PIEŚŃ O ZIELONYM POCIĄGU

Nocami ziemia jeszcze stygła pod lodowatymi gwiazdami, ale święto wiosennej radości, szybkich skrzydeł, dźwięcznych ruczajów — było już na progu. Jeszcze trochę, a pierwsze żółte barwy legną na stokach i zarzecze zacznie się ukraszać bzowym kolorem.

Wyszedłem pożegnać zimę, narty jeszcze się ślizgały po sinym śniegu, osiadłym ciemnymi plamami pod drzewami, na skrajach polan, gdzie pnie w słońcu dyszały parą.

Południe. Słońce. Pierwsze bezśnieżne wysepki na kamiennych łbach sopek. Całkiem niepostrzeżenie dojechałem do drogi kolejowej. Wisiał nad nią strumień ciepłego powietrza; granitowy nasyp był nagrzany, szyny pachniały żelazem. Wzdłuż nasypu ciągnął się szlak narciarska. Doznałem uczucia, że ktoś mnie śledzi. Ale nikogo nie było widać. Jechałem wolniej, oglądając się. Daleka figurka zamajaczyła za moimi plecami. Pojechałem szybciej, lecz figurka wciąż rosła i rosła. Po drugiej stronie nasypu jechał na nartach człowiek. Kobieta. Coś jakby nieuchwytnie znajomego odkryłem w niej. Przyjrzałem się: Lena Rugojewa. Skąd się tu wzięła, pomyślałem, przecież odleciała na Północ, i nagle przypomniałem sobie naszą malutką ekspedycję, zdziwiony okrzyk Achwa („Widzę ludzi!”) i później jego przyczynę (tam koło pociągu była Lena).

— Dzień dobry, Walentynie Mikołajewiczu! — zawołała Lena.

— Dzień dobry, Leno! Czyżby już pani do nas wróciła?

Jej głos brzmiał wyraźnie, choć była jeszcze daleko. Czekałem na nią, wciąż jechała po drugiej stronie nasypu. Oczy jej promieniały, była podobna teraz do owej z Północy legendarnej dziewczynki, której głos jest dźwięczniejszy niż pieśń wiosny.

— Nie, Walentynie Mikołajewiczu, jeszcze nie wróciłam do was. Chcę panu opowiedzieć o zielonym pociągu.

… Dzień był radosny, niezwykły, choć nie mogłem się uwolnić od poczucia własnej bezradności. Wszystkie moje pytania wydawały mi się niepotrzebne, bo i bez nich otrzymywałem odpowiedzi, a sens słów Leny docierał do mnie tak dobitnie, jakby studiowała głośno swoje myśli, a ja łowiłem je. To uczucie było mi przedtem nie znane, a owa nieoczekiwana lekkość obcowania wywołała nawet małą trwogę: przecież moje rozważania i myśli mogły się jej wydawać zbędne, i niewydarzone. Cóż więc robić? Jeśli pytać nie potrzeba?

Słuchać? Dziwnym, niepojętym wprost sposobem domyśliłem się wszystkiego, co ona jak gdyby chciała mi powiedzieć, i oto z całkiem niewielu słów, jakie padły z jej ust, powstał pełen obraz: zrozumiałem, że zielony pociąg był jedną z badawczych stacji. To był rzeczywiście gwiezdny pociąg, i te dwa wyrazy najbardziej do niego pasowały, dlatego że…

Niełatwo zdać sobie sprawę z tego, że pozorna pustka przestrzeni zawiera tak wiele, iż trzeba ją studiować lata, dziesięciolecia. Ale i to jeszcze nie wszystko — fale radiowe są tylko małą cząstką tego, co w niej ukryte. Za nimi wznosi się bezkresny rząd przekształcających się nawzajem fal i cząsteczek — i powolnych, i szybkich, takich szybkich, że wyprzedzają światło, jakby zakreślając swymi promieniami drogę z teraźniejszości w przyszłość. I — idąc śladem tych błyskawicznych wykresów — wschodzą w przestrzeni niezliczone korowody gwiazd, parujących planet z błękitnymi gazowymi obłoczkami, migocących kornet i szybkich meteorów — ale to tylko ślady, odblaski tego ruchu, który jest racją wszystkiego. To, co da się zobaczyć, może być zrozumiałe. Lecz gdzie są źródła nieznanych „błyskawicznych promieni”? Oni ich nie znaleźli. Szukali. I wiedzieli, że z chwilą gdy te źródła zostaną odkryte — wyjaśni się racja istnienia całej Galaktyki. Oto dlaczego już tyle lat podróżował z planety na planetę gwiezdny pociąg. Ale gdzieś w innych konstelacjach i w innych światach, pod niebieskim, pod żółtym, pod różowym słońcem, każdego dnia, każdej godziny, niewidzialne jak wiatr, jak powietrze, jak oddech mknęły inne pociągi. Oto dlaczego wierzyli w postęp.

Pomyślałem: po co ten wieczny ruch? I zrozumiałem: źródło promieni można znaleźć, ale tylko „chwyciwszy” je z kilku punktów przestrzeni.

Zrodziło się pytanie: pewnie trudno uczynić pociąg niewidkiem? I w głowie ułożyła się odpowiedź: wcale nie, na wagonach są translatory światła, one wyłapują promienie z jednej strony pociągu i przekazują je na drugą, i tak powstaje iluzja, że wagony są przeźroczyste, niewidzialne.

Lena pracowała z nami… Po co to im? Czyżby tylko dlatego, że droga nie była gotowa? I oczy Leny stały się trochę figlarne, roześmiała się i poprawiając włosy rozsypane na plecach, powiedziała:

— Otóż nie. Oczywiście, pociąg był tylko do czasu. I spraw terminowych nie było. Ale nas przecież obchodzi jedynie pociąg-niewidek, a nie ludzie. Najlepszy sposób to nie wyodrębniać się, nie rzucać się w oczy, to znaczy — być razem. I potem też jest to potrzebne. Czyż pan nie zauważył, że wszystkie obliczenia wypełniałam o wiele dokładniej, niż trzeba? Pracowałam jednak z wami także dlatego, że to było interesujące. Bardzo. Nawet ogniska w tajdze lubię, i ptaki, i śniegi, i narty. I waszą pracę. Jakbym się tu urodziła. A na Dalekiej Północy rzeczywiście byłam, przecież musimy znać linię trasy bardzo dokładnie, o wiele dokładniej niż wy. Potem trzeba będzie sprawdzać współrzędne drogi co do milimetra. Nawet taka drobna pomyłka urasta w parseki przy dużej odległości od punktu obserwacji. A pan, Walentynie Mikołajewiczu, pan powinien zapomnieć wszystko, co się wiąże ze mną osobiście. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu tak trzeba. Przecież będziemy jeszcze razem pracować. Pomogę wam. Proszę zapomnieć naszą rozmowę, a pociąg… O nim może pan wiedzieć wszystko. Pamięta pan, jak pański aparat przypadkowo sfotografował i obu wam z Dymitrem nic nie wyszło? No więc dziś wieczorem proszę wywołać kliszę, pan tego dotąd nie zrobił. Kiedy tylko zobaczycie na zdjęciu pociąg, w waszej pamięci powstanie jakby luka. Na jakiś czas oczywiście. Wasi specjaliści bez trudu pojmą, co to jest zielony pociąg. Pan i Achwo przypomnicie sobie nasze spotkania za pół roku, kiedy nas tu już nie będzie. A teraz czas na mnie!…

Rozumiałem ich. Niełatwo pracować przez długie lata na obcej planecie, a teraz pozostały im być może wyliczone tygodnie i nie mogli zwlekać, wszystko się kończy, wszystko u kresu — nerwy, aparatura. I czyż nie zdecydowali się odsłonić tajemnicy pociągu tylko dlatego, że wzbogaci to ich o dodatkową energię, która pozwoli przedłużyć choć o kilka dni owe krzepiące obserwacje? (Przecież pociąg jest niewidoczny jedynie wtedy, kiedy pracują bardzo skomplikowane, w naszym pojęciu, przyrządy…)

— Dobrze — powiedziałem — niech tak będzie. Życzę powodzenia,

Leno!

…Nagle słoneczne promienie zbiegły się jak w pryzmie. Z jasnego ognia wyleciał cień. Ten cień był pociągiem, zobaczyłem go w końcu tuż obok. Kiedy przeniósł się mimo, rozlawszy miękką światłość, Leny już nie było. Skądś z daleka dobiegł jej głos: „Posłuchajcie naszej pieśni, Walentynie Mikołajewiczu!”

To była raczej ziemska pieśń. Inaczej być nie mogło: przecież oni kochali Ziemię i tu pracowali.

O czym śpiewano w pieśni?

Śpiewano w niej o szczęśliwym nadejściu pierwszego dnia wiosny i o niebieskich, jasnych jej dniach, o zapachu burz i leśnym czarze zielonego odrodzenia przy akompaniamencie deszczów. Śpiewano w niej o złotych kobiercach jesiennych traw i stadach dzikich srebrzystych ptaków krzyczących na kamieniach i skałach, o tajemniczych ogniach tajgi, które z bliska rozpływały się jak widma, a z daleka jarzyły niczym ślepia zwierząt, wilków i rysi, i śpiewano w niej o silnych sztormach wzdłuż wschodnich wybrzeży — cudacznie powyginanych brzegów planety, o letnich barwach północnych fiordów i o całej przestrzeni, gdzie przebiegał ich pociąg.


Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska

Загрузка...