Po procesie sądowym cały porządek zajęć profesora legł w gruzy. Przychodzili do niego korespondenci gazet i czasopism, profesorowie, studenci i zwykła ciekawska gawiedź, pragnąca spróbować „przeciwsennego proszku”. Profesor Wagner przywykł już do tych wizyt i dlatego nie zdziwił się, kiedy pewnego dnia usłyszał, jak ktoś z niemieckim akcentem prosi za drzwiami o umożliwienie mu wizyty.
Kiedy drzwi się otwarły, profesor ujrzał młodego człowieka o pulchnej różowej twarzy i jasnych, kędzierzawych włosach. Bardzo „modne” szyldkretowe okulary jakoś nie pasowały do tej młodej twarzy. Nienagannie skrojony garnitur nadawał nieznajomemu europejskiego wyglądu.
— Pozwoli pan, że się przedstawię, szanowny panie profesorze!… Herman Taube, członek Berlińskiego Towarzystwa Miłośników Przyrodoznawstwa. Przybywam do pana w imieniu Towarzystwa… Pańskie odkrycie niezwykle nas zainteresowało. I Towarzystwo zwraca się do pana z pokorną prośbą: czy nie zechciałby pan wygłosić w naszym kole kilku wykładów ma temat swoich doświadczeń?
— Niestety, nie dysponuję czasem.
— O, to nie zajmie wiele czasu! — nalegał młodzieniec. Jego kobiecy głos przybrał najwyższa tonację, oczy patrzyły błagalnie spoza szyldkretowych oprawek. — Niech się pan zgodzi!… Niech się pan zgodzi!… To będzie dla nas takie święto. Sam nie jestem naukowcem, ale ogromnym entuzjastą nauki… Mój ojciec jest bogaty… bardzo bogaty… Gdyby pan zechciał, znalazłby pan u nas wszystko, czego potrzeba do prowadzenia doświadczeń… Wyposażylibyśmy panu wspaniałe laboratorium… dziesiątki, setki psów byłyby do pana dyspozycji!…
Wagner uśmiechnął się.
— Jest pan bardzo miły, ale niestety, muszę odrzucić pańską propozycję. Nie zamierzam opuszczać Rosji.
— Jaka szkoda! Jaka szkoda! Wydawało mi się, że pracować tutaj… co tam pracować… Ale nie odmówi mi pan wygłoszenia kilku wykładów! To zajmie raptem kilka — dni. Polecimy samolotem nowego towarzystwa lotniczego „Unschadlich und Beąuemheit — „Bezpieczeństwo i wygoda”. W pełni uzasadniona nazwa… Skutecznie konkuruje iż „Deruluem”… Biorę na siebie wszystkie kłopoty związane z załatwianiem wizy i paszportu. O kosztach i honorarium nawet nie mówmy… Wszystko bierzemy na siebie…
— Mógłbym poświęcić na tę sprawę nie więcej niż trzycatery godziny. Zbyt cenię swój czas. Niech pan nie zapomina o tym, że dysponuję sześciokrotną wydajnością. Jeśli stracę tylko dwie doby, to będzie się to dla mnie równało utracie dwunastu. Nie, nie mogę przyjąć tego zaproszenia!
— Ogromnie jestem zmartwiony. A jeszcze bardziej zmartwi się szef naszego laboratorium, profesor Braude. Pracuje nad tym samym zagadnieniem, co pan. Ale jego metoda jest inna nieco…
Profesor Wagner ożywił się.
— Ach to tak! A na czym polega jego metoda?
— Prowadzi doświadczenia… — Taube zaplatał się trochę. Twarz jego wyrażała ogromny wysiłek myśli, jak gdyby chciał sobie coś przypomnieć. — Pracuje nad metodą, która da możliwość samemu organizmowi wytwarzania toksyn przeciw hip… hip…
Ale Wagner już odgadł jego myśl.
— Akurat pracuję teraz nad tym samym! Nasze gazety nieco wyolbrzymiły moje osiągnięcia w tym kierunku…
— Ja nie z gazet — żachnął się Taube i poczerwieniał. — Profesor Braude już od kilku lat prowadzi doświadczenia w tej dziedzinie. Teraz chciałby się z panem nimi podzielić… Bardzo mi przykro, że będę musiał go zmartwić…
— To zmienia postać rzeczy! Myślę, że strata czasu zostanie wynagrodzona… Profesor Braude?… Że też o nim nie słyszałem.
— Młody i bardzo skromny… nie lubi rozgłosu… Ale niezwykle genialny!…
— Zgadzam się!
Taube rzucił się ku profesorowi i zaczął go ściskać za ręce.
— Stokrotne dzięki! O podróż zatroszczę się sam: Nie straci pan ani minuty ze swego drogocennego czasu!
Kłaniając się szarmancko, Taube zniknął za drzwiami.
„Dziwny młodzieniec. Psami mnie chciał przekupić!” — pomyślał po jego wyjściu profesor Wagner.