Iwan Jefriemow Jezioro Ducha Gór

Kilka lat temu przeprowadzałem zwiad geologiczny grzbietu Listwiaga, leżącego w środkowej części Ałtaju, w rejonie górnego biegu rzeki Katuń. Moim celem było wówczas złoto. Nie znalazłem wprawdzie żadnych bogatszych pokładów tego kruszczu, ale nie żałowałem straconego czasu, gdyż uwielbiam wręcz cudowne krajobrazy Ałtaju.

Na trasie mojego zwiadu nie było niczego szczególnego. Listwiaga jest grzbietem stosunkowo niskim, pozbawionym wiecznych śniegów, a więc i roziskrzonych cudownie lodowców, wysokogórskich jezior, groźnych turni i całego tego alpejskiego piękna, które działa na wyobraźnię w wyższych pasmach górskich. Jednak surowy urok masywnych kamiennych wzgórz, prężących swe grzbiety nad kędzierzawą tajgą, i góry, rozfalowane za nimi jak morze, były mi wystarczającą nagrodą za dość w gruncie rzeczy uciążliwą pracę w rozległych dolinach błotnistych strumieni, gdzie przede wszystkim szukałem swojego złota.

Lubię przyrodę północy za jej chmurna milkliwość, monotonię barw i pierwotna dziewiczość. Lubię samotność w miejscach, których do tej pory nie dotknęła pewnie stopa człowieka i nie zamienię jej na pocztówkową jaskrawość Południa, pchającą się natrętnie w oczy. W momentach nostalgii, tęsknoty za naturą, za swobodą, które zdarzają się każdemu terenowcowi znudzonemu życiem w wielkim mieście, przed oczyma stają mi szare skały, ołowiane morze, pozbawione wierzchołków potężne modrzewie i chmurne mateczniki wilgotnych świerkowych lasów…

Krótko mówiąc byłem zadowolony z otaczającej mnie monotonii i z przyjemnością wykonywałem swoją pracę. Chciałem ją zakończyć jak najszybciej, bo miałem do załatwienia jeszcze jedną sprawę — musiałem spenetrować pokłady pierwszorzędnego azbestu w środkowym biegu Katunia, opodal dużej wsi Czemał. Najkrótsza droga w tym kierunku biegła obok najwyższego na Ałtaju Grzbietu Katuńskiego, dolinami Górnego Katunia. Po dojściu do wsi Ujmon musiałem przekroczyć dość wysoki Grzbiet Terektyński i przez Ondugaj ponownie zejść w dolinę

Katunia. Mimo pośpiechu, zmuszającego mnie do codziennego pokonywania wielkich odległości, dopiero na tej trasie poznałem prawdziwe piękno Ałtaju.

Doskonale pamiętam moment, kiedy wraz ze swą niewielką karawaną po długiej wędrówce przez mieszany las iglasty zszedłem do doliny Katunia. W tym miejscu napotkaliśmy rozległe, gładkie jak stół trzęsawisko, którego pokonanie zajęło nam bardzo wiele czasu. Konie zapadały się po brzuchy w brunatne błocko ukryte pod kożuchem traw i każdy metr drogi kosztował nas wiele wysiłku. Nie zatrzymałem jednak karawany na nocleg, gdyż postanowiłem jeszcze tego samego dnia przeprawić się na prawy brzeg Katunia.

Księżyc zabłysnął nad górami i w jego świetle bez trudu można było posuwać się dalej. Równy łoskot wartkiej rzeki powitał nas na brzegu Katunia, który w księżycowym blasku wydawał się bardzo szeroki. Kiedy jednak przewodnik wjechał na swym dereszowatym koniu w jego nurt, a za nam ruszyli pozostali, okazało się, że woda sięga koniom zaledwie do kolan. Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Po wydostaniu się z nadbrzeżnej łąki znów trafiliśmy na bagno, które Sybiracy nazywają karagajmikiem. Z miękkiego dywanu mchów sterczały tu i ówdzie cherlawe świerki, a między nimi mnóstwo wysokich kępek porośniętych suchą, ostrą turzycą. W takim miejscu konie musiałyby przez całą noc „czytać gazetę”, to znaczy zostać do rana bez paszy, postanowiłem więc jechać dalej.

Teren wznosił się ku górze, więc była nadzieja, że niedługo wydostaniemy się na suche miejsce. Ścieżka tonęła w mrocznej czerni lasu świerkowego, a nogi koni w miękkim dywanie mchów. Szliśmy tak chyba z półtorej godziny, zanim las nie zaczął rzednąć. Pojawiły się jodły i limby, mech prawie zniknął, ale podejście zamiast się skończyć, stawało się coraz bardziej strome. Każdy z nas udawał zucha, ale po całodziennym marszu dwie godziny stromego podejścia w nikim nie wzbudzały entuzjazmu. Dlatego wszyscy ucieszyli się, kiedy kopyta koni zatętniły na twardym grunede, krzesząc podkowami iskry z kamieni i ukazał się niemal płaski szczyt wzgórza. Była tu i trawa dla koni, i suche miejsce odpowiednie do rozbicia namiotów. Konie błyskawicznie zostały rozjuczone, namioty ustawione pod gigantycznymi limbami i po codziennej ceremonii wypicia wiadra herbaty i wypalenia fajek zapadliśmy w głęboki sen.

Obudziło mnie jaskrawe światło. Wyskoczyłem z namiotu. Dość silny wiatr kołysał ciemnozielonymi gałęziami limb, wznoszących się tuż przed wejściem do namiotu. Między dwoma drzewami z lewej strony był szeroki prześwit, a w nim, jak w czarnej ramie, wisiały w różowawyrn świetle zarysy czterech białych turni. Powietrze było zdumiewająco przejrzyste. Po stromych ośnieżonych zboczach spływały wszystkie możliwe odcienie jasnej czerwieni. Nieco niżej, na wypukłej powierzchni błękitnego lodowca, leżały ogromne, skośne pasma granatowych cieni. Ten niebieski fundament jeszcze bardziej wzmagał lekkość górskich olbrzymów świecących własnym światłem, podczas gdy rozpościerające się za nimi niebo wyglądało jak morze czystego złota.

Minęło kalka minut. Słońce wzniosło się wyżej, złoto nabrało barwy purpury, ze szczytów spłynęła różowość i ustąpiła miejsca czystemu błękitowi, a lodowiec zabłyszczał jak szczere srebro.

Dźwięczały dzwonki, pod drzewami rozlegały się nawoływania robotników spędzających konie do judzenia, (zwijano obóz i wiązano juki, a ja wciąż wpatrywałem się, w triumfalny marsz światła. Po ciasnocie leśnych ścieżek, po horyzoncie zamkniętym linią surowych, kamiennych wzgórz otaczających tundrę ukazał mi się nowy świat blasku i delikatnej gry rozmigotanych słonecznych promieni.

Jak więc widzicie, moja miłość do ośnieżonych szczytów wysokiego Ałtaju była namiętnością od pierwszego wejrzenia. Mdłość ta nigdy potem nie sprawiła mi zawodu, lecz zawsze ofiarowywała mii wciąż nawę doznania. Nie podejmuję się opisać wrażenia, jakie sprawiał na mnie widok nieprawdopodobnie przezroczystej wody błękitnych lub szmaragdowych wysokogórskich jezior czy iskrzącego się niebiesko lodu. Chcę tylko powiedzieć, że ośnieżane szczyty zawsze sprawiały mi niemal fizyczną rozkosz, wzbudzały dojmującą świadomość piękna natury. Te niemal muzyczne akordy światła, cienia i barw głosiły światu radość płynącą z harmonii. I ja, człowiek nader przyziemny, w tym świecie gór zupełnie zmieniłem swój stosunek do rzeczywistości i bez wątpienia temu nowemu spojrzeniu na świat zawdzięczam w jakiejś mierze moje odkrycia, o których zaraz opowiem.

Po przekroczeniu najwyższego punktu trasy zszedłem ponownie do doliny Katunia, po czym znalazłem się na Ujmońskim Stepie, w płaskiej kotlinie ze znakomitymi pastwiskami dla koni. Na Grzbiecie Terektyńskim nie poczyniłem żadnych interesujących obserwacji geologicznych. Dotarłem do Ondugaju i stamtąd wysłałem swego pomocnika do Bijska z kolekcją minerałów i wyposażeniem wyprawy, gdyż pokłady azbestu mogłem zbadać bez ciężkiego sprzętu ii bez pomocy robotników. We dwójkę z przewodnikiem na świeżych kaniach dotarliśmy niebawem do Katunia i zatrzymaliśmy się na wypoczynek w osiedlu Kajancza.

Herbata z wonnym miodem bardzo nam smakowała, długo więc siedzieliśmy przy gładko heblowanym stole w ogródku. Mój przewodnik, małomówny i dość ponury z usposobienia Ojrota, ssał swoją okutą miedzią fajkę, ja zaś wypytywałem gospodarza o rzeczy godne obejrzenia w dalszej drodze do Czamału. Gospodarz, młody nauczyciel o szczerej, mocno opalonej twarzy, chętnie zaspokajał moją ciekawość.

— A poza tym, towarzyszu inżynierze — powiedział między innymi — niedaleko Czamału natkniecie się na małą wioszczynę. Mieszka w niej nasz sławmy artysta, Czorosow, pewnieście o nim słyszeli. Dziadek jest wprawdzie dość przykry w obejściu, ale jak mu ktoś przypadnie do serca, to wszystko pokaże, a pięknych obrazów ma całe fury.

Przypomniałem sobie obrazy Czorosowa, które oglądałem w Tomsku i w Bijsku, zwłaszcza „Koronę Ałtaju” i „Chan-Ałtaja”. Obejrzenie dzieł Czorosowa w jego własnej pracowni, kupienie jakiegoś szkicu mogłoby stać się niezłym ukoronowaniem mojej poroży po Ałtaju.

W połowie następnego dnia ujrzałem z prawej strony szeroki jar wskazany mi przez przewodnika. Kilka nowych domów z jasnożółtego modrzewia rozsiadło się na zboczu pod drzewami. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak mi to opisał młody nauczyciel, wiec bez wahania skierowałem konia do domu malarza Czorosowa.

Spodziewałem się zobaczyć opryskliwego starca, więc zdziwiłem się, gdy na ganek wyszedł ruchliwy, szczupły mężczyzna o bystrych oczach. Dopiero gdy przyjrzałem się uważniej jego żółtawej mongolskiej twarzy, zauważyłem wyraźną siwiznę w ostrzyżonych na jeża włosach i krótkich wąsach. Głębokie zmarszczki pokrywały zapadłe policzki i wypukłe wysokie czoło. Zostałem powitany uprzejmie, ale niezbyt serdecznie i nieco zażenowany wszedłem za gospodarzem do domu.

Prawdopodobnie mój szczery zachwyt pięknem Ałtaju sprawił, że Czorosow stał się przystępniejszy. Do dziś pamiętam jego lapidarne opowieści o szczególnie godnych uwagi okolicach jego ukochanych gór, stanowiące dowód niezwykłego wręcz zmysłu obserwacyjnego.

Pracownia, wielka izba pozostawiona w surowym drewnie z ogromnymi oknami, zajmowała połowę domu. Wśród mnóstwa szkiców i niewielkich obrazów wyróżniał się jeden, który od razu mnie zainteresował. Czorosow wyjaśnił mi, że jest to niewielka replika wielkiego płótna „Deny-Der” (Jezioro Ducha — Gór), które znajduje się w jednym z syberyjskich muzeów.

Opiszę ten niewielki obraz szczegółowo, gdyż jest to konieczne dla zrozumienia dalszego ciągu mojej relacji.

Obraz błyszczał w promieniach wieczornego słońca swymi nasyconymi barwami. Błękitnoszara taa jeziora, znajdująca się w centrum płótna, tchnie chłodem i milczącym spokojem. Na pierwszym planie, obok kamieni na płaskim brzegu, gdzie zielone spłachetki trawy sąsiadują z płatami czystego śniegu, leży pień limby. Wielka błękitna kra zaczepiła się o brzeg tuż przy korzeniach powalonego drzewa. Drobne odłamki lodu i wielkie szare kamienie rzucają na powierzchnię wody zielonkawe i szarobłękitne cienie. Dwie niskie, wysmagane wichrem limby unoszą swe gęste gałęzie niczym ręce wyciągnięte ku niebu. Na dalekim planie wprost do jeziora spadają śnieżnobiałe urwiska zębatych gór, poprzecinane fioletowymi i słomkowymi żebrami obnażonego kamienia. W środku obrazu wpada do jeziora jęzor niebieskawego lodowca, a nad nim na ogromnej wysokości wznosi się trójgraniasta piramida z brylantów, od której w lewo ciągnie się wstęga różowych obłoków. Dolinę zamyka z lewej strony góra o kształcie prawidłowego stożka, również niemal cała pokryta płaszczem śniegu. Góra stoi na szerokim fundamencie, który gigantycznymi skalnymi tarasami opada ku przeciwległemu brzegowi j eziora…

Cały obraz tchnął tym samym majestatem i zimną, roziskrzoną czystością, która urzekła mnie podczas wędrówki przez Grzbiet Katuński. Długo wpatrywałem się w obraz, podziwiając prawdziwe oblicze Wysokiego Ałtaju i zachwycając się poetyckim darem narodu, który nadał temu miejscu nazwę Jeziora Ducha Gór. t — Gdzie pan znalazł takie jezioro? — zapytałem. — I czy ono naprawdę istnieje?

— Jezioro istnieje i w rzeczywistości jest c wiele piękniejsze. Moja zasługa polega tu jedynie na właściwym oddaniu nastroju tego miejsca — odparł Czorosow. — Wiele mnie to zresztą kosztowało… No, jezioro to odnaleźć nie jest wcale łatwo, chociaż, naturalnie, można tam dotrzeć. A po co ono panu?

— Po prostu chciałbym na własne oczy zobaczyć to cudowne miejsce. Gdy się coś takiego zobaczy, to i śmierć przestaje być straszna.

Malarz popatrzył na mnie uważnie.

— Dobrze pan to ujął: „śmierć przestaje być straszna”. Ale nie wie pan, jakie legendy stworzyli Ojrotowie na temat tego jeziora.

— Są z pewnością bardzo interesujące, skoro nadali jezioru taką piękną nazwę.

Czorosow przeniósł wzrok na obraz:

— Nie zauważył tu pan nic szczególnego?

— Zauważyłem. Tutaj, w lewym rogu, przy stożkowatej górze — powiedziałem. — Przepraszam, ale wydaje mi się, że tam nie może być takich barw.

— Niech się pan przyjrzy jeszcze raz, tylko uważniej…

Posłuchałem go. Obraz był namalowany tak kunsztownie, że im dłużej patrzyłem, tym więcej szczegółów zdawało się wypływać z głębi malowidła. Od podnóża stożkowej góry unosiła się zielonkawobiała chmura promieniująca słabym światłem. Krzyżujące się odbicia tego światła i blasku białych śniegów tworzyły na wodzie smugi cieni, zabarwionych nie wiedzieć czemu na czerwonawo. Takie same, tylko ciemniejsze, niemal krwawe plamy leżały w załamaniach skalistych urwisk. A w tych miejscach, gdzie zza białej ściany grzbietu górskiego przebijały bezpośrednie promienie słońca, nad lodami i kamieniami chybotały się długie słupy zielonkawoszarego dymu czy pary, podobne do gigantycznych postaci ludzkich…

— Nie rozumiem — wskazałem szarozielone słupy.

— Niech pan nawet nie próbuje zrozumieć — uśmiechnął się Czorosow. — Kocha pan i rozumie naturę, ale jej pan nie wierzy.

— A jak pan tłumaczy te czerwone odblaski na skałach, szarozielone słupy, świecące chmury?

— Wyjaśnienie jest proste: są to duchy gór — odparł malarz beznamiętnym tonem.

Spojrzałem na niego, ale w spokojnej twarzy nie dostrzegłem nawet cienia uśmiechu.

— Nie żartuję — kontynuował Czorosow tym samym tonem. — Sądzi pan, że jezioro dostało swoją nazwę tylko za niezwykłe piękno. Miejsce jest istotnie piękne, ale cieszy się bardzo złą sława. Ja na przykład namalowałem obraz, ale ledwie uszedłem z życiem. Byłem tam w dziewięćset dziewiątym i aż do trzydziestego ciągle chorowałem…

Poprosiłem go, aby opowiedział mi legendę związaną z jeziorem. Usiedliśmy w kacie na szerokim tapczanie pokrytym szorstkim, żółtoniebieskim mongolskim dywanem. Z tego miejsca widać było „Jezioro Ducha Gór”.

— Piękno tego miejsca — zaczął Czorosow — od dawna pociągało ludzi, ale jakieś nieznane siły często sprowadzały śmierć na wędrowców, którzy zatrzymali się na jego brzegach. Ja również odczułem na własnej skórze jego złowieszczy wpływ, ale o tym potem. Ciekawe, że jezioro jest najpiękniejsze w ciepłe, letnie dni i że wtedy również najwyraźniej przejawia się jego zgubna siła. Gdy tylko ludzie dostrzegali krwawe ognie na otaczających je skałach i migotanie przezroczystych szarozielonych słupów, zaczynali odczuwać jakieś dziwne dolegliwości. Dalekie ośnieżone szczyty zdawały się przytłaczać ich całym swym ogromnym ciężarem, w głowie huczało, a w oczach migotały jaskrawe światełka. Ludzi coś nieprzeparcie ciągnęło ku stożkowej górze, gdzie zjawy górskich duchów tańczyły wokół świecącej zielonkawym światłem chmury. Gdy jednak tam docierało, wszystko znikało i zostawały tylko ponure, nagie skały. Nieszczęśnicy tracąc oddech, ledwie powłócząc nogami od gwałtownego osłabienia, uciekali i przeklętego miejsca, ale w drodze najczęściej dopadała ich śmierć. Tylko kilku silnych myśliwych po niesłychanych męczarniach dotarło do najbliższej jurty. Któryś z nich umarł, pozostali długo chorowali i na zawsze utracili dawną siłę i odwagę. Od tej pory ludzie, wypłoszeni złą sławą Deny-Der, prawie nad nim nie bywali. Nie ma tam ani zwierząt, ani ptaków, a na lewym brzegu, gdzie odbywają się sabaty duchów nie rośnie nawet trawa. Słyszałem te legendę w dzieciństwie i już wtedy postanowiłem odwiedzić królestwo Ducha Gór. Dwadzieścia lat temu spędziłem tam zupełnie samotnie dwa dni. Pierwszego dnia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego i długo szkicowałem jezioro. Po niebie płynęły jednak gęste chmury i wciąż nie udawało mi się oddać na płótnie przejrzystości górskiego powietrza. Postanowiłem zostać do następnego dnia i zanocowałem w lesie o pół wiorsty od jeziora. Pod wieczór poczułem dziwne pieczenie w ustach, zmuszające mnie do ciągłego odpluwania. Zazwyczaj dobrze znosiłem pobyt na dużych wysokościach, więc zdziwiłem się, że tym razem rozrzedzone powietrze tak na mnie działa.

Wspaniały ranek następnego dnia zapowiadał piękną pogodę. Powlokłem się nad jezioro z ciężką głową, słaniając się ze zmęczenia, ale wkrótce pochłonęła mnie praca i zapomniałem o wszystkich dolegliwościach. Słońce już nieźle przygrzewało, kiedy skończyłem szkic do tego właśnie obrazu i uniosłem głowę, żeby rzucić po raz ostatni wzrokiem na jezioro.

Byłem bardzo zmęczony, ręce mi się trzęsły, czułem zawroty głowy i lekkie mdłości… Ale zobaczyłem duchy jeziora. Nad przejrzystą taą wody przesunął się cień lekkiego obłoczka. Promienie słońca, przebijające na ukos wodę, po tym chwilowym zaćmieniu stały się jakby jeszcze jaskrawsze. Na oddalającej się granicy światła i cienia spostrzegłem nagle kilka słupów widmowego szarozielonego blasku, przypominających gigantyczne ludzkie postacie w obszernych płaszczach. Słupy stały w miejscu lub szybko przesuwały się, aby po chwili rozpłynąć się w powietrzu. Oglądałem to niebywałe widowisko z uczuciem przytłaczającego lęku.

Bezszelestny taniec zjaw trwał przez kilka minut, potem pojawiły się w skałach iskry krwawego światła. A nad tym wszystkim wisiała jarząca się zielonkawo chmura w kształcie grzyba…

Poczułem nagły przypływ sił, wzrok mi się zaostrzył, dalekie skały jakby przysunęły się do mnie, tak że widziałem najdrobniejsze załamania ich urwistych stoków. Chwyciłem pędzel i ze wściekłą energią zacząłem mieszać farby, starając się pospiesznym pociągnięciami utrwalić niezwykły widok.

Słaby wietrzyk przemknął nad jeziorem i momentalnie zdmuchnął chmurę i szarozielone zjawy. Tylko nadal ponuro płonęły w skałach krwawe ognie, odbijając się w rozfalowanej wodzie. W jednej chwili opadło ze mnie podniecenie, natomiast gwałtownie wzmogły się dolegliwości. Czułem się tak, jakby siła życiowa wyciekała ani z palców trzymających paletę i pędzel. Przeczucie jakiegoś nieszczęścia skłócało mnie do pospiesznego spakowania szkicownika… Straszliwy ciężar zwalił mi się na pierś i głowę. Omal nie upadłem.

Wiatr nad jeziorem wciąż się wzmagał. Przezroczysta tafla wody zmarszczyła się i zmętniała. Chmury zakryły szczyty gór, i jaskrawe barwy, jeszcze przed chwilą zalewające całą okolicę, teraz zaczęły szybko blaknąć i znikać. Uduchowione piękno jeziora ustąpiło miejsca ponurej brzydocie, czerwone odblaski zgasły i na ich miejscu zostały jedynie ciemne złomy skalne sterczące wśród płatów śniegu. Ciężko dysząc, walcząc z niemocą i przytłaczającym mnie ciężarem, odwróciłem się placami do jeziora. Drogę do miejsca, gdzie oczekiwali na mnie przewodnicy, którzy za żadne skarby świata nie chcieli towarzyszyć mi nad Deny-Der, przebyłem jak w koszmarnym śnie. Góry kołysały mi się w oczach, a ciągłe wymioty zdawały się wypruwać ze mnie żyły. Czasami przewracałem się i długo leżałem, nie mając siły wstać. Nie wiem, jak dotarłem do swoich przewodników, ale mało mnie to wzrusza. Najważniejsze, że ocalał szkicownik, który przezornie przywiązałem sobie na plecach.

Przewodnicy zobaczyli z daleka, co się ze mną dzieje. Przynieśli mnie do obozu i tam ułożyli na plecach z siodłem pod głową.

„Ty konasz, Czoros” — tonem beznamiętnego obserwatora zauważył najstarszy z przewodników.

Jak pan widzi, nie umarłem, ale długo czułem się bardzo źle. Osłabienie i przytępiony wzrok przeszkadzały w życiu i pracy. Wielkie płótno „Deny-Der” namalowałem dopiero w rok później, a tę małą replikę kończyłem powoli, kiedy trochę wróciłem do zdrowia. Jak pan widzi, prawda o jeziorze Deny-Der i zamieszkujących je duchach kosztowała mnie dość drogo.

Czorosow umilkł. Perzem małe szybki wielkiego okna widać było zmierzch zapadający nad doliną. Opowieść — malarza mocno mnie zaintrygowała. Nie miałem podstaw do powątpiewania w słowa gospodarza, ale nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia cudownych zjawisk, utrwalonych jego pędzlem. Przeszliśmy do jadalni. Jasna lampa naftowa zawieszona nad stołem przegnała nastrój pewnej nierealności, wywołany dziwną opowieścią. Nie wytrzymałem i zapytałem po chwili, jak odnaleźć Jezioro Ducha Gór w wypadku, gdybym jeszcze kiedyś znalazł się w tych okolicach.

— Jednak zainteresowało pana to jezioro! — uśmiechnął się Czorosow.

— No cóż, można je znaleźć, jeśli się pan nie boi. Proszę notować.

Wyjąłem z raportówki notes i ołówek.

— To jezioro leży na wschodnim skraju Grzbietu Katuńskiego, w głębokim wąwozie. O jakieś czterdzieści kilometrów od ujścia Argutu wpada do niego rzeczka Juneur. To miejsce łatwo zidentyfikować, bo Argut zatacza tam półkole. Tam właśnie wpada Juneur. Od jego ujścia musi pan przejść w górę Argut u jakieś sześć kilometrów jego lewym, przeciwległym do ujścia brzegiem i wtedy napotka pan z prawej strony niewielki strumyk. Rzeczka jest mała, ale za to dolina bardzo rozległa i głęboko wrzyna się w Grzbiet Katuński. W tę właśnie dolinę musi pan wjechać. Miejsce jest suche, modrzewie ogromne, rozłożyste. Już na dużej wysokości natknie się pan na wysoki, stromy próg z małym wodospadem. Tam dolina skręci w prawo. Dno doliny będzie zupełnie płaskie, szerokie, a na nim łańcuszek pięciu jezior, leżących o jakąś wiorstę jedno od drugiego. Ostatnie, piąte jezioro, przy którym kończy się droga, to właśnie Deny-Der… To wszystko. Tylko niech pan nie pomyli wąwozów, bo tam dolin i jezior jest całe mnóstwo… Aha, byłbym zapomniał. Przy ujściu strumienia, u wylotu doliny, będzie niewielkie bagienko. Na jego lewym brzegu stał ogromny suchy modrzew bez gałęzi i z podwójnym wierzchołkiem. Wyglądał jak diabelskie widły. Jeśli ocalał, to po nim najłatwiej rozpoznać drogę.

Zapisałem wskazówki Czorosowa, nie przypuszczając nawet, jakiego wkrótce nabiorą znaczenia.

Rano oglądałem prace Czorosowa, ale żadna z nich nie dorównywała „Deny-Der”. Zdając sobie sprawę z wielkiej wartości obrazu i z moich nader skromnych możliwości finansowych, nawet nie próbowałem rozmawiać o jego kupnie. Kupiłem dwa olejne szkice ośnieżonych gór, a poza tym dostałem w podarunku niewielki rysunek piórkiem, przedstawiający moje ulubione drzewa — modrzewie.

Żegnając się ze mną, Czorosow powiedział: — Widzę, jak pan wpatruje się w „Deny-Der”, ale tego obrazu nie mogę panu podarować. Dostanie pan ode mnie szkic, który zrobiłem nad jeziorem. Ale — zamilkł na chwilę — to będzie dopiero po mojej śmierci, bo teraz trudno byłoby mi się z nim rozstać. No, proszę się nie martwić, długo nie będzie pan czekał… Prześlą go panu — dodał poważnie, z przerażającą wręcz, obojętnością w głosie.

Życząc Czorosowowi jak najdłuższego życia, a sobie jak najszybszego z nim spotkania, wsiadłem na konia, i los, jak się okazało, rozłączył nas na zawsze.

Długo trwało; zanim ponownie trafiłem na Ałtaj. Cztery lata upłynęły na — wytężonej pracy, a na piąty dopadł mnie ostry reumatyzm, choroba zawodowa ludzi pracujących w tajdze. Leżałem chyba z pół roku, a potem musiałem jeszcze leczyć nadwątlone serce.

Znudzony przymusową bezczynnością, uciekłem z czarnomorskiego kurortu do pochmurnego, lecz sympatycznego Leningradu, a potem zaproponowano mi udokumentowanie pokładów rtęci Sefidkan w Azji Środkowej. Miałem nadzieję, że słoneczny i suchy Turkiestan wypędzi ze mnie resztki choroby i pozwoli wrócić na monotonną w swej pierwotnej dzikości Północ, która na zawsze podbiła moje serce. Ta moja miłość była tak silna, że z najwyższym trudem zwalczałem w sobie Ostre ataki nostalgii, tęsknoty za Syberią.

Pewnego ciepłego wiosennego wieczoru, gdy siedziałem w domu przy mikroskopie, otrzymałem przesyłkę, która bardziej zmartwiła mnie, niż ucieszyła. W płaskiej skrzyneczce z heblowanych limbowych desek leżał szkic „Dany-Der”, znak, że malarz Czorosow zakończył swe pracowite życie. Wystarczyło, abym ponownie zobaczył „Jezioro Ducha Gór”, i znów ogarnęły mnie wspomnienia.

Dalekie i niedostępne piękno Dany-Der wzbudziło we mnie pełen smutku niepokój. Starając się go przełamać,znów zabrałem się do pracy. Umocowałem pod mikroskopem nowy szlif rudy z Sefidkanu i włączyłem świetlówkę, gdyż światło żarowe ze względu na swą żółtawą barwę tłumiło subtelne odcienie czerwieni, przeważające w badanej próbce.

Jezioro Ducha Gór nadal stało mi przed oczami, wiec z początku nawet się nie zdziwiłem, gdy w okularze mikroskopu dostrzegłem krwawe odblaski ma tle niebieskawej stali, które tak zdumiały mnie kiedyś w obrazie Czorosowa. W chwilę później zorientowałem się, iż patrzę nie na obraz tylko na wewnętrzne refleksy w rudzie rtęci. Obróciłem stolik mikroskopu i krwawe odbłyski zamigotały, niknąc lub nabierając ciemniejszej, brunatnawej barwy, podczas gdy cały minerał nadal lśnił jak zimna stal. Podniecony przeczuciem jeszcze nie dokonanego odkrycia, skierowałem promień oświetlacza na szkic „Jeziora Ducha Gór” i w skalach u podnóża stożkowatej góry dostrzegłem dokładnie takie same barwy, jakie przed chwilą obserwowałem pod mikroskopem.

Pospiesznie chwyciłem tablice barw. Nie wdając się w szczegóły, powiem, że mineralografia posługuje się tablicami barw i odcieni, których skatalogowano około siedmiuset. Każdy odcień ma odpowiedni symbol, a suma tych symboli daje wzór kolorystyczny minerału. Okazało się, że kolory na obrazie Czorosowa odwzorowane według tych tablic odpowiadają dokładnie kolorowi cynobru, siarczku rtęci! Zagadka Deny— Der przestała być dla mnie zagadką. Dziwiłem się tylko, dlaczego nie rozwiązałem jej już tam, na Ałtaju.

Zamówiłem przez telefon taksówkę i wkrótce znalazłem się pod oknami wielkiego laboratorium chemicznego. Mój znajomy, chemik i metalurg, jeszcze tam był.

— Kogo widzę! — powitał mnie znajomy. — Czemu mam zawdzięczać pańską wizytę? Znów jakaś pilna analiza?

— Nie, Dymitrze Michajłowiczu, tym razem chodzi tylko o konsultację. Co mi pan może opowiedzieć ciekawego o rtęci?

— O, rtęć jest metalem tak interesującym, że można o niej — napisać całą książkę! A o co panu konkretnie chodzi?

— Proszę mi powiedzieć, rtęć wrze w temperaturze trzystu siedemdziesięciu stopni, a w jakiej paruje?

— Paruje zawsze, drogi inżynierze, z wyjątkiem silnego mrozu.

— To znaczy, że jest lotna?

— Niezwykle, jak na swój ciężar właściwy. Proszę zapamiętać: przy dwudziestu stopniach ciepła metr sześcienny powietrza może zawierać do piętnastu setnych grama par rtęci, a przy stu — już niemal dwa i pół grama.

— Jeszcze jedno pytanie: pary rtęci same świecą, a jeśli tak, to w jakim kolorze?

— Same nie świecą, ale czasem przy silnym stężeniu i przechodzącym świetle bywają zielonkawoniebieskie, a przy wyładowaniach elektrycznych w rozrzedzonym powietrzu świecą bladozielone…

— Dziękuję! To mi wystarczy…

Pięć minut później dzwoniłem do drzwi mojego lekarza.

Zaniepokojony staruszek usłyszał mój podniecony głos i sam wyszedł do przedpokoju.

— Co się stało? Znów serce panu dokucza?

— Nie, serce mam w porządku. Proszę mi powiedzieć, jakie są najważniejsze objawy zatrucia parami rtęci?

— Zatrucie rtęciowe w ogóle przejawia się ślinotokiem, wymiotami, a co do par, to muszę zobaczyć… Niech pan wejdzie.

— Nie, wpadłem tylko na chwilę. Proszę to łaskawie sprawdzić, drogi Pawle Nikołajewiczu!

Staruszek poszedł do swego gabinetu i za moment wrócił z otwartą książką w rękach.

— Widzi pan, pary rtęci: spadek ciśnienia krwi, silne podniecenie, przyspieszony, urywany oddech, a następnie śmierć spowodowana paraliżem serca.

— To wspaniałe! — wykrzyknąłem.

— Co jest wspaniale? Taka śmierć?

Ale ja tylko roześmiałem się, rozbawiony Jak dzieciak zdumieniem doktora i wybiegłem na schody. Teraz już wiedziałem na pewno, że rozumowałem prawidłowo.

Po powrocie do domu zadzwoniłem do swego zwierzchnika w zjednoczeniu i zawiadomiłem go, że dla dobra służby muszę natychmiast wyjechać na Ałtaj. Poprosiłem też, aby pozwolił mi zabrać ze sobą Krasulina, młodego dyplomanta, którego siła fizyczna i otwarta głowa przyda mi się przy niezbyt jeszcze dobrym stanie mojego zdrowia.


W połowie maja można już było bez przeszkód dotrzeć do jeziora. Akurat wtedy wyszedłem z osiedla Inia przy Trakcie Galijskim wraz z Krasulinem i dwoma doświadczonymi robotnikami, znającymi tajgę jak własną kieszeń.

Pamiętałem dokładnie wszystkie wskazówki zmarłego malarza, a poza tym w bocznej kieszeni kurtki miałem stary notes z podyktowaną mi przez niego trasą.

Kiedy wieczorem rozbiliśmy namiot w ujściu doliny przy suchym, rozwidlonym u wierzchołka modrzewiu, stwierdziłem nie bez podniecenia, że trochę się lękam jutra, kiedy okaże się, iż ścisłe rozumowanie kroczące śladami legendy było prawidłowe lub wręcz przeciwnie: że wymyśliłem coś jeszcze bardziej fantastycznego niż baśniowe duchy starego Ojroty. Krasulin owi udzieliło się — moje zdenerwowanie, przysiadł się więc do mnie na kępę, z której jak zaczarowany gapiłem się na widlasty modrzew.

— Włodzimierzu Eugeniewiczu — zaczął cicho — obiecał pan zdradzić cel naszej wyprawy, kiedy znajdziemy się w górach.

— Spodziewam się najdalej jutro odkryć wielkie złoża rtęci, częściowo nawet samorodnej. Jutro okaże się, czy mam rację. Wie pan, że rtęć występuje zazwyczaj w stanie rozproszonym, w małych koncentracjach. Na świecie jest jedno tylko znane dotychczas złoże rud o dużych zawartościach rtęci. Mam na myśli…

— … Almadenę w Hiszpanii — podpowiedział Krasulin.

— Tak, od wielu już wieków Almadena zaopatruje w rtęć co najmniej pół świata. Kiedyś znaleziono tam mikroskopijne jeziorko czystej rtęci. Mani nadzieję odkryć tutaj coś podobnego. Że tutaj całe góry składają się z czystego cynobru, tego jestem pewien, jeśli tylko…

— Ależ Włodzimierzu Eugeniewiczu, jeśli odkryjemy takie pokłady, to wywołamy przewrót w gospodarce rtęcią!

— Naturalnie! Rtęć, jak pan wie, jest niezbędna między innymi w elektrotechnice i w medycynie. Ale teraz spać! Jutro wstaniemy jeszcze przed wschodem słońca. Zdaje się, że dzień będzie pochmurny, a tego nam właśnie trzeba.

— Dlaczego? — zapytał Krasulin.

— Dlatego, że nie chcę otruć was wszystkich i siebie przy okazji. Z parami rtęci nie ma żartów. Świadczy o tym chociażby fakt, że te pokłady tak długo nie — zostały odkryte… Jutro stoczymy walkę z duchami Deny— Der i zobaczymy, co z tego wyjdzie…

Różowawa mgiełka otuliła okoliczne grzbiety. W dolinie ściemniało i tylko ostre ośnieżone turnie długo jeszcze błyszczały w niewidocznych promieniach słońca. Potem i one zgasły i popielata opona pokryła góry. Zabłysły pierwsze, zamglone jeszcze gwiazdy, a ja wciąż siedziałem z fajką przy ognisku. Wreszcie przemogłem zdenerwowanie i poszedłem spać.

Wszystkie wydarzenia następnego dnia, nie wiedzieć czemu, zapamiętałem jako ciąg oderwanych od siebie obrazów.

Dokładnie wryło się w pamięć rozległe, zupełnie płaskie dno doliny między trzecim a czwartym jeziorem. Jej środek pokrywał równy, zielony dywan mszaru, na którego brzegach wznosiły się wysokie limby. Były z jednej strony zupełnie pozbawione gałęzi i wyciągały potężne konary w stronę Jeziora Ducha Gór, niczym żałobne chorągwie na strzelistych drzewcach. Niskie, ciemne chmury przemykały nad wierzchołkami limb, jakby spieszyły nad tajemnicze jezioro.

Czwarte jezioro było niewielkie i okrągłe. Z błękitnawoszarej wody wyłaniała się grobla usypana z ostrych kamieni. Przedostaliśmy się przez nią i weszliśmy w gęste zarośla kosodrzewiny, a po dalszych dziesięciu minutach stanęliśmy na brzegu Jeziora Ducha Gór. Smętna popielata mgła pokrywała wodę i ośnieżone zbocza gór, ale od razu rozpoznałem siedlisko górskich duchów, które tak przemówiło do mojej wyobraźni w pracowni Czorosowa.

Dotrzeć do polśniewających stalą skał u podnóża stożkowatej góry nie było wcale łatwo, ale natychmiast zapomnieliśmy o wszelkich trudnościach, gdy młotek geologiczny odbił ód skalnego złomu pierwszy ciężki kawał cynobru. Dalej skały opadały skośnymi tarasami ku niewielkiemu zapadlisku, nad którym unosiła się lekka para. Zapadlisko było wypełnione mętną, gorącą wodą, gdyż z okolicznych skał tryskały liczne gorące źródła.

Poleciłem Krasulinowi sporządzenie szkicu złoża, a sam ruszyłem z robotnikami przez ciepłą mgłę do podnóża góry.

— Co to jest? — zapytał nagle jeden z robotników.

Spojrzałem we wskazanym kierunku. Ukryte do połowy za skalnym wybrzuszeniem, lśniło mętnym, złowieszczym blaskiem jezioro rtęci, moja urzeczywistniona fantazja. Powierzchnia jeziorka wydawała się wypukła. Z niemożliwym do opisania podnieceniem pochyliłem się nad nią, zanurzyłem ręce w gęsty, umykający płyn i pomyślałem, że oto jest mój podarek dla kraju — kalka tysięcy ton płynnego metalu.

Przybiegł zawołany przeze mnie Krasulin i zamarł w niemym zachwycie. Trzeba jednak było opanować emocje i szybko zabrać się do roboty. Już głowa zaczynała się robić ciężka i piekło mnie w ustach — następowały pierwsze złowieszcze objawy zatrucia. Wziąłem „Leicę” i szybko wytrzaskałem całą błonę. Jeden z robotników napełnił manierkę rtęcią, a Krasulin z drugim robotnikiem mierzył grubość pokładów cynobru i wielkość jeziorka. Wydawać by się mogło, że zajęło nam to wszystko zaledwie parę chwil, ale z powrotem szliśmy bardzo wolno, sennie, walcząc z narastającym przygnębieniem i strachem. Kiedy wolno, z trudem okrążaliśmy jezioro z lewej strony, chmury rozpierzchły się i naszym oczom ukazał się graniasty, brylantowy szczyt. Skośne promienie słońca przedarły się przez wrota odległego wąwozu i cała dolina Deny-Der wypełniła się przezroczystym, roziskrzanym światłem. Obróciwszy się, zobaczyłem przez ramię niebieskozielone zjawy pląsające w miejscu, które niedawno opuściliśmy. Na szczęście brzeg stopniowo wyrównywał się i wkrótce dotarliśmy do koni.

— W nogi! — krzyknąłem, wskakując na swego konia.

Tego samego dnia zeszliśmy doliną do drugiego jeziora. Rozbiliśmy nad nim namiot. W nocy czuliśmy się nie najlepiej, ale poza tym wszystko skończyło się dobrze.

Niewiele już mam do opowiedzenia. Czarodziejskie jezioro dało i daje nadal mojemu krajowi takie ilości rtęci, że pokrywa ona całe zapotrzebowanie jego przemysłu. A ja zawsze wspominam z wdzięcznością wspaniałego artystę, nieustraszonego poszukiwacza ducha gór.


Przetłumaczył Tadeusz Gosk

Загрузка...