Odbywałem samotne wycieczki górskie w Sajanach. Najlepiej czynić to bez pośpiechu, nikogo nie goniąc i na nikogo nie czekając. Świat wydaje się wówczas rozleglejszy i swobodniej się myśli. Znałem ścieżkę, którą w ciągu godziny można było dotrzeć do turni. Pierwszy raz poprowadziły mnie nią miejscowe dzieci, a później przemierzałem ją sam, schodząc z gór nawet nocą, zapamiętawszy wymyślny bieg dróżki między krzewami i skałami. Przyjemnie jest zostawać na szczytach do pojawienia gwiazd, wsłuchiwać się w ciszę i widzieć, jak w górze zapalają się pierwsze iskierki. Gwiazdy rozbłyskują nagle — jasno i triumfalnie. Z pewnością dlatego, że w tym momencie są bliżej nas.
Poza tym w Sajanach są piękne kwiaty — To spostrzeżenie wynika jednak z sentymentalizmu, którego w zadym przypadku staram się nikomu nie pokazywać. W góry chodzę sam. Tuż przy turniach rozpościerają się łąki: królestwo ziół i kwiatów. Nieraz zrywam kwiaty, ale nie bezmyślnie i nie wszystkie. W pełni zadowala mnie gałązka różanecznika zwanego tu para żarkow. Niekiedy zrywam czerwone i żółte maki alpejskie. Kwiatki te żyją jednak krótko — więdną i obumierają w oczach. Jest mi ich żal.
Spacery w górach mają jeszcze tę zaletę, że wyzwalają wyobraźnię. Marzy się o skrzydłach, ale nie o takich, na których zamontowane są śmigła i turbiny. Te są powszednie i zwyczajne: na samo wspomnienie szumu i drżenia silników cierpnie skóra. Nie chodzi też o skrzydła ptasie — doskonałe, ale słabe, nie będące w stanie unieść daleko. Marzy się o skrzydłach myśli, żeby oblecieć całą planetę i zetrzeć z niej atomowe oraz inne zło. Żeby skrzydła te uniosły mnie ku innym światom. — pięknym i dobrym; czy są takie światy? Rozmyślałem o posiadanych już przyjaciołach i tych, których spotkam jeszcze w życiu, o pięknie, o miłości i wielu innych sprawach; kraina marzeń jest nieskończona.
Niewątpliwie z tej krainy przybył też Bielski, Borys Andriejewicz.
Tak sądzę dzisiaj, kiedy wspominam nasze spotkanie — Wówczas wydawało mi się, że zjawił się nie w porę. Bardzo nie w porę. Żegnałem się z Sajanami. Okres pobytu dobiegł końca i w kieszeni miałem już bilet na powrotny lot. Leczenie w uzdrowisku górskim niewiele mi pomogło. Prawdopodobnie więcej pomogły powietrze i cisza gór. Miałem przed sobą powrót do miasta, do laboratorium z kolbami, odczynnikami, do nie dokończonej rozprawy,O sposobach chemicznego zwalczania chwastów”. Wszystko to czekało mnie nie dalej, jak jutro. Tymczasem jednak pragnąłem posiedzieć w samotności na ulubionej polanie. To zupełnie naturalne pragnienie zostało zakłócone nadejściem Bielskiego.
Najpierw usłyszałem sapanie, mruczenie i chrzęst kamieni pod podeszwami butów. Później całkiem wyraźnie zabrzmiało pytanie: „O czym mówią tulipany?…” Ponownie niezrozumiałe mruczenie i wreszcie zza skały ukazał się bardzo wysoki, bardzo zgarbiony i bardzo chudy starzec w kapeluszu o szerokim rondzie, w okularach, w kraciastej kowbojskiej koszuli i z aparatem fotograficznym na pasku zwisającym z ramienia. „Turysta — pomyślałem. — Dziwne, przez cały sezon nie spotykałem tu turystów…, dopiero teraz”. Starzec szedł ku mnie ścieżką i było oczywiste, że za chwilę zacznie się rozmowa bez treści, jakie zwykle prowadzą turyści — o okolicy, o pogodzie, o odciskach, o konserwach, które trudno kupić, a które są tak nieodzowne na kolację. Mój ostatni wieczór zostanie zepsuty. Aż westchnąłem — tak bardzo nie chciałem psuć tego wieczoru.
— Tutaj już ktoś jest — powiedział starzec dostrzegłszy mnie. — Doprawdy, człowiek — kontynuował. — Kuracjusz. Inteligent…
Wstęp nie wróżył niczego dobrego — Zaświtała mi jednak myśl: a nuż starzec pójdzie dalej? Jakże tego pragnąłem! Niestety, nadzieja nie spełniła się. Zaczął iść wolniej. Bez wątpienia chciał zostać ze mną. Więcej — usiadł obok na kamieniu.
— Różanecznik, maki — powiedział spojrzawszy na trzymane przeze mnie kwiaty. — Beneb i Algol… Udane zestawienie. Czy pan je słyszy?…
— Kogo słyszę? — zapytałem.
— Kwiaty — odpowiedział starzec.
— Jak można słyszeć kwiaty? — spytałem.
Starzec nie odpowiedział. Siedział zgarbiony, opuściwszy ręce między kolanami — Dłonie splótł tak silnie, że aż zbielały mu kostki palców. Wzrok starca był wbity w ziemię i również w nim czuło się napięcie, jakby człowiek ten zaprzątnięty był bardzo poważnymi myślami lub rozwiązywał jakiś problem.
— O czym mówią tulipany? — spytał nie rozluźniając palców i nadal w skupieniu patrząc w ziemię.
„Ma maniakalne idee — pomyślałem — jeszcze tego brakowało!…” Twarz starca była jednak poczciwa, a jasne oczy krótkowidza promieniowały zaufaniem.
— Nazywam się Borys Andriejewicz Bielski — przedstawił się. — Przyjechałem dzisiaj z południowego Kazachstanu. Pojechałem tam oglądać tulipany…
„Botanik” — zdecydowałem.
— Jakie cudowne są te tulipany! — kontynuował. — Miliony tulipanów. A jaka zagadka!…
Proszę wybaczyć — powiedziałem — ale czegoś tu nie rozumiem. Nie rozumiałem niczego — ani treści rozmowy zaczętej przez Bielskiego, ani jej celu. Człowiek ten zwracał się jednak do mnie i nie można było milczeć, stąd to kompromisowe „czegoś”. Z rozmowy tej bowiem nie rozumiałem. niczego.
— A więc pan ich nie słyszy? — wskazał na gałązkę różanecznika i maki.
— Nie, nie słyszę — przyznałem się.
— Jaka szkoda! — wykrzyknął Bielski. — Wydawało mi się, że pan je słyszy i nie jestem sam!…
Patrzył na mnie przez dłuższy czas.
— Ani jednego człowieka — powiedział. — Poza mną… — Ponownie spuścił głowę.
Zdawało mi się, że ma jakieś zmartwienie, że nie może zebrać — myśli i stara się zapomnieć o wielkich troskach.
— To nic — powiedziałem ze współczuciem — minie…
— Nie mija — odparł. — Od samego dzieciństwa. Ale rozumieć je w sposób właściwy zacząłem dziesięć lat temu. Gdyby to było wcześniej! Wszak mam już sześćdziesiąt siedem!…
— Proszę się uspokoić! — powiedziałem, nadal sądząc, że ma jakieś zmartwienie.
— O czym pan mówi? — spytał.
Nie wiedziałem, o czym mówię, ale pytanie otrzeźwiło mnie.
Przecież już dawno powinienem mu zadać to samo pytanie. Nadal jednak myśląc o straconym wieczorze, zapytałem dyplomatycznie:
— Czy ma pan jakieś zmartwienie?
— Łatwo powiedzieć: zmartwienie! — zawołał. — Po prostu mi nie wierzą! — Bielski nachylił się ku mnie patrząc znad okularów. Miały podwójne szkła i u nikogo nie widziałem takich okularów. — Uważają mnie za kłamcę! — kontynuował. — A ja słyszę, jak rozmawiają kwiaty!
— Kwiaty?… — zapytałem ponownie.
— Tak, młody człowieku, kwiaty! Każdy inaczej! I każdy związany jest z jakąś gwiazdą.
Pomyślałem, czy nie wstać i nie zejść w dół zbocza. Zatrzymał mnie jednak.
— Różanecznik związany jest z Denebem — powiedział biorąc gałązkę z moich rąk. — Maki z Algolem. Rumianek… Boże, rumianek, nie wiem z jaką gwiazdą jest związany!… I tak każdy kwiat. Od najbardziej niepozornego po tulipany!
Nadal trzymał gałązkę różanecznika. Ja z kolei gałązki nie puszczałem obawiając się, że rozsypie się mój bukiet. Tak więc siedzieliśmy związani gałązka różanecznika, jakby nitką.
— Czy zadawał pan sobie kiedykolwiek pytanie — ciągnął dalej Bielski — dlaczego na świecie jest tak wiele kwiatów i dlaczego są one do siebie podobne jak gwiazdy?
— Nie, nie zadawałem — powiedziałem.
— A przecież są to miniautrowe teleskopy! Radioteleskopy, młody człowieku, i wszystkie są zwrócone ku gwiazdom.
W bredniach starca — o ile były to brednie — wyczuwało się logikę.
Ale jeszcze bardziej czuło się pewność i to przeszkadzało mi odejść, a nie gałązka różanecznika, którą wspólnie trzymaliśmy. Gałązkę mogłem mu oddać, ale rozmowa zaczęła mnie wciągać. Nie niedorzeczność rozmowy — w oczach Bielskiego, w intonacji jego głosu nie było niedorzeczności. Było przekonanie, którym starzec zaraził również i minie. Chciałem usłyszeć, co jeszcze powie ten dziwny człowiek.
— Proszę popatrzeć — puścił wreszcie gałązkę różanecznika — każdy kwiatek, czy to nagietka, mak, czy storczyk, ma kielich w postaci rozwartej czaszy z pręcikiem lub systemem pręcików w centrum. Proszę spojrzeć na ten różanecznik: czyż nie jest to radioteleskop z ażurowym zwierciadłem i stojącą anteną? Przechodzimy obok nie dostrzegając cudu, ponieważ jest on zwyczajny. Ale jest to antena, odbiornik nastrojony na określoną falę, przyjmujący przekazy z kosmosu. Należy je tylko wzmocnić i rozszyfrować. Chce pan posłuchać?
Bielski odpiął skórzany futerał, w którym, jak sądziłem, znajdował się aparat fotograficzny, i wyjął — przyrząd podobny do miniaturowewego odbiornika tranzystorowego. Z jednej strony rozpoznałem pod metalową siatką krążek głośniczka wmontowanego w korpus, a z drugiej w plastikowej ramce było naciągniętych kilka nitek. Tą stroną zbliżał on przyrząd do trzymanych przeze mnie maków. Z głośnika popłynęła cicha, a nawet powiedziałbym, nieśmiała muzyka: grały dwa instrumenty — jeden niskim, a drugi wysokim tonem. Nie była to jednak wiolonczela ani skrzypce, ani saksofon. Melodia była nieziemska, niezwykła, a jednocześnie delikatna, przejmująca, jakby głosy te wzywały ku sobie i nie oczekiwały odpowiedzi. — Muzyka z Algola, bety Perseusza — wyjaśnił Bielski. — A oto Deneb. — Zbliżył przyrząd do kwiatów różanecznika. Z głośnika rozległ się, zamruczał niski, wibrujący głos, jakby ktoś uderzył w dźwięczące drzwi. — Słyszy pan? — zapytał Bielski. — I tak z każdej gwiazdy. Ile kwiatów, tyle gwiazd.
— Czyżby gwiazdy mówiły?
— Oczywiście nie gwiazdy — odpowiedział Bielski. — Wokół gwiazd są planety z istotami myślącymi. Sygnały przekazuje się za pośrednictwem promieni gwiazdy.
— Jak dowiedział się pan o tym, Borysie Andriejewiczu? — spytałem.
Bielski uśmiechnął się patrząc na mnie konfidencjonalnie.
— W dzieciństwie leczono mnie — powiedział. — Z szumu w uszach. Zwykle zaczynało się to wiosną, gdy zakwitały sady. Słyszałem śpiew i szemrzenie drzew nawet przy zamkniętych oknach. Kiedy okna otwierano, nie mogłem spać. Mówiono do mnie — „to wiatr”. Gdy zaczynałem przekonywać, że kwitnąca wiśnia dźwięczy jak chór, a jabłoń jak orkiestra, karcono mnie i nazywano kłamczuchem. Bodziszek na oknie śpiewał trójgłosem, dorodny pierwiosnek nie tylko dźwięczał nocami, ale przekazywał też obrazy. Klomb pod oknami ćwierkał, pohukiwał, piszczał. Szczególnie dokuczały mi irysy: bez przerwy trzeszczały wysoką, świszczącą nutą, nie dając spokoju ni dniem, ni nocą. Obecnie wiem, co to alfabet Morse a, ale w 1907 roku, jako czteroletnie dziecko, cóż mogłem o tym wiedzieć? „Fantasta!” — mówiono mi, gdy próbowałem się żalić.
Potem zaczęto mnie wozić do lekarzy. Ci zapewniali:
— Zdrowy, normalny chłopiec. Błony bębenkowe w porządku, trąbki Eustachiusza czyste. Nie ma powodu się skarżyć.
Ojciec, urzędnik podatkowy, targał mnie za uszy za każdy rubel na próżno wyrzucony na lekarzy.
— Nicponiu… — mówił. — Nie chcesz się uczyć, będziesz tragarzem!
Uczyłem się słabo; szum w uszach przeszkadzał mi się skupić.
Kwiaty nienawidziłem w sposób okrutny, nie rezygnując z żadnej okazji zadeptywania klombów, niszczenia krzewów róż. Za to także obrywałem, uważano mnie za dzikusa, złego chłopca… Około trzynastego roku życia przywykłem jednak do szumu, a później przestałem — na niego zwracać uwagę, starając się niczym nie odróżniać od rówieśników. Nie było czasu, aby zajmować się drobiazgami: zaczęła się rewolucja i wojna domowa. Pracowałem i jako tragarz — ojciec miał rację — i jako górnik w Donbasie, i jako laborant w instytucie badawczym. Studiowałem zaocznie i przed nastaniem lat czterdziestych skończyłem politechnikę. Zajmowałem się wynalazkami. Wynalazkami zajmuję się do chwili obecnej. Gwiazdofon — tu Bielski wskazał na przyrząd trzymany w rękach — to mój wynalazek. Okulary — dotknął ręką okularów z podwójnymi szkłami — są także moim wynalazkiem.
— Jakie okulary? — spytałem.
— Do oglądania przekazów gwiazdowych.
— Na kwiatach?…
Bielski kiwnął potakująco głową.
— A ja mogę… oglądać? — spytałem wstrzymując oddech. Ogarnęło mnie wzburzenie, jak chłopca, którego po raz pierwszy przyprowadzono do, cyrku. — Czyżby można było zobaczyć?… — powtarzałem.
To co słyszałam z przyrządu, nazwanego przez Bielskiego gwiazdofonem, mogło być mistyfikacją, a gwiazdofon — odbiornikiem tranzystorowym. Niezbyt orientuję się w muzyce i nie wiem, jakie sygnały lub audycję mógł odebrać tranzystor. Opowiadaniu Bielskiego można wierzyć lub nie, wszak mówił on o rzeczach fantastycznych. Niemało fantastyki zawierają współczesne czasopisma. Być może przeczytał on gdzieś o gwiazdach, o kwiatach i przedstawił te poglądy jako swoje? Jeżeli można jednak zobaczyć, to zupełnie inna sprawa. Wzrok nie oszuka. Uchwyciłem się tej myśli jak tonący brzytwy. Chciałem, żeby całe opowiadanie Bielskiego nie było mistyfikacją.
— Można?… — pytałem. Bielski zdjął okulary, przy czym musiał w tym celu zdjąć i ponownie włożyć kapelusz.
— Można — powiedział. — Nie zawsze, ale jesteśmy w szczęśliwej sytuacji. Widzi pan tę łąkę? — pokazał na łączkę żółtą od jaskrów. — Te rumianki… — Na skraju łąki, gdzie było bardziej sucho, białą płachtą ścieliły się rumianki. — Nieważne, że to ekran telewizyjny — mówił Bielski. — Każdy kwiat przyjmuje cząstkę rysunku. Gdy kwiatów jest wiele i rosną gęsto, można ujrzeć obraz. — Borys Andriejewicz podał mi okulary.
Wziąwszy je wstałem z kamienia i poszedłem ku polanie żółcącej się jaskrami.
— Proszę nie podchodzić zbyt blisko — uprzedził Bielski. — Podobnie jak na ekranie telewizyjnym należy oglądać przekaz z pewnej odległości.
Zatrzymałem się i włożyłem okulary.
Ujrzałem miasto. Odległe miasto we mgle, jak niewyraźny szkic, jak miraż na pustyni. Widziałem zarysy domów i dzielnic, jakbym znajdował się na wzgórzu lub wieży nad miastem. Widziałem ulice, parki, aleje. Miasto żyło — na ulicach coś się poruszało, przemieszczało, być może tłumy, a może sznury pojazdów. Miasto było ogromne, jego krańce ginęły w perspektywie i jakby w pyłowej zamieci. Ruch widoczny był na wiaduktach nad ulicami, w alejach parków i na dachach domów.
Wydawało mi się, że słyszę szum miasta: turkot kół, warkot silników. Im dłużej wpatrywałem się w miasto, tym więcej odkrywałem szczegółów: oto okrągła budowla, być może cyrk, oto owalna — hipodrom lub stadion, a tutaj błyszczy basen; na piasku można nawet rozróżnić brązowe kreseczki ciał… Coś uniosło się nad miastem — trójkąt, fruwające skrzydło, o oto jeszcze jedno i jeszcze… Przerywana linia latających przedmiotów przemieszczała się nad domami, nad placami; pierwsze z nich już się skryły za horyzontem. Zdjąłem okulary i zapytałem:
— Co to jest?
Bielski wzruszył ramionami.
— W galaktyce jest sto miliardów gwiazd — powiedział.
Włożyłem ponownie okulary i spojrzałem na skraj polany bielejącej rumiankiem. Teraz ujrzałem ocean i nad jego powierzchnią rozpinający się ogromnym łukiem most. Łuk urywał się w miejscu, w którym kończył się rumianek, i most zdawał się wisieć w błękicie powietrza i wody. Był on metalowy, o lekkiej, ażurowej konstrukcji i całkiem pusty. Daremnie wpatrywałem się w bielejącą wstęgę jezdni biegnącej środkiem mostu; droga była pusta.
Bielski podszedł do mnie i zapytał:
— Nic?…
— Widzę most — powiedziałem.
— Na moście nic nie ma?
— Pusto — odpowiedziałem.
— Ja także — stwierdził Bielski — ilekroć patrzę na rumianek, zawsze na moście nic nie ma. Pusto.
Poszedł dalej i zbliżył do rumianku mikrofon swojego przyrządu.
Usłyszałem plusk fal. Tak pluskałyby fale gdzieś w dole, gdybym stał na moście.
— Słyszy pan? — zapytał Bielski.
— Oddech morza… — powiedziałem.
— Proszę się lepiej wsłuchiwać.
W plusku fal wyróżniłem cichy, kojący szept — frazy, okresy, strofy. A most był pusty. W uszach coś dźwięczało, szeptało, jakby ocean był żywy i rozmawiał sam z sobą.
— Zadziwiające! — Oddałem okulary Borysowi Andriejewiczowi.
Ten milcząc złożył je i schował do kieszeni.
— Zadziwiające! — powtórzyłem. — Czy opowiadał pan komuś o tym? Czy opatentował pan wynalazek?
— Opowiedziałem teraz panu — odrzekł Bielski. — A patentu nie brałem. Widzi pan… — Spojrzał na mnie ufnymi oczami krótkowidza.
Słowo honoru, lubiłem starca za to otwarte, nieco roztargnione spojrzenie. Na pewno łatwo skrzywdzić tego łagodnego człowieka, wyśmiać go i z pewnością bał się tego ze strony innych ludzi.
— Patentu nie wziąłem — powtórzył. — Gwiazdofon wynalazłem niedawno. Jeżdżę, słucham. Opanowuję… — zawahał się; widocznie słowo wydało mu się zbyt prozaiczne, niewłaściwe. — Niedawno byłem w Kazachstanie — kontynuował — słuchałem tulipanów… A pracuję nad innym modelem, gwiazdofonem stereofonicznym. Ukończę model, to go ogłoszę. Tylko… — Bielski ponownie się zawahał. — Obawiam się jednej rzeczy…
— Czego pan się boi? — zapytałem.
— A może powiedzą, że to wszystko bzdura, abstrakcje… Co innego, gdybym się zajął herbicydami. Przecież jaskry i rumianek to zwyczajne chwasty…
Tak, widziałem, że obawia się obojętności, niezrozumienia, boi się, że mogą go publicznie wyszydzić, jak czynił to niegdyś jego ojciec, wożąc bezskutecznie do lekarzy. Pomyślałem nawet, jak by mu pomóc w utwierdzeniu jego wiary. A może ma rację, że trzeba udoskonalić wynalazek, a później go ogłosić?
W tym czasie Bielski rozwijał swoje myśli:
— Dlaczego nie zajmować się tematami abstrakcyjnymi? Należy podejmować wszystkie. Przemawiają za tym doświadczenia niejednego wynalazku; trzeba badać i chmury, i grzyby, i skrzydła motyli. Weźmy konstruowanie odbiorników. Czy należy się tym zajmować, jeżeli opracowano już tysiące schematów? A nagle tysiąc pierwszy będzie odbiornikiem, który przyjmie audycję z kosmosu?… Zresztą, teraz nie jest to konieczne — sygnały z kosmosu wychwytują kwiaty. A jednak istnieje konieczność! — wykrzyknął. Może powstanie odbiornik, który uchwyci coś zupełnie nieoczekiwanego. Proszę sobie przypomnieć: badano pleśń i odkryto penicylinę, zachwycano się skrzydłami ważki i znaleziono sposób neutralizowania zgubnego wpływu flatteru…
Słońce skryło się za skały. Na polanie stało się chłodniej i mroczniej. Półmrok objął zbocza wypełniając dolinę sinym i fioletowym światłem. Poszliśmy z Bielskimi ścieżką.
— Po co o tym mówić? — ciągnął. — Badania konieczne są zawsze i wszędzie!
Nie protestowałem. Moim marzeniem było wziąć w ręce jego zadziwiający gwiazdofon. Zeszliśmy już do połowy góry, gdy udało mi się zawładnąć przyrządem. Nadal trzymałem też w ręce maki alpejskie i różanecznik. Podniosłem przyrząd ku kielichom maków i ponownie usłyszałem muzykę — te same dwa głosy, wysoki i niski, które zlewając się tworzyły nieziemską melodię. Wydawało się, że od muzyki płynie aromat — delikatny, nieco gorzkawy, jak od migdałowca, przejmujący i przygnębiający.
— Borysie Andriejewiczu — zwróciłem się do starca — czy rozumie pan znaczenie przekazów?
— Muzyka — odpowiedział. — Najczęściej to muzyka i można ją zrozumieć. Muzyką łatwo wyrazić radość, nadzieje, wezwanie, rozpacz. Wszystko to występuje w gwiezdnych melodiach.
Bielski zamilkł i zwolnił.
— Jednego nie mogę zrozumieć — oznajmił — o czym mówią tulipany?
Słyszałem już to pytanie. Wyraźnie niepokoiło ono Borysa
Andriejewicza.
— Dlaczego tulipany? — zapytałem.
— Proszę wiec posłuchać — powiedział. — Mam zapis… — Wydobył z kieszeni tekturowe pudełko, poszperał w nim i wyjął kawałek taśmy. — Może pan da na chwilę — wziął z moich rąk gwiazdofon. Trzask, taśma ulokowana. — Proszę słuchać — powiedział.
Z głośniczka popłynął szelest, szmer, niewypowiedzianie odległy, słaby, tajemniczy. Wydawało się że to szmer deszczu na dachu; można było rozróżnić plusk poszczególnych strug, dzwonienie kropli. Nie było to jednak ani jedno, ani drugie. Dźwięczał żywy głos, a wspomniane pluski można było przyrównać do oddechu i przerw miedzy frazami. Mijały sekundy, minuty, a szept nie kończył się; podobnie dźwięczały krople, słychać było oddech i szmer tajemniczego przekazu.
— To Mizar — wyjaśnił Bielski. — Podwójna gwiazda w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy. Tulipany odbierają Mizar…
Chyba po raz pierwszy podczas rozmowy z Bielskim poczułem nierealność spotkania z tym zadziwiającym człowiekiem. Dotąd moją uwagę pochłaniały gwiazdofon oraz cuda, które pokazywał i o których opowiadał Bielski. Skąd on jest, kim jest ten starzec? Być może to nie człowiek, a przybysz z gwiazd? Dlaczego nikt nie słyszał o nim i o jego odkryciu? Co robi w uzdrowisku górskim?… Odwróciłem się ku Bielskiemu:
— Proszę opowiedzieć o sobie, kim pan jest?
Bielski nie odpowiedział na pytanie, może go nie usłyszał: przedzieraliśmy się przez krzewy i trzeba było odgarniać gałęzie rękoma, aby nie podrapać twarzy. Chyba od minuty słychać było chrzęst igliwia i szelest liści. Być może Bielski nie chciał o sobie mówić? Przygotowałem się już do powtórzenia pytania, ale zaczął sam.
— Już mówiłem — odezwał się w ciemności. — Nieomal wszystko opowiedziałem o dzieciństwie, o nauce, pracy nad wynalazkami. A poza tym, co panu jeszcze opowiedzieć? Jestem emerytem — stwierdził zmieszany. — Minęło siedem lat, jak poszedłem na emeryturę. Zgodnie z wiekiem i ze stażem. — Również i te jego słowa zadźwięczały tak, jakby niezręcznie było mu je wypowiadać. — Nie mam rodziny — kontynuował. — I nie miałem. Biegacz stepowy, biedak mówią o takich jak ja… Ale może to i lepiej.
Wydawało mi się, że się uśmiechnął. Przypominam sobie jego zażenowany, roztargniony uśmiech. Dziwny, nie przystosowany człowiek: posiada taki wynalazek… Zdaje się, że ma on go za nic. Albo nie zna jego ceny, albo nikt go nie rozumie. Przecież i ja na początku uznałem go za pomylonego.
— Jestem swobodniejszy bez rodziny — mówił Bielski. — Chodzę po kraju, jeżdżę. Przyglądam się kwiatom. Byłem na Kaukazie, na Krymie, w Pamirze. Teraz jestem tutaj. Zatrzymałem się w domu turystycznym… Piszę monografię. Nie mogę dobrać tytułu. Być może nazwę ja „Kwiaty i kosmos”. Brzmi to nieprzekonywająco, dziecinnie… Trzeba by jeszcze pojeździć po świecie — ciągnął dalej — zebrać więcej materiałów. Chcę się udać do Australii. Dowiedzieć się, o czym mówią Canopus i gwiazdy Centaura…
Mówił nudnie, nieciekawie, jak gdyby nie chciało mu się opowiadać o sobie. Była to proza po wielkiej poezji o kwiatach i gwiazdach, którą przed chwilą mnie uraczył. Czuł tę prozę i przerwał opowiadanie w pół słowa.
Resztę drogi przeszliśmy milcząc, rozmyślając każdy o swoim: Bielski na pewno o gwiazdach, a ja o zakładzie, laboratorium, o pisanej z trudem rozprawie. Co powiedziałby o swojej rozprawie Bielski, gdyby go zapytać?…
Nie, nie spytałem go o to. To nie jest najważniejsze. Najważniejsze tkwi w nim samym — coś niezwykłego, niepowtarzalnego.
— Jak pan tłumaczy — zapytałem — swoją wrażliwość na głosy gwiazd? Mówił pan, że w dzieciństwie słyszał śpiew i szept kwiatów.
— Jak tłumaczę? — powiedział. — Być może jest to anomalia, ale możliwe, że norma. Myślę, że w każdym człowieku tkwi to samo, co we mnie. Może każda komórka naszego ciała jest nie tylko nadajnikiem fal radiowych, co dowiedziono, ale i odbiornikiem? Może ja mocniej odczuwam, ale taki odbiór może wypracować każdy. Czyż mało zagadek kryje system nerwowy i mózg człowieka? Trzeba poszukiwać…
— Trzeba szukać… — Powtórzyłem jak echo jego ostatnią wypowiedź. Starzec ma rację: przed nami poszukiwania i odkrycia.
Światła osady ukazały się nagle. Ścieżka przeszła w drogę, która się rozdwajała: jedna wiodła do osady, a druga do uzdrowiska. Bielski zatrzymał się.
— A zatem doszliśmy — powiedział. — Dziękuję panu. Na pewno nie wydostałbym się z lasu i nocował przy ognisku. Lubi pan nocować przy ognisku?
Powiedziałem, że jestem Sybirakiem i nie jeden raz tak nocowałem.
— A w Australii chciałby pan być? W prawdziwej Australii? — zapytał Bielski, nie chcąc widocznie więcej mówić o sobie i dając mi do zrozumienia, że nie powinienem więcej pytać.
Nic nie odpowiedziałem.
— Ja bardzo chcę… — powiedział.
W jego głosie dźwięczało zmieszanie, jakby przepraszał za przerwaną rozmowę: nie należało opowiadać o emeryturze, o nie napisanej jeszcze monografii — wszystko to psuło spotkanie.
— Żegnam — Bielski podał mi rękę. Podałem swoją, ale ze zdziwieniem poczułem w ręce gwiazdofon.
— Na pamiątkę — powiedział Bielski. — Proszę nie odmawiać przyjęcia.
Bezwolnie ścisnąłem podarek w ręce, szukając słów podzięki.
— Jeszcze zapis z Mizara — podał mi na dotyk taśmę. — Tajemnica tulipanów… Doskonały temat rozprawy. Z chwastami się panu nie wiedzie.
Czyżby czytał moje myśli?…
Borys Andriejewicz roześmiał się:
— Myśli — czytać łatwiej. Nie zawsze przyjemnie, ale łatwiej. Byłem oszołomiony.
— Proszę rozwiązać tajemnicę — ciągnął Bielski — znajdę pana. Pan może to zrobić: odkryć zagadkę. Ma pan przewagę, młodość. Żegnam.
Przez minutę słyszałem jego szurające starcze kroki. W rękach miałem taśmę i gwiazdofon, a w głowie tysiące pytań do Bielskiego.
— Borysie Andriejewiczu!… — krzyknąłem w ciemność. Ale jego kroki już ucichły.
Przetłumaczył Ryszard Ciszewski