Ignacy Ruff zatrzymał samochód przy wejściu do wielopiętrowego domu towarowego i długo patrzył na ożywiony tłum kobiet, mężczyzn i dzieci. Wiele rzeczy zaczynało mu się nie podobać — w ostatnim czasie pojawiły się w mieście niedobre oznaki — i oto teraz, wpatrując się w dziewczęta wybiegające beztrosko z Domu Handlowego „Robinson and Robinson”, Ruff schwycił się kurczowo dłonią za podbródek i na jego wielkiej twarzy legł wyraz skrajnego przerażenia.
Minęło trzy miesiące od dnia, kiedy Księżyc, przez całe tysiąclecia służący tylko bredniom poetów, został w końcu wykorzystany w pożytecznej sprawie. W ciągu siedmiu dni strachu „Związek pięciu” zawładnął dwiema trzecimi światowego kapitału i dwiema trzecimi przemysłu.
Zwycięstwo przyszło łatwo, bez oporu. „Związek” ujrzał już siebie panem i władcą półtora miliarda ludzi.
Wtedy puszczono w gazetach skrajnie optymistyczny artykuł „O czterdziestu tysiącach lat”, w czasie których Ziemia może spokojnie pracować i rozwijać się, nie obawiając się zderzenia z odłamkami Księżyca.
Artykuł wywarł na pozór pomyślny wpływ na ludzi. Obserwatorzy opuścili dachy, otwarto sklepy i powoli znowu zagrała muzyka w restauracjach i na skwerach. Ale jakiś ledwo dostrzegalny cień melancholii, czy rozproszenia legł na ludzkości.
Czujny niepokój, twarda walka ambicji i woli, żelazna dyscyplina, cały ten powszechny porządek, korzystny dla sterowania organizmem wielkiego miasta, powoli zaczął przeobrażać się w coś bardzo miękkiego, mglistego, nieuchwytnego.
Na ulicach coraz częściej spotkać było można wałęsających się bez celu ludzi. Zaprzestano zamiatania chodnikowi i ulic, namnożyło się ulicznych kawiarni, jedne sklepy stały po całych dniach zamknięte, do jeszcze innych nie można się było dopchać. I w tym zamęcie, pośród paplających głupstwa dziewczątek, spotkać było można dyrektorów banków, posłów do parlamentu, solidnych dżentelmenów.
W urzędowych dzielnicach miasta, gdzie dotąd nie słyszało się innej muzyki aniżeli szum motorów, stukot maszyn do pisania, czy dzwonki telefonów, teraz od świtu do świtu grały niewielkie orkiestry na skrzyżowaniach, a śliczne maszynistki, chłopcy windowi, urzędnicy tańczyli shimmy i fokstrota. Z okien poważnych urzędów wychylali się poważni obywatele i beztrosko przekomarzali się z tańczącymi.
Policja — to było już zupełnie zatrważające — nie miała nic przeciw nieporządkowi, beztrosce i niefrasobliwym zabawom na ulicach.
Policjanci spacerowali z kwiatami w butonierkach i z fajkami w zębach. Niejeden, dochodząc do skrzyżowania, na którym na zestawionych stołach brodaty Żyd rzępolił na skrzypcach, a purpurowy Niemiec dął w cor-net-a— piston i tańczyły potargane dziewczęta, popatrzył, chrząknął i sam puszczał się w tan.
W urzędach, na kolejach, na statkach — wszędzie obserwowało się tę beztroskę i lekkomyślność. Uwagi kwitowano dobrodusznymi uśmiechami, nagany i wypowiedzenia pracy — smutnym westchnieniem: „Nic nie poradzisz”. I nie zdążysz, człowieku, jeszcze wyjść za drzwi — a słyszysz, jak ten już gwiżdże coś wesołego.
„Związek pięciu” zaczynał się czuć, jakby go obłożono miękkimi pierzynami i poduszkami. Silił się na srogość, ale nie przerażała ona nikogo. Drukował nakazy, dekrety, miażdżące artykuły, ale gazet nikt już nie czytał. A w tym samym czasie w kawiarni i na ulicach, gromadząc wokół siebie tłumy, jacyś młodzieńcy z rozpiętymi kołnierzykami deklamowali wiersze o mętnej pesymistycznej treści.
W fabrykach, kopalniach wszystko układało się jeszcze na razie pomyślnie, ale już dawało się odczuć zwolnienie tempa pracy, jak gdyby system Taylora zaczął rozluźniać swe stalowe tryby… „Związek pięciu” postanowił nie zwlekać i dokonać w najbliższych dniach przewrotu politycznego, stanąć na czele rządu, ogłosić dyktaturę i choćby nawet miała polać się krew — przywołać ludzkość do porządku i dyscypliny.
Ignacy Ruff, wpatrując się uważnie w klientów sklepu, zrozumiał nagle, co było niezwykłego w tym tłumie wesołych nabywców. Wszyscy — mężczyźni i kobiety — wynosili swoje zakupy nie Zapakowane. Przerzucali je przez ramię albo nabijali sobie nimi kieszenie, spokojnie przechodzili obok policjanta, dobrodusznego olbrzyma z kwiatkiem za uchem.
Ruff wraz z tłumem wcisnął się do sklepu. Na półkach leżały stosy materiałów, odzieży, przedmiotów zbytku. Mężczyźni i kobiety przewracali w nich, brali to, co im się podobało, i odchodzili zadowoleni. Sklep po prostu rozkradano. Żelazny skurcz ścisnął Ruffa za gardło. Ciężko stąpnął w kierunku roześmianej, delikatnej i szarookiej dziewczyny w kapelusiku na bakier i powiedział donośnym głosem, tak że jego słowa przetoczyły się echem pod gigantycznym sklepieniem magazynu:
— Szanowna pani, pani trudni się kradzieżą.
Dziewczyna natychmiast zatrzepotała rzęsami i poprawiła kapelusz.
— Pan przyjezdny? — zapytała krótko. — Czyż pan nie wie, że my już od trzech miesięcy wszystko bierzemy darmo?
Ruf ogarnął przekrwionymi oczami tłum grabieżców, ogromne krople potu wystąpiły mu na twarzy.
— Zwariowali! Całe miasto zwariowało! Świat zwariował! — wykrzyknął w przystępie szału.