11

Już trzecią noc mieszkańcy wielkich miast wylęgali na ulice, aby radośnie witać wschód Komety Bieli. Gdzieniegdzie wśród wiejskiej głuszy albo w stepach wśród niedobitków koczowników ludzie drżeli ze strachu i modlili się, odprawiali przebłagalne nabożeństwa w staruteńkdch cerkwiach, albo siadali kręgiem wokół szamanów i czarowników, potrząsających bębenkami na powitanie ognistym piórom komety. Murzyni afrykańscy urządzali tańce i bili w tam-tamy. Żółtolicy mędrcy na płaskowyżach Pamiru odczytywali dla nich tylko ważne wyroki losów i uśmiechali się uśmiechem Buddy do potoków spadających gwiazd. Dzieci i zwierzęta ogarniał niepokój. Ale w dużych miastach przez całą noc grały orkiestry. Pod otwartym niebem, pośród stolików i jesiennych kwiatów, w półmroku wygaszonych ulic, śmiały się wystrojone kobiety, śpiewały modne aktualnie piosenki o komecie, o Księżycu, o Ignacym Ruffie, który przestraszył cały świat.

Ledwo tylko zaszło Słońce, po niebie, z punktu leżącego w gwiazdozbiorze Andromedy, mknęły szybkie linie spadających gwiazd. Jakby czyjaś ręka ciskała rozżarzone węgle. Pędziły w stronę zenitu i znikały. Inne kierowały się ku Ziemi, wybuchały zielonymi fajerwerkami i rozsypywały się w strzępy. Wydawało się, że tani w górze hula ognista zamieć. Jej odblaski igrały w kieliszkach z winem, w zdumionych, roześmianych, wzruszonych oczach kobiet, w klejnotach na ich odkrytych włosach.

Około dziesiątej po ulicach rozbiegli się sprzedawcy gazet. „Niezwykła katastrofa na Oceanie Spokojnym. Zagłada wyspy Ruffa i wszystkich jej mieszkańców.”

Wiadomość ta nadała jeszcze większej ostrości dziwnemu, niesamowitemu widowisku. Wielu, wielu ludzi po raz pierwszy patrzyło dzisiaj na posiwiałe, odwieczne gwiazdozbiory. Orkiestry grały marsza żałobnego Chopina. Nad głowami bezdźwięcznie kłębiła się gwiezdna zamieć. Na opadłych alejach bulwarów, na skwerach, gdzie pachniało więdnącymi liśćmi, na czysto wymiecionych placach i ulicach mężczyźni w wieczorowych cylindrach i kobiety w futrach przesyconych zapachem perfum ulegali niecodziennym i niebywałym namiętnościom. Zdziwione oczy przypatrywały się oczom. Kobiece ręce, ramiona widoczne przez rozchylone, pachnące włosy, obiecywały nie doznane, przyprawiające o zawrót głowy, rozkosze. Kobiety patrzyły na swoich towarzyszy z tkliwością i wzruszeniem. Odchylały się wzruszone w plecionych fotelach, uśmiechem witając wschodzącą jasność komety. Lekki dreszcz niespodziewanej, lecz przez wszystkich z upragnieniem przyjętej namiętności powiał w tę listopadową noc nad placem, na wpół oświetlonym różnokolorowymi abażurami lampek na restauracyjnych stołach.

Potoki gwiazd coraz gęściej przeorywały niebo. Zaczął padać deszcz aerolitów. Skręcając się jak węże, rozpalały się do oślepiająco zielonej barwy, próbowały przebić powietrzną osłonę Ziemi i rozpadały się w pył. Witano je okrzykami jak zapaśników zbliżających się do mety. Oto jeden, drugi, trzeci aerolit skierował się ze straszliwej wysokości wprost na plac. Gdzieniegdzie ludzie rozbiegali się w popłochu. Plac zamilkł. Ale powietrzne kamienie rozprysnęły się gdzieś w niebie nie osiągając Ziemi, i tylko z daleka zadudnił grzmot. Między stolikami zawirowały wstęgi serpentyn. Murzyni boye roznosili kosze z owocami.

I oto nad dachami zaczął wschodzić pałający ogon Bieli. Wznosiła się coraz wyżej i rozpościerała wciąż szerzej. W końcu się ukazała głowica komety, podobna do tępej, zaokrąglonej głowy ptaka. Orkiestry zagrały tusz. Ku niebu podniosły się ręce z kielichami szampana. Za dwanaście gadzin, według najdokładniejszych obliczeń obserwatorów całego świata, Bielą winna była przejść zaledwie tysiąc kilometrów nad pustynną południową okolicą Oceanu Wielkiego. Spodziewano się burz, ogromnych przypływów, nasilenia aktywności wulkanów i nawet upadku do oceanu wielkich odłamków, z których składa się nieustabilizowane, spowite gazami jądro komety.

Wszystko to było przepiękne, niezwykłe i podniecało, w szczególności kobiety. Wiele głupstw wypowiedziano, a jeszcze więcej zrobiono tej nocy.

Nieoczekiwanie na plac, w szerokie przejście między stolikami, wpadł motocykl. Płomień jego latarni brutalnie i nie w porę chlasnął zebranych po oczach. Motor stanął. Jeździec w skórzanym hełmie krzyknął coś ochryple. Po czym motocykl spowił się smrodliwym dymem, zawarczał i wichrem pomknął w boczną ulicę.

Natychmiast też zaczęło krzątać się kilku ludzi. Coś się widocznie stało. Tłum zaczął szemrać. Podniosły się trwożne głosy. Orkiestry nagle zamilkły. Wszędzie — stawano na krzesła, wskakiwano na stoliki. Zadźwięczało rozbite szkło. Cały plac poruszył się. Ludzie nic jeszcze nie rozumieli, nie wiedzieli, skąd ta trwoga. I nagle wśród głuchego pomruku rozległ się histeryczny, niemal zwierzęcy kobiecy krzyk. W stu miejscach odpowiedziano mu lamentem. Wiry przebiegły po tłumie. I tak samo nagle plac ucichł, przestał oddychać.

W oddali spoza bezkształtnej spiczastej bryły osiemdziesięciopiętrowego drapacza chmur wychynął Księżyc. Barwę miał mętno-miedzianą. Wydawał się być większy niż zwykle i cały jakby spowity dymem. Najstraszniejsze w nim było jednak to, że jego tarcza drżała na kształt meduzy.

Upłynęło — w milczeniu wiele minut. Stojący na stole wysoki, tęgi mężczyzna we fraku i w jedwabnym cylindrze na bakier, zachwiał się i zwalił na wznak. Potem zaczęła się ucieczka, ścisk, dzikie krzyki. Ludzie z podniesionymi laskami nacierali na gromadę mężczyzn i kobiet, bijąc po głowach i plecach. W powietrzu przelatywały krzesła. Klasnęły rewolwerowe wystrzały.

Księżyc, widać to było teraz wyraźnie, rozpadł się na kilka kawałków. Kometa Bielą oddziaływała na jego nierówne części i oddalały się one od siebie. Ten widok rozbitego na odłamki świata był tak straszliwy, że w pierwszych godzinach wielu ludzi postradało zmysły — rzucali się z mostów do kanału, obejmowali się rękami, nie będąc w stanie opanować strachu.

* * *

Oświetlono ulice. Oddziały wojsk i policji zajęły skrzyżowania i place. Karetki pogotowia zbierały rannych i zabitych. W tę właśnie noc w wielu miastach ogłoszono stan wojny. Zamiast muzyki i wesołego śmiechu słychać było ciężkie kroki maszerujących oddziałów, przenikliwe krzyki komend, uderzenia kolb o bruk.

* * *

Ignacy Ruff i inżynier Korwin leżeli w fotelach salonki specjalnego pociągu, mknącego przez rozświetlone kometą prerie zachodnich stanów. Obaj kurzyli cygara i patrzyli z ciemności wagonu na przydymiony, chwiejący się, zburzony przez nich księżycowy glob. Od czasu do czasu Ruff chwytał za słuchawkę radiotelefonu, i wtedy jeden kącik jego ust wędrował w górę. Inżynier Korwin rzekł:

— Gdy byłem dzieckiem, prześladował mnie sen, w którym rzucałem kamykami w Księżyc, wisiał on zupełnie nisko nad polaną, nie wiedziałem wtedy, że ten sen oznacza zbrodnię.

— Niech się pan weźmie w garść — powiedział Ruff nachmurzywszy się — czeka nas kilka bezsennych nocy, za tydzień dam panu urlop zdrowotny.

Загрузка...