość zabrania nie więcej niż dwudziestu do dwudziestu pięciu procent ludzi. Złap listę priorytetową i odszukaj tych, którzy na niej są. Na pewno wszystkich nie uda ci się znaleźć, daj więc ludziom zapasową, niech łapią każdego inżyniera i technika z istotną wiedzą o nowych systemach uzbrojenia.
— Aye, aye, sir! — szczeknął szef sztabu zadowolony, że ma coś konkretnego.
I zajął się wykonywaniem otrzymanych rozkazów. Higgins zaś zwrócił się do oficera operacyjnego:
— Dla ciebie też mam zajęcie, Juliet. Nie mamy odpowiednich rakiet, by walczyć, ale mamy odpowiednie, by niszczyć.
— Sir? — zdziwiła się uprzejmie, najwyraźniej niewiele rozumiejąc.
— Nie mamy czasu na zakładanie ładunków, rozstrzelamy więc stocznię, forty i całą resztę. Chcę, byś opracowała plan ogniowy. Każdy dok, każdy okręt, magazyn, walcownia, słowem każdy obiekt ma dostać klasyczną rakietę z głowicą nuklearną. Jedyne, do czego nie będziemy strzelać, to stacje mieszkalne i stacja główna. Teraz rozumiesz?
— Rozumiem, sir — potwierdziła, blednąc na samą myśl o skali zniszczeń.
— To wykonaj! — warknął Higgins.
I ponownie wbił wzrok w główny ekran taktyczny.
Javier Giscard ponownie sprawdził wskazanie chronometru.
Na pomoście flagowym Souereign of Space panowały cisza, spokój i absolutny brak pośpiechu. A mimo to napięcie było prawie namacalne. Dziesiąty Zespół Wydzielony jeszcze nie oddał ani jednego strzału, ale wszyscy należący do niego wiedzieli, że wojna już się zaczęła. Albo została wznowiona. Albo też stało się coś, na co nazwę wymyślą dopiero historycy.
Nazwa dla tych, którzy będą zabijać i ginąć, była bez znaczenia. Dla niego także, choć spoczywała na nim znacznie większa odpowiedzialność. I świadomość, która bynajmniej go nie cieszyła — miał zrobić ponownie to, co już raz musiał. W systemie Basilisk.
Wtedy nie miał wyboru i teraz też go nie miał. Ale to nie oznaczało, że mu się to podobało. Ponownie spojrzał na chronometr. Zostało piętnaście minut.
— Ślad wyjścia z nadprzestrzeni, sir!
Niall MacDonnell przerwał rozmowę z earlem White Havenem i odwrócił się, słysząc głos oficera operacyjnego.
— Jeszcze nie znamy dokładnej liczby, ale jest ich dużo, sir — dodał komandor William Tatnall.
MacDonnell czuł za plecami obecność White Havena i wiedział, jak mu jest trudno zachować milczenie. Ale jeszcze przed odlotem z systemu Yeltsin earl zapewnił go, że nie ma zamiaru wtrącać się w sprawy dowodzenia, mimo iż z uwagi na starszeństwo miałby do tego prawo. To były okręty MacDonnella — jemu admirał Matthews powierzył dowództwo i Wbite Haven obiecał to szanować.
Teraz udowadniał, że nie rzucał słów na wiatr.
— Położenie i kurs — zażądał MacDonnell.
— Wyszli z nadprzestrzeni w najbliższym możliwym miejscu w stosunku do San Martin i wzięli kurs na planetę — poinformował go szef sztabu, komandor David Clairdon.
— Jakieś jednostki kierują się na terminal?
— Nie, sir. Przynajmniej na razie — dodał ostrożnie Clairdon.
MacDonnell obrócił się ku holoprojekcji taktycznej, w której zaczęły się już pojawiać czerwone symbole nie zidentyfikowanych jednostek. Tatnall miał rację — rzeczywiście było ich dużo.
— Mamy wstępną identyfikację, sir — zameldował Tatnall takim tonem, jakby nie bardzo mógł uwierzyć w to, co słyszy. — Ponad osiemdziesiąt okrętów liniowych, sir… co najmniej.
— O, cholera! — wymamrotał ktoś z dyżurnej obsady.
Dało się to wyraźnie słyszeć, gdyż po słowach Tatnalla zapadła nagła cisza.
MacDonnell musiał przyznać, że reakcja ta była jak najbardziej zrozumiała. Nie sposób było stwierdzić, ile okrętów było klasycznymi superdreadnoughtami, a ile rakietowymi, z racji braku informacji o sygnaturach napędów. Natomiast na miejscu Theismana wysłałby jak najmniej pierwszych, a jak najwięcej drugich. W każdym razie wyglądało na to, że White Haven miał rację i Marynarka Republiki do tego zadania przydzieliła dwukrotnie większe siły, niż spodziewała się zastać.
Ale nie mógł być tego pewien, toteż nie podjął decyzji natychmiast. Przeanalizował wszelkie możliwości, co wydało mu się niezwykle długim procesem, ale gdy spojrzał na chronometr, okazało się, że minęło ledwie dziewięćdziesiąt sekund.
— David, plan Alfa Jeden — polecił spokojnie.
Clairdon przez moment przyglądał mu się, po czym skinął głową.
— Alfa Jeden. Aye, aye sir.
I zajął się przekazaniem rozkazu.
MacDonnell zaś spojrzał ponownie na White Havena.
— Sądzę, że robią dokładnie to, co pan zrobiłby na ich miejscu, milordzie — powiedział i uśmiechnął się zimno. — Naturalnie połowa wykrytych jednostek to mogą być boje ECM, a całość może być jedynie przynętą, by ściągnąć z pozycji siły broniące terminala, o których istnieniu nie wiedzą.
— Co wydaje się mało prawdopodobne — zgodził się White Haven z odrobinę cieplejszym uśmiechem. — Wątpię też, by próbowali powtórzyć manewr zastosowany w systemie Basilisk: wiedzą, że forty broniące terminala są w pełni sprawne. Co prawda siły, które kierują się ku San Martin, mogłyby je zniszczyć bez problemów, ale jakoś nie mogę uwierzyć, by Theisman i Foraker zdołali zbudować aż tyle okrętów, by wysłać tu dwie tak liczne grupy. Zwłaszcza jeśli księżna Harrington ma rację i wysłali też duże siły do Konfederacji. A jeśliby się okazało, że tak jest, a mimo to Trevor Star zaatakowało sto sześćdziesiąt okrętów liniowych Marynarki Republiki, nie pozostanie nam nic innego, jak zajęcie się warunkami kapitulacji. I to szybko.
Admirał Higgins stał niczym posąg na pomoście flagowym HMS Indomitable wraz z resztą ocalałych okrętów lecącego ku granicy przejścia w nadprzestrzeń. Nikt się do niego nie zbliżał. I nikt nie próbował się doń odzywać. Otaczała go niewidzialna, acz wyczuwalna ściana bólu i nienawiści do samego siebie, której nikt nie odważył się naruszyć.
Wiedział, podobnie jak wszyscy obecni na pomoście, że w niczym nie zawinił. Mając te okręty, które mu przydzielono, nie był w stanie w żaden sposób powstrzymać sił, które zaatakowały Grendelsbane. Naturalnie nie oznaczało to, że nie stanie się kozłem ofiarnym, zwłaszcza że Janacek i cała reszta będą na gwałt takowego potrzebowali. A przynajmniej miał dość rozsądku i odwagi, by nie poświęcać niepotrzebnie kolejnych okrętów i nie skazywać ich załóg na pewną i bezsensowną śmierć. To jednak nie stanowiło dlań chwilowo żadnej pociechy. Spoglądał na ekran wizualny ukazujący olbrzymi kompleks stoczniowy malejący za rufą, a jego oczy były zimne i puste jak przestrzeń kosmiczna.
A potem zacisnął usta, gdy na ekranie rozbłysło pierwsze małe, choć niezwykle jasne słońce.
A zaraz po nim kolejne. I następne. A potem fala ognia zaczęła się toczyć przez olbrzymią bazę i kompleks stoczni, które Klestwo Manticore stworzyło dosłownie z niczego w ciągu ostatnich dwudziestu lat standardowych. Falę ognia tworzyły dziesiątki, a potem setki klasycznych głowic nuklearnych wystrzelonych przez jego własne okręty na jego rozkaz. A niszczyła ona wszystko, co napotkała na swej drodze — centra produkcyjne, forty orbitalne, stocznie złomowe i remontowe, magazyny, stacje przeładunkowe, zbiorniki paliwa wraz z zakładami je produkującymi, anteny sensorów, przekaźniki, ultranowoczesną stację kontroli ruchu.
No i okręty. Kilka, które miały pecha przechodzić akurat przeglądy i naprawy. I znacznie, ale to znacznie więcej nowiutkich, nie ukończonych okrętów, których pech polegał na tym, że do władzy w Królestwie dorwali się krótkowzroczni durnie. 27 superdreadnoughtów rakietowych klasy Medusa, 19 lotniskowców i 46 superdreadnoughtów rakietowych najnowszej klasy Invictus. Razem 92 okręty liniowe o łącznej masie 670 milionów ton. To już nie była jakaś tam flota — to była cała marynarka dużego państwa złożona z najnowocześniejszych okrętów. Z których część była już prawie gotowa, bo kończono montować na nich wyposażenie. Oprócz nich w budowie znajdowały się jeszcze 53 mniejsze okręty również skazane na zagładę.
Ognista fala dotarła do centralnej części kompleksu i zniknęła. Tam bowiem znajdowało się ponad czterdzieści tysięcy ludzi — stoczniowców i personelu floty, których Higgins nie miał jak ewakuować z braku miejsca. Oni także byli straceni dla Królestwa Manticore, choć nie bezpowrotnie jak okręty, które przybyli wykończyć. Tyle że nikt nie wiedział na jak długo.
Allen Higgins właśnie zadał Królewskiej Marynarce większe straty pod względem tonażu i siły ognia rozstrzelanych jednostek, niż poniosła ona przez czterysta lat standardowych dotychczasowego istnienia.
A fakt, że nie miał wyboru, nie stanowił żadnego pocieszenia.
— Przepraszam, że przeszkadzam, sir — oznajmił Marius Gozzi. — Ale właśnie wykryliśmy drugie ugrupowanie wrogich okrętów.
Giscard odwrócił się ku niemu, równocześnie dając znak oficerowi operacyjnemu, z którym rozmawiał, by zamilkł.
— Gdzie? — spytał zwięźle.
— Wygląda na to, że nadlatują od strony terminala, sir. I mieliśmy dużo szczęścia, że w ogóle je zauważyliśmy.
— Od terminala, powiadasz… — Giscard potrząsnął głową. — To nie szczęście, ale przezorność spowodowała, że je spostrzegliśmy. Twoja przezorność, bo to ty uparłeś się, by dokładnie pilnować tyłów, lecąc do wnętrza systemu.
Szef sztabu wzruszył leciutko ramionami — Giscard powiedział prawdę, ale Gozzi podejrzewał, że równocześnie delikatnie dawał mu do zrozumienia, by coś zasugerował. Giscard miał skłonność do budowania u oficerów zaufania we własne siły, skłaniając ich do jak najczęstszego przedstawiania najrozmaitszych pomysłów. A potem pilnował, by ten, kto zapropmował rozwiązanie, o które od początku mu chodziło, został doceniony.
— Mimo to, sir, i tak mieliśmy szczęście. Sensory ledwie je wykryły, tak dobre mają systemy maskowania elektronicznego. Gdyby nie lecieli tak szybko, nadal nic byśmy o nich nie wiedzieli. Wykryliśmy śladowe emisje napędów, które przebiły się w dwóch przypadkach przez maskowanie. Potem już wiedzieliśmy, gdzie szukać. Jak dotąd trudno nawet ocenić siłę tego ugrupowania: od dwudziestu do pięćdziesięciu okrętów liniowych. Prawdopodobnie ze wsparciem lotniskowców.
— Aż tyle?
— To bardzo szacunkowa i niepewna ocena — zastrzegł Gozzi. — No i dane nie pochodzą bezpośrednio z sondy, tylko z kutra rozpoznawczego, sir.
Giscard pokiwał głową ze zrozumieniem. Rozpoznawcza wersja kutra klasy Cimeterre była prawie pozbawiona zapasów rakiet, a zwolnioną w ten sposób przestrzeń wypełniał najlepszy zestaw sensorów szerokopasmowych, nadajników grawitacyjnych i magazyn sond, jakie zdołali stworzyć Shannon Foraker i jej zespół. Jak dotąd nie udało im się zbudować nadajnika grawitacyjnego tak małego, by zmieścił się w kadłubie sondy, wymyślili więc inne rozwiązanie. Za sondami leciały rozpoznawcze kutry w takiej odległości, by móc utrzymać z nimi łączność przy użyciu kierunkowego lasera. Informacje zaś zbierane przez sondy były po wstępny obróbce i interpretacji przesyłane dalej przez kutry już z użyciem nadajników grawitacyjnych. Dzięki temu choć Sovereign of Space nie dysponował czystymi danymi, otrzymywał praktycznie w czasie rzeczywistym kwintesencję informacji uzyskanych przez sondy. Giscard miał więc nieporównanie lepszy obraz sytuacji, niż którykolwiek z jego poprzedników mógł marzyć. Natomiast sam jeszcze nie wiedział, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo, bo były sytuacje, w których zbyt duża liczba informacji skłaniała dowódcę do zwątpienia we własne decjzje, co często powodowało gorsze zamieszanie niż błędne, ale konsekwentnie podtrzymywane decyzje.
Podszedł do jednego z mniejszych ekranów i wpisał na znajdującej się pod nim klawiaturze polecenie. Po paru sekundach na ekranie pojawił się wykaz, a raczej przypuszczalny skład zamaskowanego zgrupowania okrętów. Z tego co widział, komputery zdołały nieco dokładniej zidentyfikować należące do niego jednostki, niż gdy Marius otrzymał wiadomość. Teraz minimalną liczbę okrętów oceniły na 30, a maksymalną na 70, choć nie wszystkie sygnatury napędów były jednoznacznie ustalone.
Giscard założył ręce za plecy i wyprostował ramiona, nie spuszczając ani na moment wzroku z ekranu. Nie mógł wykluczyć, że to, co wyglądało na Trzecią Flotę, w rzeczywistości było czymś zupełnie innym lub jedynie jej częścią. To ostatnie było bardziej prawdopodobne, bo jeśli Kuzak została tak zaskoczona, jak to założyli autorzy operacji Thunderbolt, mógł ją złapać z podzielonymi siłami. Część pilnowała San Martin, część terminala. Mogła w takim wypadku użyć ECM-ów, by ogłupić sensory jego okrętów i przekazać fałszywy obraz świadczący o tym, że całe siły są skoncentrowane w pobliżu planety, by odwrócić jego uwagę od okrętów próbujących podkraść się doń od tyłu. Teoria była zgrabna, natomiast miała jedną wadę — druga grupa liczyła zbyt wiele okrętów. Giscard zapoznał się ze wszystkim, co wywiad floty miał na temat Theodosii Kuzak, i darzył ją autentycznym szacunkiem i jako stratega, i jako taktyka. Gdyby podzieliła siły, większą część przeznaczyłaby do obrony ważniejszego obiektu. A w tym wypadku tak z powodów politycznych, moralnych, jak i ekonomicznych nie było nawet mowy o porównywaniu ich ważności. Bezwzględnie ważniejsza była planeta. A więc siły, które miał przed sobą, powinny być liczniejsze, a z tego wykazu, na który patrzył, wcale to jednoznacznie nie wynikało.
Jeśli zaś nie była to druga część Trzeciej Floty, powstawało pytanie, co to za okręty i co tu robią. Mogła to być naturalnie jakaś część Home Fleet, która znajdowała się przypadkiem na tyle blisko terminala, że zdążyła dokonać alarmowego tranzytu na wieść o ataku, ale nie bardzo mógł w to uwierzyć. Taki przypadek mógł się zdarzyć raz — w ten sposób White Haven powstrzymał go od zajęcia terminala Basilisk, ale nie dwa razy pod rząd. Łagodnie rzecz określając, było to mało prawdopodobne.
Znacznie prawdopodobniejsze było, że okręty te znajdowały się już w systemie, i to we wcześniej wybranym miejscu. Tylko że to również było mało prawdopodobne… chyba że Królewska Marynarka wiedziała o ataku. A to teoretycznie było niemożliwe.
Z drugiej strony w historii operacji wojskowych niezliczona liczba ściśle tajnych planów została poznana przez przeciwnika czasami dzięki zwykłemu przypadkowi.
Jeśli to była część Home Fleet, sytuacja nie wyglądała źle, gdyż cała Home Fleet nie posiadała wystarczającej liczby superdreadnoughtów rakietowych, by ich obecność mogła w znaczący sposób wpłynąć na wynik tej bitwy. A wysłanie klasycznych superdreadnoughtów byłoby samobójstwem. Ale Admiralicja Royal Manticoran Navy także o tym wiedziała.
Skąd więc…
— A może… — mruknął do siebie i dodał głośniej: — Musimy wiedzieć dokładnie, Marius. Każ kutrom zmniejszyć dystans.
— Jeśli to zrobią, sir, prawie na pewno zostaną wykryte — powiedział cicho Gozzi.
— Wiem i nie podoba mi się to tak samo jak tobie. Ale musimy wiedzieć, kto za nami leci. Jeśli Królewska Marynarka zorientowała się, co planujemy, i zastawiła pułapkę… przypomnij sobie, co spotkało admirała Parnella w systemie Yeltsin na początku wojny. Jeśli poniesiemy tu zbyt duże straty, będziemy w poważnych tarapatach aż do powrotu Drugiej Floty z Konfederacji. Albo do uzupełnienia strat nowymi okrętami z Bolthole, ale stocznia ma określone możliwości produkcyjne i nawet admirał Foraker nie zdoła tego zmienić. Jeśli uniknięcie takiej sytuacji wymaga zaryzykowania czy nawet poświęcenia kilkunastu kutrów, z przykrością, ale musimy to zrobić.
— Rozumiem, sir.
— Wiedzą, że tu jesteśmy — w głosie komandora Tatnalla nie było śladu wahania.
MacDonnell kiwnął głową na znak zgody.
Miał nadzieję, że jego okręty nie zostaną wykryte, nim nie będzie za późno dla atakujących. Bo choć ugrupowanie Marynarki Republiki liczyło przynajmniej sto okrętów liniowych, był pewien, że razem z Trzecią Flotą poradzą sobie z nim: mieli łącznie prawie 90 superdreadnoughtów rakietowych i pół setki klasycznych. I fakt, że napastnicy posiadali lotniskowce, o czym świadczyły sygnatury napędów małych, szybkich i zwrotnych jednostek, które mogły być jedynie kutrami rakietowymi, zmieniał niewiele. Oznaczał tylko, że Trzecia Flota poniesie większe straty. Jako wsparcie miała ponad tysiąc bazujących na powierzchni San Martin kutrów, bo to było jedyne realne wzmocnienie, jakie przydzieliła jej Admiralicja z racji pogarszania się stosunków z Republiką.
Był pewien, że wspólnymi siłami pokonają napastnika.
I wiedział, że White Haven także jest tego zdania.
Problem polegał na tym, że aby to osiągnąć, trzeba go najpierw mieć w zasięgu ognia, a nadal mógł on uciec w nadprzestrzeń. Co gorsza, szanse na złapanie go, nim to zrobi, były, eufemistycznie rzecz ujmując, słabe.
Teraz o zaskoczeniu nie można było marzyć — o tym, że przeciwnik zorientował się w obecności jego okrętów, najlepiej świadczyło powolne, ale stałe zbliżanie się ku nim sygnatur napędu kilkunastu kutrów. Teraz kwestią niepewną pozostało tylko, czy napastnicy dowiedzą się, jakimi siłami dysponuje. Bo jeśli będą świadomi, że ma 40 superdreadnoughtów rakietowych i lotniskowce, musieliby być idiotami lub samobójcami, by natychmiast nie zmienić kursu i z maksymalnym przyspieszeniem nie lecieć do granicy przejścia w nadprzestrzeń. A jeśli czegoś nie zrobi, załogi tych nachalnych kutrów wkrótce to odkryją, niezależnie od tego jak dobre by mieli systemy maskowania elektronicznego. Poniżej pewnej odległości nawet tak słaba elektronika jak ta, którą dysponuje Republika, odkryje prawdę. A kutry zbliżały się do tej odległości. Poza tym nie było wiadomo, na ile Foraker poprawiła czułość republikańskich sensorów przez te cztery lata standardowe…
Przerwał rozmyślania i wziął się do wydawania rozkazów:
— David, skontaktuj się z Araratem i przekaż kapitanowi Davisowi, żeby zniechęcił te kutry. Definitywnie.
— Aye, aye, sir — potwierdził Clairdon.
MacDonnell ponownie skupił uwagę na holoprojekcji taktycznej.
Ararat należał do klasy Covington nieco większej od lotniskowców Royal Manticoran Navy, i miał na pokładzie 137 kutrów, czyli 11 dywizjonów, plus 5 maszyn rezerwowych. Jego skrzydło różniło się czymś jeszcze od skrzydeł Królewskiej Marynarki, było bowiem skrzydłem myśliwskim. Marynarka Graysona opracowała bowiem kuter specjalnie zaprojektowany do zwalczania innych kutrów, wychodząc z rozsądnego założenia, że w końcu ktoś poza Sojuszem dorobi się własnych kutrów i lotniskowców. Dowództwo graysońskiej floty postanowiło być na to przygotowane, zwłaszcza że „kuter przewagi przestrzennej” opracowany przez RMN padł ofiarą cięć finansowych Janaceka. W ten sposób powstała nowa klasa kutrów, oficjalnie: „kuter do zwalczania kutrów rakietowych” — Katana.
Sześćdziesiąt maszyn tej klasy wystartowało z lotniskowca Marynarki Graysona Ararat w niespełna sześć minut po wydaniu rozkazu przez admirała MacDonnella.
Załogi kutrów rozpoznawczych Marynarki Republiki zdały sobie sprawę, że ich los jest przesądzony, gdy na ekranach taktycznych zobaczyły start pięciu dywizjonów z wrogiego lotniskowca. Kutry rozpoznawcze były słabo uzbrojone i było ich tylko 18, a co gorsza, leciały prosto ku okrętom wroga.
Ponieważ ucieczka była niemożliwa, załogi zdecydowały sprzedać życie jak najdrożej — nie walcząc, ale uzyskując jak najwięcej informacji o zamaskowanym przeciwniku. W tym celu musiały się doń jak najbardziej zbliżyć, toteż dały całą naprzód i pomknęły na spotkanie śmierci.
Javier Giscard mógł jedynie bezsilnie obserwować desperackie bohaterstwo załóg kutrów rozpoznawczych. Nie był bowiem w stanie zrobić niczego, co w jakikolwiek sposób mogłoby wpłynąć na ich los. Wiedział, że wysłał tych ludzi na śmierć, i wiedział też, że postąpił słusznie. I że gdyby musiał to zrobić ponownie, nie zawahałby się.
Ale to nie poprawiło mu samopoczucia.
Obserwował ich lot do samego końca i dopiero gdy ostatni zielony symbol zniknął z ekranu przysłonięty przez chmarę wrogich rakiet, odwrócił się i spojrzał w oczy kapitanowi Gozziemu.
— Jaki jest ostateczny wynik identyfikacji? — spytał.
Bo załogi kutrów rakietowych dopięły swego — na ekranie przybywało symboli zidentyfikowanych jednostek, w miarę jak ubywało kutrów.
— Trzydzieści siedem potwierdzonych superdreadnoughtów, trzy prawdopodobne i jeden możliwy, sir — zameldował cicho Gozzi. — Poza tym jest jeszcze osiem innych jednostek. Sygnatury napędów trochę zbyt małe jak na superdreadnoughty, ale też trochę za duże jak na cokolwiek, czym dysponuje Royal Manticoran Navy.
— Sądząc z tego, co właśnie widzieliśmy, to muszą być lotniskowce.
— Zgadza się, sir. Tylko że Królewska Marynarka nie ma tak dużych lotniskowców.
— Graysońska ma — odparł zwięźle Giscard.
— Zgadza się, sir — potwierdził Gozzi.
Giscard zacisnął usta. Obecność takiej liczny graysońskich okrętów całkowicie zmieniała sytuację. Taktyczna i strategiczną równocześnie. Już sama ich liczba zmusiłaby go do zmiany planów, ale to, że były to okręty graysońskie, bardzo pogarszało położenie, w jakim się znalazł. I nie tylko dlatego, że Marynarka Graysona była przeciwnikiem cieszącym się zasłużonym szacunkiem wśród personelu i kadry oficerskiej Marynarki Republiki. Przede wszystkim z powodu konsekwencji wynikających z ich obecności tutaj.
— Sądzi pan, że wiedzieli o ataku, sir? — spytał Gozzi tak cicho, by nikt poza Giscardem nie mógł go usłyszeć.
Giscard prychnął cicho.
— Sądzę, że domyślili się, że taki atak nastąpi i to wkrótce, natomiast wątpię, by poznali szczegóły operacji Thunderbolt, jeśli o to ci chodzi — wyjaśnił spokojnie. — Żeby zorganizować tutaj zasadzkę, wcale zresztą nie musieli tego robić: wystarczył im jeden analityk na tyle inteligentny, by sam sobie buty włożył, żeby wydedukować, że w razie załamania negocjacji tu uderzymy na pewno.
I że naszym celem będą ich okręty. Wiedząc to, nawet Janacek wpadłby na to, że Trevor Star jest najlepszym miejscem na kontratak, bo biorąc pod uwagę, że tu skoncentrowali najwięcej okrętów, a San Martin jest bardzo ważny politycznie, z pewnością wyślemy tu duże siły. A w takim razie tu ucierpielibyśmy najbardziej, gdyby zasadzka się udała. I wygląda na to, że teorię dopracowali doskonale, tylko praktyka im trochę nie wyszła. Nie jesteśmy jeszcze tak głęboko w systemie, żebyśmy musieli walczyć z obydwoma grupami, a wiemy już o obecności drugiej.
Giscard zamilkł, analizując możliwości. Miał szansę pokonać każde z ugrupowań wroga osobno, zwłaszcza jeśli zacznie od graysońskiego. Ale jeśli przeciwnik będzie unikał walki, Trzecia Flota może zdążyć z odsieczą, nim walka dobiegnie końca, a wtedy role się odwrócą, bo to on zostanie złapany w krzyżowy ogień i przegra.
Gdyby było to sześć lat standardowych temu i władzę nadal sprawowałby Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, sprawa byłaby jasna — musiałby walczyć albo trafiłby pod ścianę. Teraz mógł kierować się rozsądkiem i zasadami taktyki, a nie instynktem samozachowawczym. Dlatego wziął głęboki oddech i polecił spokojnie:
— Marius, zmiana planu na Tango-Baker-Trzy-Jeden.
— Jest pan tego pewien, sir? — spytał Gozzi boleśnie wręcz neutralnym tonem.
— Jestem. — Giscard uśmiechnął się lekko. — Wiem, że Trevor Star to główny cel, i wiem, dlaczego admirał Theisman chciał zniszczyć Trzecią Flotę. Ale natknęliśmy się na zbyt duże siły, co zresztą oznacza, że nie ma ich nigdzie indziej, a więc wszystkie pozostałe cele operacji zostały zdobyte. Wiem, że mamy szanse wygrać, jeśli zdążymy rozprawić się z nimi kolejno. Wtedy zniszczylibyśmy lub poważnie uszkodzili trzy czwarte superdreadnoughtów rakietowych połączonych flot królewskiej i graysońskiej. Ale mamy zbyt dużo klasycznych superdreadnoughtów a zbyt mało rakietowych, by mieć pewność zwycięstwa. A pamiętać należy, że mamy połowę z w ogóle istniejących w Republice superdreadnoughtów rakietowych i jeśli Trzeciej Flocie udałoby się tu dotrzeć, nim poradzimy sobie z graysońskimi okrętami… Jak powiedziałem, ryzyko jest zbyt duże. Zawsze jeszcze trafi się okazja, a jeśli obrona innych systemów nie została wzmocniona, co podejrzewam, ponieśliśmy niewielkie straty, zadając Królewskiej Marynarce poważne. I te straty będą dla opinii publicznej Królestwa niczym cios między oczy. Nie ma sensu marnować tego efektu przegraną bitwą o Trevor Star. Poza tym mogliby wtedy dojść do wniosku, że ponieśliśmy takie straty, iż nie możemy już utrzymać inicjatywy w kolejnych walkach.
— Rozumiem, sir — zgodził się Gozzi i pomaszerował do oficera łącznościowego, by wydać stosowne rozkazy.
Giscard chwilę go obserwował, a potem wrócił spojrzeniem do holoprojekcji taktycznej. Wiedział, że pytanie Gozziego spowodowane było obawą przed ewentualnymi reperkusjami, jakie ta decyzja mogła mieć dla dalszej kariery Giscarda. Samego Giscarda to akurat zupełnie nie martwiło — znał Theismana i wiedział, że ten spodziewa się po nim rozumnego dowodzenia, a nie kurczowego trzymania się rozkazów. Wiedział też, że Tom nie potraktuje jego decyzji o wycofaniu się jako tchórzostwa. Był zresztą w tej dobrej sytuacji, że gdyby ktokolwiek je tak potraktował, mógł mieć pewność, że prezydent Republiki Haven wystąpi w jego obronie.
Giscarda martwiło tylko to, że mógł się mylić. Nie sądził, by tak było, ale pewności nie miał. A jeśli się pomylił, zaprzepaścił najlepszą okazję do zmasakrowania liczących się okrętów liniowych całego Sojuszu. Przy konsekwencjach takiego błędu to, co mogło się stać z jego karierą, było naprawdę bez znaczenia.
Michael Janvier, baron High Ridge i premier Gwiezdnego Królestwa Manticore, myślał wyłącznie o swej dalszej karierze i władzy, stając przed wypolerowanymi, drewnianymi drzwiami, przed którymi wartę trzymała kapitan w galowym mundurze Queen’s Own, wyprężona jak na paradzie. Mimo że dzieliło ich ledwie kilka metrów, ignorowała jego obecność w sposób doskonały.
High Ridge wiedział, że zgodnie z tradycją sięgającą jeszcze Ziemi członków jednostek trzymających warty honorowe szkolono tak, by wszystko widzieli, ale na nic nie reagowali. Nic, co nie było zagrożeniem lub złamaniem regulaminu warty. Dlatego wartownicy w pałacu Mount Royal przypominali posągi, dopóki ktoś nie znalazł się dwa metry od nich — wtedy mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek go dostrzec i zareagować.
Natomiast w przypadku tej konkretnej wartowniczki oprócz oficjalnej obojętności było jeszcze coś. Coś, co zauważył i u innych, ale u niej było to wyraźnie widoczne, choć nie potrafiłby wskazać konkretnego przejawu owego zachowania. Po prostu z całej jej regulaminowej postawy i niewidzącego spojrzenia przebijały wrogość i pogarda. Dlatego właśnie cały czas starał się utrzymywać jak najbardziej beznamiętny wyraz twarzy i przestrzegać protokołu aż do najdrobniejszych szczegółów.
Bo pogardę i wrogość subtelnie, acz jednoznacznie okazywali mu nie tylko wartownicy z Queen’s Own. Okazywała je cała służba i wszyscy, których przez te cztery lata napotkał w pałacu, a którzy nie byli członkami rządu czy ich pomocnikami.
Wziął się w garść i podszedł bliżej, przekraczając magiczny krąg dwóch metrów.
Oficer natychmiast odwróciła ku niemu głowę, sięgając prawą ręką do rozpiętej kabury z pulserem. Jej ruchy były błyskawiczne i mechanicznie precyzyjne. Był to balet wojskowy o doskonałej choreografii, ale tylko ciężki kretyn uznałby, że jest to wszystko, do czego zdolna jest pani kapitan. Była śmiertelnie groźną profesjonalistką w walce wręcz i doskonałym strzelcem z każdego rodzaju broni palnej — inaczej w ogóle nie zostałaby przyjęta do tego elitarnego regimentu. Nie wspominając o zostaniu w nim oficerem.
Jej obojętne zachowanie było częścią formalnego rytuału i on musiał zareagować tak samo.
— Premier prosi o kilka minut rozmowy z Jej Wysokością w sprawach wagi państwowej — wyrecytował formułkę, omal nie krzywiąc się przy tym pogardliwie.
Kobieta doskonale wiedziała, kim jest i że nie przyszedł na plotki.
— Rozumiem, panie premierze — odparła oficer, nie zdejmując prawej ręki z kolby broni.
Lewą zakreśliła półłuk i uaktywniła komunikator.
— Premier pragnie zobaczyć się z Jej Wysokością — powiedziała głośno i wyraźnie.
High Ridge zacisnął zęby.
Zazwyczaj całe to przedstawienie sprawiało mu przyjemność, gdyż dowodziło szacunku dla tradycji i dla jego stanowiska. Dziś wszystko jeszcze bardziej rozjątrzało ranę, która była powodem wizyty. Chciałby mieć tę rozmowę jak najszybciej za sobą i irytowało go całe to udawanie. Przecież jego sekretarka umówiła spotkanie, a on sam od chwili postawienia stopy na dziedzińcu znajdował się pod obserwacją najnowocześniejszego systemu bezpieczeństwa obsługiwanego przez najlepszych specjalistów w Gwiezdnym Królestwie Manticore.
Oficer nie spuszczała go z oczu, słuchając odpowiedzi płynącej z umieszczonej w uchu słuchawki, potem zdjęła dłoń z kolby pistoletu pulsacyjnego i nacisnęła guzik otwierający drzwi.
— Jej Wysokość pana przyjmie — oznajmiła.
I wróciła do roli rzeźby, spoglądając w głąb korytarza i ignorując jego istnienie.
High Ridge odruchowo wziął głęboki oddech, za co zaraz sklął się w duchu, i przekroczył próg.
Królowa Elżbieta III oczekiwała go w tym samym gabinecie co zawsze od czterech lat standardowych. Nigdy nie udawała, że jego widok sprawia jej radość, ale zawsze zachowywała pozory szacunku dla stanowiska, choć ledwie maskowała pogardę i niechęć do osoby je zajmującej. Przez cały ten czas widywała go wyłącznie wtedy, gdy wymagały tego jej obowiązki. I za każdym razem oboje zachowywali oficjalną uprzejmość.
Tym razem było inaczej i High Ridge zacisnął szczęki, by nie zgrzytnąć zębami.
Królowa jak zwykle siedziała za biurkiem, ale nie zaprosiła go zwyczajowo, by usiadł. Na wypadek gdyby jednak chciał, usunięto z pokoju wszystkie meble — fotele, stolik do kawy, nawet sofę stojącą zwykle pod ścianą. Nie wątpił, że nastąpiło to, gdy tylko została ustalona godzina spotkania. Podobnie jak nie wątpił, że po jego zakończeniu meble wrócą na swoje miejsce. Był to świadomy policzek.
I celny.
A co gorsza, High Ridge zdawał sobie sprawę, że widać to po nim.
Zresztą gdyby nawet zdołał lepiej nad sobą zapanować, a Królowa powitała go uśmiechem, nie zaś lodowatym milczeniem, i tak na nic by się to nie zdało. Siedzący bowiem na oparciu jej fotela treecat niczego nie ukrywał, a był wcieleniem wrogości. Miał prawie stulone uszy i prawie odsłonięte kły. Jego zielone ślepia zaś dosłownie pałały wewnętrznym blaskiem i ani na moment nie odwrócił spojrzenia od High Ridge’a.
Podszedł do biurka i stanął niczym uczniak wezwany na dywanik. Czuł rosnącą wściekłość, a Królowa przyglądała mu się równie przyjaźnie co Ariel.
— Wasza Wysokość — zdołał powiedzieć prawie normalnym głosem. — Dziękuję za tak szybkie przyjęcie.
— Raczej trudno byłoby mi odmówić spotkania, o które prosi mój własny premier — odparła.
Słowa mogłyby brzmieć uprzejmie. A nawet miło.
Gdyby nie zostały wypowiedziane całkowicie beznamiętnym, nieomal mechanicznym tonem.
— Pańska sekretarka powiedziała, że to raczej pilna sprawa — dodała Królowa tym samym tonem, udając, że nie ma pojęcia, dlaczego musiał tu przyjść.
— Obawiam się, że w rzeczy samej tak jest, Wasza Wysokość — zgodził się, żałując, że konstytucja w takich sytuacjach wymaga osobistego spotkania.
Choć teoretycznie rzecz biorąc, było to tylko zerwanie rozejmu, a nie formalne wypowiedzenie wojny, tak więc mógłby tego uniknąć. Gdyby wcześniej pomyślał.
— Jestem zmuszony z żalem zawiadomić Waszą Wysokość, że Królestwo znajduje się w stanie wojny — oznajmił formalnie.
— Doprawdy?
Tym razem zgrzytnął zębami, zdając sobie sprawę, że Królowa nie daruje mu i do końca wykorzysta formalności, by go upokorzyć. Równie dobrze jak on wiedziała, co zaszło w Trevor Star, a mimo to…
— Niestety tak — powtórzył, zmuszony do formalnych wyjaśnień przez jej pytanie. — Choć nie otrzymaliśmy żadnego formalnego uprzedzenia, że Republika Haven zamierza podjąć aktywne działania zbrojne, Marynarka Republiki naruszyła tego ranka granice Królestwa w systemie Trevor Star. Ich okręty zostały zaatakowane przez nasze siły i zmuszone do odwrotu po odniesieniu lekkich strat. Nasze siły nie poniosły żadnych strat, ale działanie Republiki może być uznane tylko za akt wojny, czyli automatycznie za zerwanie rozejmu.
— Rozumiem. — Królowa splotła dłonie na biurku, nie spuszczając jednak wzroku z premiera. — Jak zrozumiałam, milordzie, nasze własne siły przegoniły intruzów?
Użycie słówka „własne” było subtelną i niezwykle celną obelgą, która natychmiast podniosła mu ciśnienie. Nie miał jednak wyjścia i musiał odpowiedzieć.
— Tak, Wasza Wysokość. Choć mówiąc dokładniej, napastnicy zostali przepędzeni przez połączone siły nasze i Protektoratu Grayson.
— Te same siły Protektoratu Grayson, które wczoraj dokonały tranzytu z systemu Manticore do Trevor Star? — spytała takim samym mechanicznym, zimnym tonem.
— Tak, Wasza Wysokość. Choć ich tranzyt bardziej zasługuje na miano niezapowiedzianego niż nieautoryzowanego.
— Ach, tak.
Królowa milczała przez kilkanaście sekund, po czym uśmiechnęła się absolutnie bez śladu ciepła czy humoru i spytała:
— Co moi ministrowie proponują w związku z tym kryzysem, milordzie?
— W tych warunkach, Wasza Wysokość, rząd nie widzi innej możliwości, jak formalnie wypowiedzieć rozejm zawarty z Republiką Haven i podjąć nieograniczone działania wojenne przeciwko niej.
— A moje siły zbrojne znajdują się w stanie umożliwiającym wykonanie tej decyzji, milordzie?
— Znajdują się w takim stanie, Wasza Wysokość — odparł znacznie ostrzej, niż zamierzał, bo to pytanie trafiło w jego czuły punkt.
I ponownie sklął się w duchu, widząc, że sprawił jej tym satysfakcję.
Nie po jej zachowaniu — po mowie ciała treecata.
— Pomimo naruszenia granic nie ponieśliśmy żadnych strat — dodał. — A więc nasz potencjał militarny i pozycja strategiczna nie uległy zmianie przez ten incydent.
— Czy w opinii mojej Admiralicji był to odosobniony incydent?
— Prawdopodobnie nie, Wasza Wysokość — przyznał High Ridge. — Ale Biuro Wywiadu Floty ocenia, że atak na Trevor Star został przeprowadzony przy użyciu prawie wyłącznie okrętów nowej generacji, co w połączeniu ze znanym składem floty przeciwnika sugeruje jednoznacznie, że pozostałe incydenty, jakie mogły mieć miejsce, musiały mieć znacznie mniejszą skalę.
— Rozumiem… Doskonale, milordzie, posłucham opinii mojego premiera i mojego Pierwszego Lorda Admiralicji w tej materii. Czy chce pan zaproponować jeszcze jakieś posunięcia?
— Tak, Wasza Wysokość. Istotne jest zwłaszcza poinformowanie wszystkich członków Sojuszu o zaistniałej sytuacji oraz uprzedzenie ich, że zamierzamy formalnie skorzystać z klauzuli o wzajemnej obronie na wypadek ataku.
Poza tym, Wasza Wysokość, biorąc pod uwagę znaczenie i konsekwencje, jakie pociągnie za sobą zachowanie Republiki Haven, w wyniku którego całe Gwiezdne Królestwo jest zmuszone do ponownego sięgnięcia po broń, jako premier rządu Waszej Królewskiej Mości uważam, że rząd musi stanowić odzwierciedlenie jak najszerszego przekroju poglądów politycznych poddanych Korony. Taki wyraz jedności w tym krytycznym momencie doda naszym sojusznikom otuchy, a wrogów skłoni do zastanowienia. Dlatego też za zgodą Waszej Królewskiej Mości uważam, że w najlepszym interesie Królestwa Manticore leży sformowanie rządu, w skład którego wejdą wszystkie partie polityczne.
— Rozumiem — powtórzyła Królowa i po chwili kontynuowała: — W czasie wojny taka sugestia często ma swoje zalety. Mimo to sądzę, że w tej sytuacji jest nieco… przedwczesna. Jestem naturalnie głęboko wdzięczna, że chce pan współpracować z przeciwnikami politycznymi w tym, jak pan słusznie powiedział, kryzysowym momencie, ale uważam, że byłoby niesprawiedliwe narażać pana na zacięte spory wewnątrz takiego rządu w czasie, w którym musi pan mieć spokój, by skoncentrować się na krytycznych decyzjach. Poza tym byłoby nieuczciwe stwarzanie sytuacji, w której nie czułby się pan całkowicie wolny w podejmowaniu takich decyzji. Za które jako premier ponosi pan całkowitą odpowiedzialność. I uśmiechnęła się leciutko.
High Ridge nie wierzył własnym uszom. Konstytucja wymagała, by poinformował ją i uzyskał jej zgodę na formowanie nowego rządu, ale była to czysta formalność! Żaden monarcha w historii Gwiezdnego Królestwa Manticore nie odmówił premierowi takiej zgody. Było to coś wręcz nie do pomyślenia. Ale wyraz lodowatych oczu Elżbiety III uświadomił mu, że to niesłychane właśnie wydarzyło się po raz pierwszy.
Królowa przyglądała mu się spokojnie i z rosnącą satysfakcją, w miarę jak widać było po nim coraz bardziej, że dociera do niego, co zrobiła i jakie będą tego konsekwencje.
A ujmując rzecz najprościej, uniemożliwiła mu podjęcie choćby próby politycznego przetrwania. Brak rozszerzenia rządu o centrystów i lojalistów Korony oznaczał nie tylko brak zwiększonego poparcia, ale przede wszystkim brak rozłożenia winy na wszystkich, jeśli dojdzie do katastrofy. Takie rozłożenie winy powodowało w istocie bezkarność, bo nikt nie odważyłby się nawoływać do jej wymierzenia. Nie mając zgody Królowej, nie mógł nawet zaproponować utworzenia wspólnego rządu Williamowi Alexandrowi. Propozycja ta oczywiście zostałaby odrzucona, ale dawałaby mu szanse przetrwania i oficjalny pretekst do oskarżenia centrystów o odmowę przedłożenia dobra Królestwa nad interesy partyjne w chwili potrzeby.
Pozostały mu tylko dwie możliwości: rządzić bez osłony wspólnego sprawowania władzy z opozycją albo złożyć rezygnację. A rezygnacja oznaczała formalne przyznanie się do pełnej odpowiedzialności za to, co się stało.
Cisza przedłużała się, a napięcie rosło.
Przez moment miał ochotę zagrozić rezygnacją, jeśli Królowa nie wyrazi zgody. Zrobiłby dokładnie to, co chciała, by zrobił od samego początku. Byłoby to polityczne samobójstwo, w które próbowała go wmanewrować od lat. Poczuł rosnącą wściekłość, nieomalże obrazę, że w takiej chwili Królowa uciekała się do takich sposobów.
— Czy ma pan jeszcze jakieś propozycje? — spytała w końcu Elżbieta.
Znaczenie pytania było oczywiste — każda jego propozycja i każda rekomendacja spotkałaby się tylko z jedną reakcją. Dopilnowaniem, by on sam osobiście, jednoznacznie i nieodwołalnie został obarczony odpowiedzialnością za nią.
— Nie, Wasza Wysokość — usłyszał swój głos. — Nie w tej chwili.
— Doskonale, milordzie. — Królowa schyliła głowę może o dziesięć centymetrów. — Dziękuję za spełnienie obowiązku i osobiste przekazanie mi nowin. Jestem pewna, że był to nader niemiły obowiązek. A ponieważ wiele spraw bez wątpienia wymaga pańskiej uwagi w takiej kryzysowej sytuacji jak ta, nie będę pana zatrzymywała.
— Dziękuję, Wasza Wysokość — wykrztusił zduszonym głosem. — Za pozwoleniem!
Skłonił się znacznie głębiej i wycofał się.
A w oczach obserwującej go cały czas Elżbiety widać było rosnącą lodowatą satysfakcję.