3

Biedny stażysta nauwijał się zwołując to zebranie. Ale w końcu na mozaice czarno-białych ekranów AS-łączności pojawili się wszyscy uczestnicy: Kostin, zasiadający za stołem w swoim gabinecie; koordynator Rady Transportu — Dubach, i jego prawa ręka — generalny dyspozytor Siwerdluf, których udało się uchwycić w Centrum Badawczym; członek r

Rady Światowej — Niels Brun; Joa Perejra — kseniobiolog; a na końcu — ktoś z Rady Geohigieny, obecny niewidzialnie, ponieważ znaleziono go gdzieś, gdzie nie było ekranu, toteż włączył się przez specjalny kanał.

Geohigienistę nazywano Wacławem, był jednymi z nowych i Boll go nie znał.

Kostin naszkicował sytuację, jak mógł najzręczniej, po czym zabrał głos Dubach:

Ponieważ niniejsze zebranie nie dotyczy bezpośrednio interesów Rady. Transportu, a w miarę swych sił udział w organizacji spotkania „Welosa” Rada już wzięła, przydzieliwszy swój kosmoskaf, uczestnictwo członków Rady w tym i tak dostatecznie reprezentatywnym zebraniu wydaje się jemu, Dubachowi, niecelowe. Jeśli się okaże, że Rada Transportu może w realizacji decyzji niniejszego zebrania zapewnić jakąkolwiek bądź pomoc, to jego, Dubacha, w ciągu całego dzisiejszego dnia można będzie zastać w Badawczym, a w ostatecznym przypadku odszukać poprzez kanał specjalny. Co powiedziawszy wyłączył się, a razem z nim znikła z ekranu zażenowana fizjonomia Swerdlufa.

Brun zaproponował ulokować „Welosa” gdzieś na północnych krańcach Pasyfidy, skąd do najbliższego osiedla jest przeszło piętnaście tysięcy kilometrów, ale kiedy Kostin wypowiedział się wyczerpująco na temat niebezpieczeństwa zarażenia, zaraz się wycofał.

— W tej sytuacji według minie jedynie słuszne jest zostawać statek na odpowiednio wysokiej orbicie, aby następnie poddać go badaniu przez specjalną komisję, którą na pewno zorganizuje Rada Astrogacji.

— Na kseniocentrycznej orbicie nie można zostawić „Welosa” — wtrącił się Wacław. — Zbyt blisko planety i zbyt ożywiona to strefa. A w ogóle problem niebezpieczeństwa, które może sobą przedstawiać „Welos”, jest w kompetencji Instytutu Ksemiobiologii. Może doktor Perejra powie coś konkretnego na ten temat?

Doktor Perejra, niestety, nic konkretnego powiedzieć nie może. Przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, czy w ogóle problem Kwarantanny dotyczy dziedziny kseniobiologii, czy jakiejś innej. Ponieważ jednak wykluczyć możliwości biologicznego zagrożenia — jeśli „Welos” rzeczywiście był na Kwarantannie — nie można, najlepiej zakonserwować statek na dostatecznie neutralnej orbicie.

— Szefie-pilocie, a ludzie? — cichutko powiedział Szorak. — Jeśli są tam ludzie?

Boll wyłączył mikrofon.

— Nie ma tam ludzi, Kareł — uśmiechnął się miękko, patrząc na pobladłą twarz stażysty. — Nie ma i być nie może. Są w kosmosie bez mała trzysta lat. Załoga składała się z samych mężczyzn. I wanien do anabiozy nie mieli.

— A więc — wyciągnął wnioski Kostin — można uważać za jednomyślną następującą decyzję: kosmoskaf szefa-pilota Bolla przy pomocy automatycznych holowników „mirmeka M222” odholuje „Welosa” na orbitę, której parametry określi Centrum Obliczeniowe naszej Bazy i którą zatwierdzi Rada Transportu. Wszyscy się zgadzają?

Brun się zgadza.

Doktor Perejtra w całości akceptuje taką decyzję.

Podziela jego zdanie Wacław — geohigienista.

— Przygotować holowniki, szefie? — spytał Gullakian.

Boll przytaknął:

— To w każdym przypadku trzeba zrobić.

— A jeśli oni nie byli na Kwarantannie? — zauważył Gullakian. — Przecież romonowowska astrogacja to rzecz niepewna, i niepojęte, jakby się oni mogli tu znaleźć, gdyby ładowali na Kwarantannie?

— W odróżnieniu od dwu ostatnich ekspedycji, mogli przed lądowaniem na Kwarantannie włączyć automaty startowe — zaoponował Kostin.

— Najważniejsze — powiedział Boll — najważniejsze rzeczywiście, czy oni tam byli.

— Na statku przecież — wtrącił się do ogólnej rozmowy Szorak — może być najcenniejsza informacja! I dla zdobycia jej warto ryzykować. Niech ktoś jeden tam się wybierze. W najgorszym razie narażamy tylko jednego człowieka. Ochotnika. — Zawahał się chwilę. — Mnie…

— A jeśli tej cennej informacji tam nie ma? — spytał Kostiln.

— Czyż w ogóle istnieje informacja, dla której warto byłoby oddawać życie? — chłodno spytał Boll.

— Przecież i panu zdarzało się ryzykować, szefie-pilocie…

— A jednak jak dotąd żyję. Co chyba nie byłoby możliwe tak ryzykując.

— Zebranie skończone — ogłosił Kostin. — Dziękuję. Obliczenia stacjonarnej orbity „Welosa” będą wam podane…

— Nie — ostro przerwał Boll. — Obliczenia te nie są nam potrzebne.

Pełne napięcia oczekiwanie w ciągu ostatnich godzin wywołało w nim teraz chłodny, gniewny upór. Jeśli się wszyscy uchylą od tej decyzji, ktoś musi wziąć całą odpowiedzialność na siebie.

Kostin wybałuszył oczy z ekranu, jakby mu pokazano człowieka z obcej planety:

— To znaczy?

— Nie zamierzam odholowywać „Welosa” na orbitę stacjonarną,

Misza.

— Dlaczego?

— Dlatego, że to nie gwarantuje bezpieczeństwa. Dlatego, że zawsze się znajdą entuzjaści, w rodzaju naszego stażysty, którzy będą się pchali po tę hipotetyczną informację.

— Po tak samo, nota bene, hipotetyczną zgubę — wtrącił Gullakian. — Ja się ze stażystą zgadzam, Boria.

— Bunt na statku… — Boll się uśmiechnął, ale był to uśmiech typowo odruchowy. — Teraz rozumiesz, Misza, że trzeba go…

— Unicestwić? Ostatni z romanowowskich statków? Zrozum, trzeba go zachować jako muzealny zabytek chociażby! Przecież zagrożenie w istocie jest hipotetyczne, natomiast wartość statku niewątpliwa. Z niebezpieczeństwem potrafimy sobie kiedyś dać radę, na razie zapewnimy dobrą ochronę, z czasem zbudujemy zaporę balonową.

Kiedyś… Z czasem… Boll znał cenę tego „z czasem”.

Było jeszcze bowiem czwarte ładowanie na Kwarantannie. Lądowanie, o którym wiedział tylko Boll. Patrolowy kosmoskaf zszedł do lądowania i Boll nie mógł go zatrzymać. Drugi pilot „Sindbada”, Wagin, który przepracował w patrolu miesiąc, kierunkowym promieniem przekazał na kosmoskaf Bolla: „Chcę spróbować. Inaczej nie mogę. Ktoś przecież powinien…” Oficjalnie Boll oświadczył, że kosmoskaf Wagdna uległ awarii na skutek zderzenia z ciałem meteorytowym. Powiedzieć bowiem prawdę, znaczyło sprawić ból nazbyt wielu, o wiele większy niż ten, jaki przyniosła wiadomość o przypadkowej śmierci. I odtąd Boll był ostrożny.

— Misza, nazywam się Borys Boll, moja carte blanche XXVI-A-029.

— Chcesz…

— Tak. I rozliczać się z tego będę tylko przed Radą Astrogacji.

Piloci Pionierów i Dalekiego Zwiadu nieraz musieli podejmować decyzje wychodzące poza zakres kompetencji zwykłych dowódców statków. Toteż najbardziej doświadczeni spośród nich otrzymywali carte blanche dającą im autokrację na nie zbadanych planetach i nawet w neutralnych przestrzeniach znanych już systemów — poza stumilionowokilometrową strefą terytorialną, w obrębie której, zgodnie z prawem kosmicznym, każdy statek był podporządkowany miejscowym Radom.

Kosmoskaf znajdował się sto dwadzieścia siedem milionów kilometrów od Ksenii, i Boll postanowił skorzystać ze swojej carte blanche. Kostin zrozumiał to.

— Boria — powiedział. — Ech, Boria… — i wyłączył się.

— Szarak! — Boll mówił urywanie i sucho. — Podłączy pan „mirmeki” do „Welosa”. — Ależ szefie-pilocie…

— Regulamin wyprawy, paragraf 17.3!

— Tak jest, szefie-pilocie! — martwym głosem powiedział Szarak i zabębnił: — KSG burta 73 do M-213, M-217, M-222.

— Gullakian, proszę dać trajektorię na NIS-641.

Gullakian milcząc odwrócił się. Po ekranie trajektografu popełzły różnokolorowe krzywe. Ich ruch wciąż zwiększał szybkość. Stopniowe robiło się ich coraz raniej, zlewały się i nagle zamarły jedną wyraźną zieloną krechą, która pojawiła się też i na kursografie.

Boll położył ręce na klawiaturze pulpitu sterowniczego. Gullakdan, gwałtownie odsunąwszy swoje krzesło, zmierzył Bolla chłodnym jak kamień, ciężkim spojrzeniem.

— To tchórzostwo — powiedział bardzo cicho i bardzo wrogo. — Pan jest po prostu tchórzem, szefie-pilocie. Odpowie pan za to.

— Odpowiem — zgodził się Boll.

Загрузка...