Aleksander Szalimow Okno w nieskończoność

— Jak się panu udało zrobić zdjęcia do tego filmu, profesorze? Wiele kadrów daje iluzję autentyczności, naturalności… Chociażby ta koszmarna scena, kiedy nocne dziwadło pożera maleńkiego dzikusa.

Profesor Satajana pochylił głowę i uśmiechnął się uprzejmie:

— Pańskie pytanie zabrzmiało jak najlepszy komplement, monsieur Wallon. Jednakże muszę tu coś wyjaśnić. Wszystko to rzeczywiście, jak pan raczył zauważyć, natura. Żadnych… hm… chwytów. Wszystko rzeczywiście tak było.

— Ależ to niemożliwe!

— Wybaczy pan. Postaram się pana przekonać, że możliwe. I nie ukrywam, że liczę na pańską pomoc.

— Co mianowicie ma pan na myśli? Reklamę filmu?

Satajana zrobił lekceważący ruch maleńką pulchną dłonią.

— Ach, na razie nie zamierzam nadawać temu rozgłosu…

— A szkoda. Film może mieć oszałamiające powodzenie. Przyniósłby panu i sławę, i pieniądze.

— Dziękuję, ale chodzi o coś innego. Zupełnie o coś innego. Muszę wnieść parę konstrukcyjnych zmian w aparaturze. Mam na myśli aparaturę do wideomagnetycznego zapisu. Potrzebne są wielkie prędkości.

— To nie problem.

— Ach, dla mnie problem. Potrzebna bardzo duża prędkość zapisu.

— Na przykład?

— Setki tysięcy kadrów na sekundę.

— Setki tysięcy?

— A jeszcze lepiej miliony, nawet setki milionów.

— O, to fantastyka, profesorze.

— Wielu inżynierów uważa takie prędkości za fantastykę. Na razie uważa… Lecz przy jednym z pańskich telewizyjnych studiów, monsieur Wallon, jest — doskonałe biuro konstrukcyjne, i myślałem, że na przykład inżynier Jacques Estergom…

— Pan go zna?

— Słyszałem o jego pracach.

Francois Wallon — jeden z większych potentatów filmowo— telewizyjnych Zachodu — badawczo spojrzał na rozmówcę. Na okrągłej, brązowawożółtej twarzy profesora Satajany nie drgnął ani jeden mięsień. Ten sam zastygły uprzejmy uśmiech, i tylko w głębi oczu, za grubymi szkłami okularów, kryło się baczne oczekiwanie.

„Bez wątpienia moja odpowiedź jest dla niego bardzo ważna — rozmyślał Wallon. — Dziwne, biochemik i znany psychiatra interesuje się techniką kina i telewizji. A ten film… straszna fantasmagoria koszmarów, jak pierwszy lepszy współczesny dreszczowiec, naiwna dziecinna bajeczka. Czterdzieści lat już jestem związany z kinematografią i telewizją, a nawet nie podejrzewałem, że na taśmie można utrwalić takie… Niewiarygodny realizm… Jak on zrobił taki film?…” — Jacques Estergom to utalentowany konstruktor — powiedział w końcu producent filmowy. — Bardzo go cenię. Zrobił niemało dla udoskonalenia aparatury, szczególnie w dziedzinie zakresu obrazu. Ale pańskie życzenia, profesorze… Taki orzech do zgryzienia to nawet nie dla Jacques'a.

— Zakres obrazu to akurat to, co mi potrzebne — szybko przerwał

Satajana. — Zakres obrazu i prędkość… Bardzo duża prędkość. Pan wybaczy, że mu przerwałem.

Francois Wallon wzruszył masywnymi ramionami.

— Przecież powiedziałem… I prócz tego, panie profesorze, mówię otwarcie: jeśli nawet będę uważał za możliwe pozwolić Jacques owi Estergomowi zająć się rozwiązaniem pańskiego problemu, częściowym rozwiązaniem oczywiście, ponieważ mówić możemy tylko o pewnym zwiększeniu już osiągniętych prędkości wideomagnetycznego zapisu, będę musiał znać cel tej pracy: pana cel, profesorze, i… mój cel. Innymi słowy, co to da firmie, firmie Francois Wallona?

— Czekałem na to pytanie — przytaknął Satajana nie przestając się uprzejmie uśmiechać. — Odpowiedzią na to jest film, który tylko co pan oglądał. Bardzo duża prędkość zdjęć da panu możność, oczywiście przy pewnej mojej pomocy, bez większego trudu i strat tworzyć filmy podobne oglądanemu. I zapewniam pana, ich stylistyczna i tematyczna różnorodność będzie nieporównanie bogatsza niż w przypadku, gdyby pracował dla pana milion utalentowanych scenarzystów. W ogóle już się panu okażą niepotrzebni scenarzyści, reżyserzy, operatorzy i nawet aktorzy, nie będą potrzebni statyści, dekoracje, kosztowne wyjazdy na zdjęcia w plenerze. Pańskie filmy będą powstawały w niedużym, przytulnym laboratorium z kilkoma tylko osobami na etacie… Potem próbny montaż, udźwiękowienie — i można robić kopie. Zresztą wierzę, że i udźwiękowienie uda się w przyszłości znacznie usprawnić, to znaczy uczynić je tańszym, mówiąc językiem handlowym.

„Zdaje się, na próżno straciłem czas — pomyślał Francois Wallon. — Teraz on poprosi mnie o pieniądze na udoskonalenie swojej własnej aparatury, a ja zlecę sekretarzowi zrealizować… Ileż to razy dawałem sobie słowo, nie wiązać się z maniakami… A film jest zajmujący. Może zechce go sprzedać?… Za ten film można byłoby zapłacić…” Wallon wzniósł oczy w sufit i rozważał, ile by można zapłacić za film profesora Satajany.

— Oczywiście — ciągnął po ikrótkim milczeniu profesor — nasze porozumienie będziemy musieli utrzymywać w tajemnicy. W ścisłej tajemnicy… I Jacques Estergom…

— Jak dotąd — z lekkim rozdrażnieniem przerwał Wallon — w niczym jeszcze nie doszliśmy do porozumienia. Prócz tego pan nie odpowiedział w pełni na moje pytanie. Pan zapomniał powiedzieć o sobie. Jaki ma pan w tym cel?

Satajana błysnął oślepiająco zębami w uśmiechu.

— My, uczeni jesteśmy bardzo skromni, czcigodny panie Wallon. Sądzę, że i mój skromny cel nie będzie pana interesował.

— Hm. A pańskie warunki?

— Żadnych warunków, monsieur Wallon. Tylko prośba, żeby Jacques Estergom zajął się ulepszeniem interesującej mnie aparatury.

— No… a inne warunki?

— Żadnych.

— To znaczy, jeśli dobrze pana zrozumiałem, pan zamierza zrobić prezent firmie Wallon i Ska?

— Pan jest nazbyt uprzejmy, monsieur Wallon, oceniając w ten sposób moją skromną propozycję. To, co pan był łaskaw nazwać prezentem, to tylko „produkt uboczny”, nic więcej.

— Produkt uboczny?

— Tak, sfotografowany materiał, z którego w waszych studiach będą montować filmy. Będą je panu przekazywać po odpowiednim… przestudiowaniu… Innymi słowy, cenne dla pana kadry otrzyma pan wtedy, kiedy mnie się okażą już niepotrzebne. A w szczególnych przypadkach będę sobie zostawiał kopie.

— Nie rozumiem…

— Pan chce powiedzieć, że niewiadome jest panu źródło materiałów, monsieur Wallon… Film, który dopiero co tutaj zademonstrowaliśmy, to wideomagnetyczny zapis bioprądów mózgu jednego człowieka. Bardzo chorego człowieka. Znajduje się on pod obserwacją w mojej klinice. Kilka lat temu… zwariował. Zwykła rodzinna tragedia, monsieur Wallon. Od tego czasu przebywa u mnie. Przypadek nader interesujący. Chodzi o rozdwojenie, a dokładnie „roztrojenie” osobowości. Próbowaliśmy pomóc mu, wykorzystując prądy wielkiej częstotliwości, i nieoczekiwanie otrzymaliśmy wyraźne wideosygnały jego własnych bioprądów. Udało nam się je utrwalić, i pan je widział.

— Ależ… to bynajmniej nie przypomina bredni szaleńca. To straszne, ale jest tu swoista logika, sens…

— To część zapisu tylko jednego jego „ja”, monsieur Wallon. Jednego z trzech. Osobowość każdego jego „ja” w ogólnie przyjętym rozumieniu jest w pełni normalna. Przyjmujemy jako szaleństwo naruszenie wzajemnych związków wewnątrz kompleksu „ja” określającego osobowość danego człowieka, albo, przy rozdwojeniu osobowości, chaotyczne pomieszanie wzajemnych związków odnoszących się do obu kompleksów. Zresztą to wszystko jest nader złożone, by krótko wyjaśnić… Poszczególne wideosygnały mózgu udawało się już wcześniej otrzymywać, nie tylko u chorych, lecz i u zdrowych ludzi. Były to krótkie przebłyski, swego rodzaju przypadkowe kadry jakiejś nieprzerwanej, lecz nie dającej się odczytać taśmy. Jak widać, chodzi o ogromną częstotliwość modulacji. Dla normalnego mózgu jest ona szczególnie wielka. Przy zachorowaniu częstotliwość zahamowuje się i wideosygnały łatwiej utrwalać. Nadto czytelność ich się zwiększa, zwłaszcza dotyczy to tych związków, które się odnosiły bezpośrednio do choroby.

— Innymi słowy, profesorze, pan mi proponuje jako materiał filmowy dla kina i telewizji urojone wizje swoich pacjentów?

— Niezupełnie… I tylko na początek, monsieur Wallon. Na próbę. Jeżeli Jacques owi Estergomowi uda się udoskonalić aparaturę, a mam nadzieję, że tego dokona, możemy otrzymać nieprzerwany zapis wideosygnałów mózgu jakiegokolwiek, a praktycznie każdego człowieka. A wtedy otworzy pan milionom swoich widzów wewnętrzny świat człowieka, prawdziwy, niepowtarzalny, straszny…

— Czyż każdy zechce odkryć swój wewnętrzny świat? Mam na myśli normalnych, wolnych łudzi.

— Doprawdy nie ma pan podstaw do niepokoju, drogi panie Waliom. Podaż we wszystkich okolicznościach będzie przewyższać popyt. Ludzie marzący o zarobku za wszelką cenę — prostytutki, przestępcy, różnego rodzaju wyrzutki społeczeństwa… Proszę nie zapominać, że wewnętrzny świat każdego z nich jest niepowtarzalny i nigdy jeszcze żaden rodzaj sztuki ziemskiej nie ujawnił go do końca. A pan, monsieur Wallon, swoimi filmami odsłoni go. Pan pokaż” ludziom autentycznego człowieka bez maski, bez tajemnic, bez jakiejkolwiek wewnętrznej cenzury…

— I pan wierzy, że pozwolą ma demonstrować takie filmy?

— Wszystko będzie zależało od umiejętności pańskich montażystów.

Oczywiście trzeba będzie bardziej surowo ograniczać wiek widzów. Ale to już drobiaizg.

— A sprawa etyki, moralności? Proszę pamiętać, że jestem katolikiem…

— Ale to nie przeszkadza panu jednak być producentem filmowym, anonsieur Wallon. Czyż dziewięć dziesiątych produkcji pańskich wytwórni nie przeczy temu, co pan nazywa moralnością i etyką? W istocie nic się nie zmieni. Tylko zamiast bardziej lub mniej udanymi imitacjami zacznie pan handlować oryginałami. I różnorodność oryginałów będzie nieskończona. Nikt nie będzie śmiał zarzucić panu powtórzeń, schematyzmu.

Profesor Satajana zamilkł. Francois Wallon przygryzał szorstkie siwe wąsy, badawczo spoglądając na rozmówcę. Na twarzy profesora zastygł uprzejmy uśmiech.

„Zdaje się, że jest zbyt wielkim uczonym, żeby go można było podejrzewać o oszustwo — myślał Wallon. — Jednak z drugiej strony…”

— Jeśli dobrze pana zrozumiałem, profesorze — powiedział głośno, to pańskie odkrycie może mieć znaczenie nie tylko dla telewizji i kina, czyż nie tak?

— Rozumie się — przytaknął Satajana. — Może ono zainteresować (teoretyków i praktyków wszystkich tych dziedzin nauki, które się zajmują człowiekiem jako takim, tnie wyłączając także policji, Kościoła, organów śledczych, wojska… Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo uprościłoby się przesłuchiwanie przestępców, szpiegów, jeńców wojennych. Już nie (mówiąc o kontroli lojalności obywatelskie j. Przecież wideosygnały mózgu są całkowicie obiektywne, jeśli w tym przypadku można w ogóle użyć tego terminu.

— Ależ czy człowiek nie jest w stanie jakoś kierować nimi?

— Nie… Podczas utrwalania wideosygnałów — człowieka się po prostu usypia. Próbowałem zapisywać wideosygnały w stanie czuwania, lecz zapis wypada podwójny — informację zakodowaną w głębi komórek nerwowych zagłusza inna, której przekazywaniem człowiek może świadomie kierować. U ludzi silnej woli — ukrytej informacji w ogóle nie da się wyciągnąć bez zastosowania specjalnych środków…

— Czy pan, profesorze, nie próbował zwrócić się do resortu wojskowego?

Po raz (pierwszy w czasie tej rozmowy Satajana odwrócił oczy.

— Widzi pan, monsieur Wallon, całe swoje życie wolałem nie mieć do czynienia z wojskiem. I nie chcę, żeby moje odkrycie, jeśli to można nazwać odkryciem, zbyt szybko zostało wykorzystane w tych celach, w jakich na pewno zechciałoby je wykorzystać wojsko. To jedna iż przyczyn, dla której jestem zmuszony domagać się najsurowszej tajemnicy. I… oprócz tego, jeśli mi wiadomo, w resorcie wojskowym nie ma takiego inżyniera, jak pański Jacques Estergom.

— Możliwe. — Po twarzy Francois Wallona przemknęło coś w rodzaju uśmiechu. — Jacques Estergom jest rzeczywiście bardzo utalentowany. Złota głowa… Prawdopodobnie coś niecoś mógłby zrobić dla pana. Jednakże, panie Satajana, teraz nie dam panu ostatecznej odpowiedzi… Nie… Pańska propozycja jest interesująca, ba, nawet kusząca, ale ja muszę pomyśleć, rozważyć. Poradzę się ekspertów.

— Ale, monsieur Wallon… — szybko przerwał Satajana.

— Tak, tak, rozumiem. Nasza rozmowa będzie zachowana w tajemnicy. Dam ostateczną odpowiedź… za tydzień. Lecz i w przypadku pozytywnej decyzji proszę wziąć pod uwagę to, że inżynier Jacques Estergom będzie mógł się zająć pańską aparaturą dopiero za półtora lub dwa miesiące. Teraz ma ważną i terminową pracę.

— Cóż, bardzo żałuję, lecz nie mam innego wyjścia.

— A więc za tydzień. I jeszcze jedno: potrzebny mi pański film, ten dzisiejszy albo jakikolwiek inny w tym rodzaju. Oczywiście bez prawa kopiowania. Proszę zaproponować jakąkolwiek sumę jako zastaw.

Satajana lekceważąco machnął ręką.

— Nic nie trzeba. Wystarczy pańskie słowo. Film proszę sobie wziąć.

Wallon podniósł się zza stołu. Wysoki, barczysty, był o dwie głowy wyższy od Satajany. Odprowadzając profesora do drzwi gabinetu, pochylił wielką siwą głowę ku jego uchu i cicho powiedział:

— Proszę mi wybaczyć, ale ja przede wszystkim jestem handlowcem. Nie ukrywam, że łatwiej by mi było decydować, gdybym dobrze znał… krąg, jak by to powiedzieć… pańskich zainteresowań w tej sprawie, poza udoskonaleniem utrwalającej zapis aparatury, którego być może dokona Estergom.

Satajama podniósł głowę i patrząc stanowczo w oczy filmowego potentata, odrzekł baz uśmiechu:

— Nawet jeśli to pana urazi, czcigodny panie Waliom, nie potrafię powiedzieć nic ponad to, co już powiedziałem. Interesuje mnie pewna część informacji, — ukryta w najgłębszych tajnikach podświadomości. Tej informacji jak dotąd nikomu się nie udało uzyskać, ale według wszelkich oznak ona istnieje, powinna istnieć… Żegnam pana.


Ku największemu zdziwieniu Francois Wallona, Estergom, na propozycję współpracy z profesorem Satajana, z początku kategorycznie odmówił.

— Nie interesuje cię sam problem — Wallon uniósł siwe brwi — czy też boisz się, że go nie rozwiążesz?

Po chudej, smagłej twarzy Estergoma przebiegł skurcz.

— Nie podoba mi się Satajana — odciął i odwrócił się.

— Rozpytywałem o niego — możliwie spokojnie powiedział Francois Wallon. — Uważają go za wielkiego uczonego, lecz krąg jego zainteresowań wydaje się — niektórym dziwny.

— I mnie się nie podoba to, nad czym pracuje — dodał Estergom nie patrząc na szefa.

— Masz na myśli film?

— Film to głupstwo! — Estergom gwałtownie zdarł okulary w grubej rogowej oprawie i mrużąc oczy krótkowidza zabrał się do przecierania szkieł. Jego szczupłe nerwowe palce ledwo dostrzegalnie drżały. — Czyż chodzi o film? — dodał cicho, z powrotem wkładając okulary.

— Więc o co?

Estergom milcząc wzruszył ramionami. Francois Wallon czul, jak go opuszcza spokój.

— Firmę interesują tylko filmy — powiedział odmierzając słowa — cała reszta nas nie dotyczy, Jacques.

Estergom magle ostro się roześmiał. Miał bardzo nieprzyjemny, gwałtowny i jakiś skrzeczący śmiech, i Francois Wallon znów Uświadomił sobie, jak bardzo mu jest antypatyczny ten chudy, zgryźliwy, długoręki człowiek o szczupłej twarzy ascety, obramowanej wąską czarną bródką.

„Gdyby nie był tak zdumiewająco utalentowany…” — pomyślał z goryczą.

— Pan rozumie, jaki damy oręż temu Satajainie, udoskonaliwszy jego aparaturę? — Przenikliwy wzrok Estergoma świdrował poprzez grube szkła okularów twarz szefa. — Praktycznie przed nim nie będzie żadnych tajemnic. Osobowość każdego, powtarzam: każdego, potrafi poddać sekcji aż do najtajniejszych głębin. Wewnętrzny świat człowieka przestanie być wewnętrznymi światem. Nad każdym zawiśnie groza, że go jednej chwili mogą przenicować, obnażyć w mim takie rzeczy, których niewielu znalazłoby siły wyznać przed samym sobą.

— Ciebie to krępuje?

— Idę o zakład, że pan nie znajdzie człowieka, którego by to nie krępowało. Proszę sobie choć przez chwilę wyobrazić siebie w takiej sytuacji.

— A cóż ja mam do tego?

— Czyżby pan miał być w lepszym położeniu niż pozostali? Wystarczy potajemnie zainstalować przenośną aparaturę utrwalającą w pańskiej sypialni. Albo proszę sobie wyobrazić, że pan zachorował, że wiozą pana do szpitala, a tam jeden z asystentów Satajany zapisuje pański encefalogram dzięki udoskonalonej przeze mnie aparaturze.

— Satajanę interesuje coś całkiem innego — próbował się bronić Waliom. — Mówił mi…

— Czyżby pan myślał, że powiedział prawdę?

— Ostatecznie, jeśli my odmówimy, znajdzie kogoś innego.

— Wątpię — wycedzał Estergom, śmiesznie wykrzywiwszy cienkie wargi. — Problem niesłychanie skomplikowany, nawet dla mnie. Myślę, że w ciągu najbliższych lat nikt mu oprócz minie nie pomoże.

— Jesteś bardzo skromny! — Waliom nie mógł sobie odmówić przyjemności docinania.

— Jestem realistą, nic więcej — uśmiechnął się pogardliwie Estergom.

— To znaczy, że odmawiasz? — głos Wallona — zabrzmiał nieomal przymilnie.

— Chciałbym, niebo świadkiem, chciałbym odmówić! — Estergom prawie to wykrzyczał. Zachrzęścił splecionymi palcami, przycisnął je do piersi i opuścił głowę. — Chciałbym — powtórzył szeptem, nie podnosząc oczu. — I uprzedziłem pana… Ale w końcu co ja znaczę? Pan oczywiście — ma rację, szefie. Nie ja, to ktoś inny… Nie dziś, to za rok, za pięć lat, za sto… Tak czy owak to okno wcześniej lub później otworzy się na roścież. Czy to ważne, kto je konkretnie otworzy? Postąpię zgodnie z pańskim życzeniem, szefie — nieoczekiwanie uspokoiwszy się dodał Estergom.

— Tak przypuszczałem — skinął głową Francois Waliom, wciąż jeszcze zdziwiony bólem, który zabrzmiał w słowach jego inżyniera. — Jutro proszę się spotkać iż profesorem i omówić szczegóły — podjął po krótkim milczeniu. — Będzie mnie pan informował o wszystkim. A kiedy zajdzie potrzeba, zawsze będziemy mogli zerwać z nim… Do tego, jeśli mu — zagrozić zdemaskowaniem… Myślę, że wszystko jest w naszych rękach, Jacques.

— Możliwe, szefie — odpowiedział chłodno Estergom i pożegnał się.


Minęło kilka miesięcy. Praca nad ulepszeniem aparatury dla kliniki profesora Satajany posuwała się niezmiernie wolno. Tak w każdym razie uważał sam profesor. Miękko, ale zdecydowanie odrzucał jeden po drugim modele, które proponował Estergom. Pod koniec któregoś ze spotkań, kiedy Satajana orzekł, że kolejny model go nie zadowala, inżynier wybuchnął:

— Zbrzydła mi gra w ciuciubabkę, profesorze — oświadczył. — Chodziło o zwiększenie prędkości wideomagnetycznych zdjęć, czy tak?

Satajana uśmiechnął się i przytaknął.

— Wspaniale — ciągnął Estergom. — Aparatura skonstruowana w ciągu ostatnich miesięcy w moim laboratorium pozwala zwiększyć prędkość od czterdziestu do pięćdziesięciu razy.

— To za mało — uśmiechając się zauważył profesor.

— Ale takie prędkości, jak mi wiadomo, nie były dotąd nigdy i nigdzie stosowane. Najbardziej szybką myśl, transformowaną w obrazach, można zapisać rozkładając na poszczególne elementy przy takiej prędkości.

— Ale mnie to nie wystarcza — powtórzył Satajana.

— Wobec tego muszę być obecny podczas pańskich eksperymentów — stanowczo oświadczył Estergom. — Być może wtedy zrozumiem, czego się ode mnie żąda.

— Jeszcze większych prędkości. Tylko.

— Jakich mianowicie?

— Tego nie wdam.

— Muszę być obecny przy eksperymentach — powiedział twardo Estergom. — Inaczej odmawiam dalszej współpracy i jeszcze dziś zawiadomię o tym szefa.

— Proszę się postarać zwiększyć prędkość jeszcze… dziesięć razy.

— Pan żartuje, profesorze.

— No to chociaż pięć razy.

— Muszę wiedzieć, co pan otrzymuje przy już osiągniętych prędkościach.

— Prawie nic z tego, co mnie interesuje.

— Muszę to widzieć sam. Tylko wtedy, być może coś wymyślę.

Satajana przestał się uśmiechać.

— Czy pan wie, na jakim materiale teraz pracuję? — zapytał, badawczo spoglądając na swego rozmówcę.

— Tak — odpowiedział Estergom. — Teraz pan pracuje z szaleńcami, a chciałby pracować z normalnymi ludźmi, to znaczy s bardziej lub mniej normalnymi.

— Otóż właśnie! — Na twarzy profesora znów pojawił się uśmiech.

— Ale na normalnych ludziach już pan próbował eksperymentować, czy tak? Z pomocą tej aparatury, którą ja panu dostarczyłem w ciągu ostatnich miesięcy.

— Nie…

— Tak, profesorze. Otóż podczas jednego z takich eksperymentów powinienem być obecny. Przecież to w pańskim interesie.

— To niemożliwe.

— Wobec tego przerywam pracę.

— Pan tego nie zrobi. — Zrobię, i zapewniam pana, że nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła postąpić inaczej.

Satajana popatrzył uważnie na inżyniera.

— Dobrze — zgodził się nagle. — Niech będzie, jak pan chce. Postaram się wytłumaczyć panu, o co chodzi, na żywym materiale. Oczywiście będzie to jeden z pacjentów mojej kliniki. A co dotyczy eksperymentów z bardziej lub mniej normalnymi ludźmi, to… Mam nadzieję, że pan zrozumie, — drogi monsieur Estergom, dlaczego nie chciałbym zwiększać liczby osób mających do czynienia z takiego rodzaju badaniami.

— Nic łatwiejszego, niż zetrzeć potem zapis magnetyczny.

— Oczywiście, oczywiście… Więc jeżeli jest pan wolny jutro wieczorem, na przykład o dziesiątej…

— Jestem wolny.

— Świetnie. Będę czekał na pana w klinice.


Kiedy Estergom zjawił się w klinice psychiatrycznej profesora Satajany, w laboratorium neurologii patologicznej wszystko było gotowe do eksperymentu.

Milczący asystent w białym czepku, białym fartuchu i białych pantoach na miękkiej podeszwie spotkał Estergoma w pustym, jasno oświetlonym hallu. Zaproponowawszy inżynierowi przebranie się w niedużej kabinie, gestem poprosił go, by szedł za nim. Szli długo po pustych, cichych korytarzach. Z prawej i lewej strony ciągnęły się rzędy jednakowych białych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Na końcu jednego z korytarzy wyłoniły się szerokie schody. Zeszli nimi kilka pięter w dół i znaleźli się w jeszcze dłuższym korytarzu. I znowu szeregi zamkniętych drzwi i jeszcze głębsza cisza. Asystent kroczył w milczeniu. Na białym, lekko sprężystym plastyku nie było słychać nawet szelestu kroków. Na końcu korytarza ukazały się nowe schody i znów korytarz, podobny do poprzednich, a potem jeszcze i jeszcze…

„Zdaje się, że większą część kliniki zbudowano pod ziemią — pomyślał Estergom. — Wzgórze jest położone na poziomie parteru, a myśmy zeszli około dziesięciu pięter w dół. Nie zaszkodziłaby tu winda.”

— Niestety, jesteśmy pozbawieni możliwości korzystania z wind — powiedział nagle przewodnik, jak gdyby odgadł myśli Estergoma. — Motory wprowadzają zakłócenia.

— Można by je umieścić poza budynkiem — odrzekł inżynier.

— Tak właśnie uczyniono. Ale teraz windy są wyłączone.

— A tam, za tymi drzwiami… — Estergom Spojrzał pytająco na przewodnika.

— Tam są laboratoria i… oni.

— Pacjenci profesora?

— Tak.

— To wygląda jak więzienie.

— W pewnym sensie… owszem. Są wśród nich niebezpieczni.

— Ale dlaczego taka cisza?

— Cisza… — Asystent dyskretnie się uśmiechnął. — Gdyby pan wiedział, co się dzieje za wieloma spośród tych drzwi. Mamy tu bardzo dobrą dźwiękochłonną izolację.

— Czy się zdarza, że niektórzy stąd wychodzą? — Estergom poczuł w głosie nieprzyjemną chrypkę i musiał odkaszlnąć.

— Oczywiście — sucho odrzekł przewodnik. — Każdy z nich na pewno stąd wyjdzie… Ale oto i już jesteśmy ma miejscu.

Wskazał na jedne z drzwi, które w tym momencie bezszelestnie się uchyliły.

Estergom zobaczył okrągłą, jasno oświetloną salę. Pośrodku, na wysokim stole, przypominającym stół operacyjny, leżała nieruchomo ludzka postać, zakryta aż do podbródka białym prześcieradłem. Głowa ogolona. Bardzo blada, wycieńczona twarz. Oczy zamknięte. Sinawe wargi szczelnie zaciśnięte.

Wokół ścian ciągnęły się pulpity z aparaturą kontrolną, rzędami przycisków, skal, ekranów i świetlnych tablic. Nad głową leżącego na stole człowieka zwisała od sufitu ogromna lśniąca półkula. Przypominała fasetowe oko gigantycznego owada. Z boku, na miękkim przegubowym postumencie, stała biała skrzynka przypominająca kamerę telewizyjną bez obiektywu. Nie opodal znajdował się wielki ekran. Od lśniącej półkuli ku skrzynce biegły cienkie nitki przewodów. To była właśnie aparatura dla przyspieszonego zapisu wideamagnetycznego. Ostatni model, ukończony całkiem niedawno przez Estergoma i zakwestionowany wczoraj przez profesora Satajamę.

Sam profesor w białej czapeczce i białym fartuchu siedział naprzeciw ekranu i uprzejmie się uśmiechał do Estergoma. Prócz profesora w laboratorium byli jeszcze dwaj asystenci, tak jak przewodnik Estergoma ubrani na biało.

— Jest pan punktualny — powiedział Satajana wstając na powitanie. — Panowie się poznają, oto moi pomocnicy. Będą asystować podczas eksperymentu.

Inżynier skłonił się milcząc.

— Zanim zaczniemy, czuję się w obowiązku jeszcze raz uprzedzić pana: to roboczy eksperyment. Wszystko, czego pan będzie świadkiem, hm… musi być zachowane w tajemnicy. Nie może pan nikomu o tym opowiadać, nawet, proszę wybaczyć, swemu czcigodnemu szefowi. — Z warg Satajany nie znikał uśmiech, ale oczy świdrowały Estergoma badawczo i przenikliwie.

— Interesują minie tylko jakość i stałość wideosygnałów — odparł inżynier. — Cała reszta mnie nie obchodzi.

— Mam na myśli właśnie wideosygnały — skinął Satajana. — Ich stałość i… treść. Ten człowiek — tu wskazał na stół pośrodku sali — był uczonym. Wystarczająco znanym. Zajmował wysokie stanowiska w akademickiej hierarchii. Niestety, w tym stadium eksperymentu jeszcze nie panujemy nad odbiorem informacji. Pańska aparatura rejestruje i odczytuje tylko pojedyncze, najbardziej silne impulsy mózgu. Są one w pewnym stopniu przypadkowe, ten człowiek bowiem, powtarzam, jest chory… Nieuleczalnie chory z punktu widzenia możliwości współczesnej medycyny, monsieur Estergom. Nie wiem, co mianowicie dziś się uda wyciągnąć z komórek jego mózgu. Być może niektóre kadry wydadzą się panu dziwne.

— Jak on się nazywa? — szybko zapytał inżynier. I wydało mu się, że usłyszawszy to pytanie, asystenci wymienili pomiędzy sobą spojrzenia.

— Zapewniam pana, że teraz to nie ma znaczenia — miękko powiedział Satajana. — Na imię mu chory. Jeden z wielu chorych w mojej klinice. Zdaje się, wspominałem o „roztrojeniu” osobowości… On uważa siebie za jednego z kapłanów faraona Echnatoma, a czasem za dzikusa, zwykłego dzikusa… mniej więcej z epoki wczesnego paleolitu… Znacznie rzadziej świadomość wraca do niego tak, że zdaje sobie sprawę, kim był w rzeczywistości i gdzie się teraz znajduje. Wtedy robi wrażenie w pełni normalnego człowieka.

— A teraz?

— Teraz jest uśpiony. Przeprowadzam eksperymenty na uśpionych.

— A kim był przed uśpieniem?

— Przecież to nie ma znaczenia. Komórki jego mózgu zawierają informację tak lub inaczej sprzężoną ze wszystkimi trzema hipostazami. Można otrzymać wideosygnały jakiejkolwiek jego hipostazy, i nawet jakieś inne, bezpośrednio z żadną z nich nie związane. Ludzki mózg to nieskończoność, w której jeszcze nie umiemy się orientować.

— Ale — już wyciągnęliśmy ku niej rękę.

— Dzięki pańskiej aparaturze, monsieur Estergom. Z jej pomocą mam nadzieję, że przeniknę w labirynty tej nieskończoności. Byle zrobić pierwsze kroki…

— Zdaje się, że pan je robił i bez pomocy mojej aparatury.

— O, to było błądzenie w ciemności. Dopiero teraz zamigotało światełko. Słabe światełko w nieprzejrzystej mgle niezliczonych pokoleń poprzedzających nasze, pana i moje… Taaak, nieskończony labirynt przestrzeni i czasu zakodowany w gęstwie żywej materii, którą my nazywamy ludzkim mózgiem. Gdy się uda wniknąć w tajniki tego kodu, o… można się będzie wiele dowiedzieć, prawie wszystkiego.

Estergom ze zdziwieniem spojrzał na profesora.

Uśmiech znikł z twarzy Satajany. Jego spojrzenie biegło gdzieś ponad głową inżyniera, przenikliwe spojrzenie nieruchomych, rozszerzonych źrenic. Estergom zadrżał wewnętrznie. Błysnęła mu myśl, że ma doczynienia z szaleńcem. Wargi Satajany poruszały się. Szeptał coś, ale słów nie można było rozróżnić. Nagle profesor wstrząsnął głową, jakby odpędzał od siebie jakąś wizję, i zawstydzony uśmiechnął się.

— Proszę md wybaczyć, zdaje się, że myślałem głośno. Ze mną tak bywa… Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, to rozpoczniemy. Proszę wszystkich o przygotowanie się… Uwaga! Zaczynamy…

* * *

Następne kilka gadzin wydały się Estergomowi koszmarnym snem, w którym odczucia realne, słowa i obrazy splotły się z fantastycznymi wizjami jakiegoś innego, nieznanego i strasznego świata — w jeden pogmatwany, lepki kłębek.

Kiedy fasetowa półkula została opuszczona ku samej głowie człowieka leżącego na stole, i podłączono wiązki elektrod do jego czoła, potylicy i skroni, na dużym matowym ekranie, połączonym z zapisującym urządzeniem, błysnęło światło. Najpierw wolno popłynęły bezkształtne różnobarwne plamy i pasma. Potem ich ruch uległ przyspieszeniu, zaczęły osiągać większy zakres i zwijać się w kolorowe spirale, które obracały się coraz szybciej. Oko już nie nadążało chwytać wszystkich zmian barw i kształtów. Asystenci pochylili się nad nieruchomą postacią tego, którego mózg był teraz obiektem dziwnego eksperymentu. Satajana, z zaciśniętymi cienkimi wargami, nie odrywając oczu od ekranu, obracał regulującymi gałkami przyrządu. Na ekranie bezdźwięcznie rozlewała się bachanalia barw i kształtów.

Upłynęło kilka minut. Ruch rozszerzających się kolorowych plam i spiral wciąż nabierał prędkości, barwy zlewały się, traciły jaskrawość, blakły i przygasały. Teraz na ekranie szybko miotały się języki perłowych płomieni. Czasem wśród nich pojawiały się jakieś kontury, ale natychmiast wypierały je inne i ginęły, nim oko je mogło rozpoznać.

Satajana ledwo dostrzegalnym ruchem palców manipulował regulatorami. W ciągu jednego mgnienia udało mu się zatrzymać na ekranie jakiś obraz — Estergomowi się zdawało, że była to kobieca twarz, lecz zaraz znikła pochłonięta przez perłowe płomienie. Satajana rzucił szybkie spojrzenie na inżyniera, jakby mówiąc: „No i widzi pan! Ginie… Potrzebna inna prędkość…” Jego czoło i policzki pokryły się drobnymi kroplami potu.

Znów mignął jakiś obraz i znikł, nim Estergom zdołał pojąć, co to było. Potem znów i znów. Płomień na ekranie pochłaniał je wcześniej, nim się na dobre pojawiły. Było to podobne do wymykającego się wspomnienia. Jak gdyby tamten na stole męcząc się usiłował coś sobie przypomnieć i nie mógł.

Estergom popatrzył w kierunku stołu. Człowiek leżał nieruchomo. Blada twarz była spokojna. Oczy zamknięte. Gdyby nie pląs perłowego płomienia ma ekranie, oddający pracę mózgu, można byłoby pomyśleć, że ten człowiek jest martwy.

Spojrzenie Estergoma nie uszło uwagi profesora. Satajana nachmurzył się i coś powiedział asystentom. Inżynier nie zrozumiał słów, ale możliwe, że profesor posłużył się nie znanym mu językiem. Jeden z asystentów postąpił krok i zasłonił sobą twarz śpiącego.

Minął jakiś czas. Obraz na ekranie nie zmieniał się. Perłowy płomień oślepiał. Estergom poczuł lekki zawrót głowy i odwrócił się.

— Dziś nie wychodzi — usłyszał w tym momencie głos Satajany. — Trzeba będzie…

Końca zdania Estergom znowu nie zrozumiał.

Jeden z asystentów milcząc wziął strzykawkę i wbił igłę śpiącemu w rękę powyżej łokcia. Człowiek na stole nawet nie — drgnął, ale ekran nagle jaskrawo zapłonął i zgasł.

— No więc tak — powiedział Satajana. — Być może uda się uchwycić chociaż cokolwiek…

Znów wziął się do manipulowania regulującymi pokrętłami przyrządu. Ekran powoli rozjaśnił się. Teraz patrzała — z niego młoda kobieca twarz zniekształcona grymasem dzikiego przerażenia. Co widziały te zalane łzami, wychodzące z orbit oczy?

Estergom cofnął się. Głowa na ekranie zatrzęsła się i usta kobiety otwarły się w niemym krzyku niewypowiedzianego bólu. Jeśli w rozpalonym mózgu, z którego Satajana wyrwał ten obraz, dźwięczał także krzyk kobiety, to tego już było dosyć, żeby oszaleć.

Pole widzenia przesunęło się, i Esteirgom zrozumiał, dlaczego kobieta tak krzyczała. Torturowano ją ogniem. Przez mgnienie Estergomowi wydało się, że czuje zapach palącej się ludzkiej skóry. Zadrżał i odwrócił się.

— Coś nowego — dobiegł go spokojny głos Satajany. — Tegośmy jeszcze nie notowali. Niestety, tylko fragment.

Estergom podniósł oczy. Na ekranie miotał się perłowy płomień. W pewnym momencie zaczęły się z niego wyłaniać obrazy gwałtownie zmieniające się jeden po drugim. Palmy na skraju piaszczystej pustyni, zalanej oślepiającym słonecznym światłem. Jaskrawoniebieskie niebo nad piaszczystymi pagórkami i łańcuszek śladów biegnących w dal. Labirynty jakiegoś podziemia, czerwonawe języki pochodni w dole. Przepiękna kobieca twarz, zdaje się, że ta sama, co w pierwszym kadrze, tylko że teraz oczy jaśnieją szczęściem, wargi rozchylają się do pocałunku. Mrok, potem znowu kobieta w białych przeźroczystych szatach; schodzi po marmurowych schodach ku błękitnej, połyskującej w słońcu wodzie… Ktoś czeka na dole. Znowu mrok, szybko przebiegające przez ekran twarze, przerażające swoją potwornością. Okropne tortury… Wijące się w męce ciała… Skazanych pędzą na stracenie. Tłum szaleje na placach. W dali — ogniska. Mnóstwo ognisk. Chłodny księżyc oświetla gruzy. Ciemnieją puste oczodoły czaszek… Wilki pędzą gdzieś i rażeni z nimi po srebrzystej księżycowej drodze biegną czarne cienie. Nieruchome ciało, owinięte całunem, spuszczają do złotego grobu… Żółty dym ściele się nisko nad szkieletami martwych domów, gnijące trupy na ulicach. Grzyb wybuchu atomowego, oślepiający błysk — i znowu trupy, pełznące dokądś poczwary, tonące w brudach ubogiej dzielnicy. Jakaś twarz zadziwiająco znana Estergornowi. Saitajama? Tak, oczywiście, Satajana uśmiechając się patrzy z ekranu. Drugi Satajana, naprężony i skupiony, siedzi obok…

Znowu pląs płomieni. Audytorium… Studenci pochyleni nad notatkami. Kreślenia na tablicy. Estergomowi nagle zaczyna się wydawać, że był obecny na tym wykładzie… Gzy to nie on tam w trzecim rzędzie? Obraz żwawo zmienia się. Stół pod otwartym na oścież oknem. Za oknem mokre gałęzie, krople deszczu na pożółkłych liściach. Na stole kartki papieru. Czyjaś ręka szybko pokrywa je symboliką matematycznych formuł. Formuły… Formuły… One również zadziwiająco znajome. Estergom próbuje złowić ich sens.

Znów kobieca twarz. Estergom nagle uświadamia sobie, czemu jej widok tak go uderzył. Widział kiedyś tę kobietę. Ale gdzie i kiedy? Płomień, mrok, znów płomień i nagle upiorny szkielet, wolno płynący po czarnym niebie nad białymi marmurowymi nagrobkami.

Coś podobnego do jęku przenika do świadomości oszołomionego inżyniera. Podnosi głowę, ogląda się… Chwycone skurczem ciało mężczyzny, poddanego doświadczeniu, wygięło się łukiem nad stołem.

Jeden z asystentów przytrzymuje go za nogi, drugi za głowę. Wargi śpiącego są zaciśnięte do krwi, twarz zniekształcona męką.

— Zatrzymajcie się! — nieoczekiwanie dla siebie samego krzyczy Estergom — przestańcie natychmiast!… Przestańcie!

Krzyk zabrzmiał zgrzytliwie, ostro i urwał się.

Nastąpił cichy trzask. Ekran zgasł. Saitajana uważnie wpatrywał się w pobladłą twarz inżyniera.

— Co panu, przyjacielu?

Estergom wyciągnął chusteczkę i zaczął wycierać mokre czoło.

— Mnie nic, lecz wydało mi się, że on… — pokazał na stół pośrodku sali — że to zbyt męczące. Proszę zobaczyć, co z nim…

— Nic, śpi…

— Ale on… sam widziałem…

— Proszę się uspokoić. On nic nie czuje. Wszystko to — profesor wskazał głową na ekran — jest ukryte głęboko w tajnikach jego mózgu. On sam nie podejrzewa niczego. W komórkach pańskiego mózgu być może kryją się zapisy jeszcze straszniejsze. Ale i pan także nic o nich nie wie. I to dobrze… Gdyby było inaczej, ludzie oszaleliby od nadmiaru informacji, która im w ogóle na nic się nie przyda. Człowiekowi wystarczy doświadczeń swojego pokolenia.

Estergom wstał i zaczął chodzić po laboratorium. Spojrzał w stronę stołu. Człowiek leżał nieruchomo. Blada, bez kropli krwi twarz była spokojna.

— Zapis zrobił na panu wrażenie — miękko powiedział Satajana. — Pan nalegał, a ja byłem zmuszony się zgodzić… Na razie to jeszcze wielka niewiadoma… Powtarzam, nie wiedziałem, że nam się uda wyciągnąć z niego…

— To znaczy, że moja aparatura jednak zapewnia panu zapis — głos Estergoma był ochrypły od zdenerwowania.

— Nie — uśmiechnął się Satajana. — Pan przecież widział. To poszczególne fragmenty, kawałki mozaiki… gigantycznej mozaiki. A ja muszę koniecznie mieć nieprzerwaną taśmę.

— Taśmę czego?

— Nazwijmy to „ukrytą informacją”. Jest w każdym z nas poza progiem świadomości. Stanowi odbicie doświadczeń niezliczonych minionych pokoleń.

— A więc to, cośmy widzieli teraz?…

— Tak. W tych kadrach były doświadczenia jego przodków. Jakichś bardzo odległych pokoleń. Wszyscy oni dawno zetleli, lecz w mózgu potomka przetrwał kod ich przeżyć. Realne obrazy przeszłości. Nić wiążąca przeszłość z teraźniejszością. Filozofowie twierdzą, że nie ma historycznej prawdy, że przeszłość nie poddaje się obiektywnej ocenie. A ja chcę przedstawić nową metodę analizy historycznej. Wyjściowe dane są w nas samych. Trzeba je tylko rozszyfrować.

Estergom roześmiał się złośliwie.

— Pańska metoda, jeśli w ogóle nie jest fikcją nie lepsza od innych. Pan ją opiera na analizie subiektywnych spostrzeżeń. Pan utonie w chaosie.

— Będę rozporządzał sumą tego, co pan nazywa „subiektywnym spostrzeżeniem”. Suma pozwala na wzajemne skorygowanie i skonfrontowanie subiektywnych ocen. I oprócz tego uzyskana informacja odzwierciedla niekiedy istniejące obiektywne związki. Scaliwszy je, można się zbliżyć do historycznej prawdy bardziej wiarygodnie, niż czynią to autorzy „Historii powszechnej”.

— Ale na ekranie był chaos. Jak można go wykorzystać w pańskich celach?

— Proszę nie zapominać, że otrzymaliśmy informacje z mózgu dotkniętego chorobą. Są w nim naruszone związki przyczynowe i granice między świadomością a podświadomością. Na tym właśnie polega istota wielu zachorowań psychicznych, że informacja ukryta w podświadomości ujawnia się. Człowiek zaczyna utożsamiać uświadamiane z tym, co jest podświadome. W średniowieczu o takich mówiono, że są „opętani przez diabła”. Cóż, bardzo trafne określenie… Diabeł — informacja ukryta w podświadomości. Przedarcie się jej znikomej choćby części w sferę świadomości zmienia człowieka w szaleńca. Mówiłem panu, na czym polega jego choroba? — Satajana dotknął obnażonej ręki tego, który leżał na stole. — Niewielka część otrzymanej dziś informacji dotyczyła jego niedawnej przeszłości. Pamięta pan dłoń kreślącą formuły? Coś niecoś z tego można skonfrontować z jego „drugą hipostazą” — egipskiego kapłana. Uważam to za wdarcie się informacji ze sfery podświadomości. Któryś z jego przodków żył w epoce Echnatona. A przy sposobności: i naszych przodków, pana i moich, można odszukać w którejśkolwiek z minionych epok, za Ludwika XIV, Attyli, Katona, Hefrena i tak dalej, aż do epoki wielkiego lodowca włącznie, a przy dobrych chęciach — jeszcze głębiej. Tak więc można przypuszczać, że jego przodek w prostej linii, w epoce Echnatona, faraona-reformatora, był kapłanem.

— A ta kobieta?

— Daruje pan, nie wiem… Dzisiejszy zapis był ciekawy. Pojawiły się w nim jakieś nowe fragmenty. Inna epoka. Prawdopodobnie wczesne średniowiecze.

— Czy to znaczy, że jego choroba postępuje?

— Nie sądzę… Raczej jest to przypadkowe odczytanie tego, co kryje jego podświadomość.

— A gdyby go zapytać?

— To niemożliwe. Pan zapomina, z kim mamy do czynienia.

— Jeśli dobrze pana zrozumiałem, profesorze, z pomocą aparatury, którą pan ode mnie otrzymał, można transformować w widzialne obrazy także jakąś część informacji schowanej w mózgu zdrowego człowieka?

— Tylko sprzężoną z jego osobistym doświadczeniem i odnoszącą się do sfery świadomości. Lecz nie u każdego. U ludzi z silną wolą to się na razie nie udaje.

— Czemu?

Satajana przyjrzał się inżynierowi znad okularów. Zdawało się, że się waha, czy wyjaśniać dalej.

— Jeśli pan liczy na moją pomoc, proszę mówić wszystko do końca — nalegał Estergom.

— To skomplikowane zadanie. Chodzi o indywidualne właściwości poddanego doświadczeniu, o siłę urządzenia rejestrującego, no i oczywiście o zezwalająca na to zdolność wideozapisu. Jestem przekonany, że przy dużym zwiększeniu prędkości…

— Ależ jesteśmy u jej kresu…

— To znaczy, że trzeba zupełnie inaczej rozwiązać konstrukcję urządzenia zapisującego.

Estergom pokręcił głowa.

— Jestem tylko inżynierem, a nie czarodziejem. Spędziliśmy przy ekranie okołu dwu godzin. Praktycznie ile impulsów mózgu tego człowieka próbował pan dziś odczytać?

— Nie więcej niż dziesięć.

— A dokładnie?

— Większa ich część w ogóle nie dała się rozszyfrować.

— Od ilu impulsów otrzymał pan rozszyfrowane wideosygnały?

— Nie liczyłem dokładnie.

— Więc ja panu powiem: od dwu lub trzech. Satajana spojrzał pytająco na jednego z asystentów. Ten kiwnął głową twierdząco:

— Przeanalizowano dziewięć impulsów, profesorze. Wideosygnały są zapisane od trzech.

— No więc widzi pan! — z dumą krzyknął Estregom. — Tylko trzy krótkie impulsy dały panu dwugodzinne widmo zapisu. Trzy dziesięciomilionowe ułamki sekundy moja aparatura „rozciągnęła” na prawie dwie godziny. Czyż to nie jest potwierdzeniem względności czasu?

— Nikt nie przeczy, pańska aparatura jest wspaniała — cicho powiedział Satajana, przestawszy się uśmiechać — ale proszę zrozumieć, to nie rozwiązuje problemu. Film, który demonstrował an pańskiemu szanownemu patronowi, to udane rozszyfrowanie jednego impulsu, zapisanego z pomocą starej aparatury. Mgnienie, jak pan to nazywa, udało się nam wtedy rozciągnąć na dwadzieścia minut. Szczęśliwy przypadek, nic więcej. Jeden na milion, a może na miliard. A ja nie mogę liczyć na szczęśliwe przypadki. Muszę mieć rozszyfrowanie każdego złapanego impulsu lub w ostateczności — większości z nich. I nie tylko moich pacjentów, lecz… każdego człowieka.

— Panu się udawało rozszyfrowywanie impulsów, jak pan to nazywa, podświadomości psychicznie zdrowych ludzi?

— Ludzi nie będących moimi pacjentami? Nie.

— A czy nie świadczy to o tym, że u normalnych ludzi „skryta informacja”, informacja w podświadomości, w ogóle nie istnieje?

— Nie.

— Dlaczego?

— Pan zapewne odgadł, co oznacza płomień, który miotał się na ekranie w ciągu większej części eksperymentu? Płomień, z którego jak gdyby się rodziły poszczególne kadry wideozapisu?

— Prawdopodobnie efekt interferencji, wielokrotnego sumowania się jakichś obrazów.

— Pan ma rację. I co z tego wynika?

— Być może jest to nie rozszyfrowana część wideozapisu.

— Brawo! I dla rozszyfrowania są potrzebne większe prędkości. Czyż nie tak? A wideczapis impulsów podświadomości u ludzi nie należących do grupy moich pacjentów przedstawia się tylko jako „płomień”. Płomień z jeszcze większą interferencyjną barwą. Teraz pan pojmuje?

Estergom skinął głową i zamyślił się. Profesor Satajana cierpliwie czekał.

— Na taśmę magnetyczną zapisaliśmy cały nasz dzisiejszy eksperyment, czy laik? — spytał w końcu Estergom.

— Rozszyfrowane kadry zostały automatycznie skopiowane na drugiej taśmie. Chce je pan przejrzeć?

— Mnie interesuje pełny zapis w oryginale. Wszystko, cośmy widzieli na ekranie.

Satajana rozłożył ręce.

— Oryginał ulega ścieraniu, przecież pan wie…

— Ulega ścieraniu, kiedy przygotowuje się aparaturę do następnego doświadczenia.

— Jakie to może mieć znaczenie? Wszystko, co się udało rozszyfrować, jest już przeniesione na kopię.

— Jakie ma — znaczenie? Mnie jest potrzebny pełny zapis dzisiejszego eksperymentu.

— Ale…

— Żadnego ale, panie profesorze, jeśli pan chce dalej eksperymentować.

— Monsieur Estergom!

— Czy jest panu potrzebne pełniejsze rozszyfrowania dzisiejszego zapisu impulsów?

— Jeśli dobrze wiem, jest to niemożliwe. A powtórzyć eksperymentu się nie uda…

— Czyż mówiłem o powtórzeniu? Potrzebny mi tylko pełny zapis w oryginale.

— Nie mamy zapasowej taśmy, i pan o tym doskonale wie. Ten aparat ma specjalną taśmę. A pan dostarczył tylko jedną kasetę. Na jutro zaplanowaliśmy serię prób.

— Jutro rano dostanie pan drugą kasetę.

— Monsieur Estergom, nie chciałbym, aby tego rodzaju zapisy wychodziły poiza ściany laboratorium…

— Przecież pan zostawia sobie kopię rozszyfrowanych impulsów, a całą resztę i tak zetrzecie jutro lub może nawet dziś w nocy po zakończeniu eksperymentu.

— Po co panu pełny zapis?

— Żebym mógł przestudiować bardziej szczegółowo strukturę pól, których moja aparatura nie odczytała.

— Chce pan powiedzieć…

— Na razie nic nie chcę powiedzieć.

— Czyż istnieje jakakolwiek bądź możliwość odczytania tej części zapisu, którą odbieramy jako „płomień”?

— Nie wiem. Na razie nic nie wiem. Lecz żeby kontynuować poszukiwania rozwiązań, muszę mieć taśmę z pełnym zapisem eksperymentu.

— Dobrze — z westchnieniem powiedział Satajana — pan ją otrzyma, ale…

— Ale?

— Jeśli się panu uda… jeśli przyjdzie panu do głowy samemu się zająć odczytaniem tego zapisu… ja muszę… jestem zobowiązany przestrzec pana… To niebezpieczne… Bardzo…

— Panie profesorze, nie jestem dzieckiem. I doskonale orientuję się w możliwościach radia i telewizji.

— Niemniej jednak to trochę, co pan widział dzisiaj…

Estergom uśmiechnął się pogardliwie:

— Podziałało na mnie, chce pan powiedzieć?

Satajana smutno pokręcił głową.

— Ludzie przywykli do konkretnych rzeczy, mój przyjacielu, konkretnych i koniecznych. Tak jak ten stół, pokój, aparatura wreszcie. A teraz obaj z panem jesteśmy na krawędzi otchłani. Otchłani nieskończoności… Proszę się w to wczuć. Całkiem możliwe, że z zapisem nie się panu nie uda zrobić… Próbowałem już różnymi drogami… Dlatego jestem przekonany, że koniecznie trzeba jeszcze zwiększyć prędkość samego zapisu. Ale gdyby rozszyfrować się udało…

— Gdyby się udało… — jak echo powtórzył Estergom.

— Rozwarłoby się na roścież okno w nieskończoność, nieskończoność epok, pokoleń, ludzkich losów, namiętności, dążeń, charakterów, ludzkiego życia od kolebki aż po grób — w całej odsłoniętej tragicznej istocie każdej jednostki. Nieskończoność kosmosu jest niczym wobec tego przerywającego się, nie kończącego łańcucha rozumu. Gdzie źródło tego potoku i gdzie ocean, do którego wcześniej czy później trafi? Każdy z nas wyskakuje na jedno mgnienie, jak diablik z pudełeczka, z tego nieznanego, nieskończonego potoku i prawie w tejże chwili na zawsze w nim ginie. To nazywamy życiem. Prawie się nie zastanawiamy nad tym, co było „do” i w istocie mało nas niepokoi, co będzie „potem”. Ale potok płynie gdzieś poza progiem naszego „ja”. Wynurzywszy się z niego, uniesiemy w sobie informujący kod przeszłości. Jego fragmenty są straszne, dziwne, niedorzeczne. Miał pan możność się przekonać. A cały? Jest o wiele straszniejszy. Przy zetknięciu z nim rozum poszczególnej jednostki może nie wytrzymać…

— Niemniej jednak pan szuka zbliżenia właśnie z „całym” — przerwał Estergom. — Z malutkim „całym” stanowiącym istotę żywego indywiduum, i z „Całym” z dużej litery, z tym, co, jak pan sądzi, chroni się w podświadomości żyjącego pokolenia.

— Nie, nie — żywo zaoponował Satajana — interesuje mnie tylko to drugie. Pragnę przeniknąć tylko tam, choć wątpię, czy mi starczy sił. Czy mój własny mózg da radę. Dlatego pana przestrzegam. A pierwsze w całości odstępuję pańskiemu patronowi. Nadaje się to tylko na scenariusz. Kiedyś może nabierze jakiejś obiektywnej wartości, odzwierciedliwszy się w podświadomości potomków. Stanie się kryterium oceny naszej epoki, jeśli ród ludzki będzie trwał. A teraz… Ale odbiegliśmy od tematu. Chciałem panu tylko powiedzieć…

— On się budzi, profesorze — dobiegł głos któregoś z asystentów.

— Zawieźcie go do sali — polecił Satajana.

— Zaczekajcie — podniósł głowę Estergom — bardzo bym chciał z nim pomówić.

— On nic nie pamięta. A oprócz tego…

— Wiem. Lecz chciałbym mu zadać kilka pytań. Potrzebne mi to do dalszych poszukiwań.

— Jest pan trudnym wspólnikiem, Estergom. Przepraszam.

— Wiedział pan o tym, profesorze?

— Wiedziałem — odrzekł bez uśmiechu Satajana. — Proszę zadać swoje pytania. Ale niewiele. Tu była specjalna narkoza. Chory jest jeszcze słaby.

Człowiek na stole otworzył oczy. Obiegł spojrzeniem laboratorium i zatrzymał się na Estergomie.

— Dzień dobry — powiedział Estergom. — Jak się pan czuje?

— Kim jest ten człowiek, profesorze? — drżącym głosem zapytał chory. — Prosiłem nie zapraszać postronnych osób na pańskie seanse. On oczywiście z gazety?

— To mój kolega — uśmiechając się łagodnie, wyjaśnił Satajana. — Zaprosiłem go na konsultację.

— Po co? Całkowicie wierzę w pańskie metody leczenia. Po co więc pan go zaprosił? — głos chorego okrzepł, stał się ostry i krzykliwy.

— Jest wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie i liczyłem…

— Nie myśli pan przypadkiem, że zapłacę za tę konsultację? — zakrzyczał chory. — O, co to, to nie!

— Ależ ja nie wezmę od pana grosza — powiedział Estergom.

— Niepotrzebna mi pańska jałmużna! — krzyczał chory. — Pan wie, z kim ma pan do czynienia?

— On wszystko wie — jak mógł najłagodniej, powiedział Satajana. — Chcemy prędzej postawić pana na nogi. Czeka parna praca, poważna praca, czyż nie tak?

— Tak, tak, oczywiście — nagle zgodził się chory. — Ma pan rację, profesorze. Dziękują panu. No i jak pan ocenia mój stan zdrowia teraz?

— Jest panu lepiej, czyż pan tego sam nie czuje?

— Tak, — tak. A jak według pana? — oczy chorego patrzyły teraz na Estergoma.

Inżynier drgnął, tak wielki wyczytał w nich niepokój i prośbę.

— Ja… zgadzam się z profesorem Satajana — wymamrotał ochryple. — Proszę mi jednak pozwolić zadać kilka pytań.

— Oczywiście, oczywiście.

— Proponowałem profesorowi zastosować pewien środek, lecz nim zadecyduję ostatecznie o jego wyborze, chciałbym poznać… Proszę mi powiedzieć, kiedy pan myśli o pracy, o pańskiej bardzo ważnej pracy, nie zawodzi pana pamięć?

— Nie, na razie nie… lecą nie mogę o niej długo myśleć. Zaczyna się ból… szalony ból głowy.

— I nie zapomina pan formuł, z których korzystał przy swoich obliczeniach?

— Jasne, że nie, mam je zawsze w głowie.

— Świetnie, proszę przypomnieć sobie jedna z nich, którąkolwiek.

— Muszę napisać. Na czym by…

Satajama dał znak asystentom. Jeden z nich przystawił do piersi chorego tekturową teczkę z przytwierdzoną kartką papieru, a drugi włożył do prawej ręki ołówek.

— Więc co napisać? — spytał chory patrząc, uważnie na Esteargoma.

— Co pan chce. Jakąkolwiek bądź formułę, jakikolwiek logiczny wniosek. Nie jestem specjalistą w pańskiej dziedzinie, lecz jeśli trzeba będzie, razem z profesorem sprawdzimy potem w podręczniku.

— Wątpliwe, czy potraficie mnie sprawdzić według podręcznika — zaszeptał chory podniósłszy głowę i szybko zaczął pokrywać kartkę papieru rzędami matematycznych symboli.

Estergom uważnie obserwował ruch jego ręki.

— Może pan to zabrać — powiedział chory i opuścił głowę na poduszkę. — To jest bardzo skomplikowany wniosek z pewnej formuły, dotyczącej… nieważne zresztą czego. Umyślnie nie doprowadziłem go do końca. Ale każdy fizyk panu potwierdzi, że wszystko tu jest prawidłowe, choć nie każdy wpadnie na to, jakie stad można wyprowadzić dalsze wnioski.

Ołówek wypadł mu z ręki i potoczył się po podłodze.

— Dziękuję — powiedział Estergom, biorąc kartkę z formułami. — Żeby sprawdzić pańską pamięć, zrobimy tak: jutro, nie zaglądając do tych zapisów, spróbuje pan powtórzyć cały wywód. Potem razem z profesorem porównamy. Potrafi pan powtórzyć cały ten zapis z pamięci?

— Nie zastanawiając się, w każdej chwili, nawet jeśli mnie pan — obudzi w środku nocy.

— Świetnie. A teraz następne pytanie. Lubi pan czytać? Oczywiście nie chodzi mi o naukowe publikacje.

Chory uśmiechnął się.

— Już od wielu lat brakowało mi czasu na takie głupstwa. Tu w klinice profesora mógłbym sobie na to pozwolić, ale profesor twierdzi, — że mojej biednej głowie potrzebny jest pełny wypoczynek.

— Naturalnie — skinął Estergom. — A teraz proszę powiedzieć, kiedy pan ostatni raz był w Egipcie?

Satajana ostrzegawczo podniósł rękę, ale Estergom udał, że nie zauważył tego gestu.

Twarz chorego wyraziła zdziwienie.

— W Egipcie? — powtórzył. — Dlaczego akurat w Egipcie, a nie na przykład w Meksyku? Zresztą to nieważne. Nigdy nie byłem ani w Meksyku, ani w Egipcie.

— Ale oczywiście bardzo pan chciał tam być?

— Nie myślałem o tym. Może kiedyś, w młodości… Ostatnimi laty byłem aż nadto zajęty. A poza tym… Egipt… To interesujące… Czasami śni mi się coś takiego… niestety, teraz nie mogę sobie przypomnieć…

— Proszę się postarać.

— Wystarczy, kolego — ostro przerwał Satajana. — Nasz pacjent jest znużony. Na dziś dosyć. Proszę go odwieźć…

Wściekłe spojrzenie profesora wręcz świdrowało twarz Estergoma.

Kiedy drzwi laboratorium zamknęły się za wózkiem uwożącym chorego, Satajana dał upust swej złości:

— Pan zwariował! — krzyczał przyciskając ręce do piersi. — Jak pan mógł? Po jakiego, za przeproszeniem, diabła krząta się pan wokół nie swoich spraw?

— Przecież pan pozwolił…

— Miałem pana za mądrzejszego, a może pan… hm… wpadł na pomysł sprawdzić ranie?

— Sprawdzałem tylko siebie samego — cicho odrzekł Estergom. — A on… czy pan liczy na to, że się wyleczy, profesorze?

— W tym przypadku to bez znaczenia. Swymi pytaniami mógł pan przyspieszyć rozwiązanie, I nie wiem, czy już pan tego nie zrobił.

On nie zna diagnozy. Nie podejrzewa „roztrojenia” jaźni ani tego, że jako osobowość przestał istnieć…

— Ale…

— Niechże pan przestanie. Muszę go oszczędzać. Jest md niezbędny do dalszego… proszę pamiętać: żadnych więcej spotkań z tym człowiekiem… Formuły, do których napisania zmusił go pan…

— Powtarzać ich nie trzeba, wystarczy to, co dziś napisał.

— Proszę mi wreszcie wyjaśnić, po co to wszystko jest panu potrzebne?

— Pan oczywiście nie uwierzy, jeśli powiem, że po to, aby panu pomóc.

— Nie uwierzę.

— Szkoda. Chciałbym dociec, kto z nas trzech jest bardziej szalony…


Rzeczywiście, kto z nas trzech jest bardziej szalony? — myślał

Estergom wracając do domu pustym bulwarem jeszcze śpiącego wielkiego miasta. Stukot jego kroków po betonie niósł się daleko w ciszy przedświtu. Na odległych, jasno oświetlonych skrzyżowaniach majaczyły tylko jakieś pojedyncze postacie. Za drzewami pędziły ze szmerem niewidoczne samochody. — Więc” kto?… Ten nieszczęśnik, który stał się obiektem szalonych eksperymentów maniaka? Czy owładnięty manią wszechwiedzy Satajana, który próbuje pozbawić ludzi jedynej rzeczy, jaka im została: prawa do swego własnego wewnętrznego świata? A może on, inżynier Estergom, konstruktor elektronowego urządzenia, z pomocą którego Satajana ma nadzieję urzeczywistnić wiwisekcję ludzkiej świadomości? Wszyscy są obłąkani… I zwariowany jest świat, w którym coś takiego jest możliwe. Satajana już to zrozumiał. On nie mówi o szaleńcach. On dzieli ludzi na „swoich pacjentów” i na tych, którzy nimi nie są. Ale mogą się stać każdej chwili…

Kłamstwo — te wszystkie rozmowy o szukaniu obiektywnej historycznej prawdy: ona po prostu nie istnieje. Być może kłamstwem jest i to, że obrazy utrwalone na taśmie wideomagnetycznej żyją gdzieś w zakamarkach mózgu. Czyż nie mogą być wytworem choroby, narkozy? Satajana wspominał o „specjalnej narkozie”. I w końcu czyje myśli były dziś uchwycone i rozszyfrowane? Tylko tego, który leżał na stole, czy też i tych, którzy byli obecni podczas eksperymentu? Przecież on, Estergom, lepiej od innych się orientuje w możliwościach swojej aparatury… Wobec myśli ludzkiej każdy ekran jest bezsilny. Na razie bezsilny. To znaczy…

Formuły matematyczne na ekranie — to oczywiście tamten… to jego myśli. Ocknąwszy się, bardzo dokładnie powtórzył je na kartce papieru. Ale co za zbieg okoliczności: te formuły służą do obliczania prędkości wideomagnetycznego zapisu… Możliwe, że on, zanim dostał się do kliniki Satajany, zajmował się właśnie takim problemem, którym teraz niejako zmuszony został zajmować się Estergom. Tamten nie doprowadził wniosku do końca… Estergom też nie doprowadził. Nie potrafił. Wynik był niedokładny. Ale zdaje się, że tamtemu człowiekowi udało się pójść dalej. Mówił coś o wnioskach, które nie każdy potrafi wyciągnąć… Kimże on jest? Szaleńcem czy geniuszem? I kto to był, czemu Satajana ukrywa jego imię?

— Tak, oczywiście istnieje jeszcze jedna możliwość — teraz Estergom mówił głośno do siebie — prędkość zapisu nie musi być zwiększana. Można iść inną drogą, całkiem inną, Ten człowiek mi podpowiedział… Po diabelsku prawie… Akurat to, czego domaga się Satajana. Oto ono, to rozwiązanie…

Estergom przysiadł na brzegu betonowej dróżki. Kilka linijek — i wniosek gotowy. Końcową formułę zamknął w grubych ramkach. Tych kilka symboli to klucz, na który czeka Satajana. Klucz do wewnętrznego świata człowieka. Klucz, którym można szeroko otworzyć okno w nieskończoność. Kto będzie miał rację? Co jest za tym oknem? Nieskończoność wszechwiedzy czy nieskończoność nieprzeniknionego mroku? A może to jedno i to samo? Teraz zresztą nietrudno się o tym przekonać. Choćby za pomocą wideomagnetycznej taśmy wziętej od Satajany. Taśmy z zapisem nocnego eksperymentu. Formułę na wszelki wypadek trzeba zniszczyć… Teraz już jej nie zapomni. I czym prędzej do laboratorium! Musi zdążyć zrobić wszystko, nim przyjdą współpracownicy.

Na jakiś moment zawahał się: czyżby tu nie było pomyłki? I on rzeczywiście jest u progu? U progu niewiadomego? Jakikolwiek by to mogło mieć wpływ na przyszłość ludzkości i jego samego, musi się przekonać, musi przekroczyć ten próg! A Satajana… W końcu można będzie przed nim nie odsłaniać wszystkiego.

Estergom podarł na drobne kawałeczki kartkę z formułami, podrzucił w górę strzępki i pobiegł w głąb ciemnego labiryntu ulic. Poryw rannego wiatru pochwycił skrawki papieru i niósł ponad budzącym się miastem wciąż wyżej i wyżej w jaśniejące niebo.

W południe wezwano profesora Satajanę do telefonu. Dzwonił Wallon. Satajana słuchał nie przerywając, i tylko nieznacznie kręcił głową. Twarz jego była — nieprzenikniona. W końcu Wallon zamilkł. Milczał i Satajana.

— Halo! — rozległo się w słuchawce — zrozumiał pan, co się stałą?

— Zrozumiałem — powiedział Satajana. — I bardzo ubolewam. Proszę przyjąć wyrazy mego głębokiego współczucia. Monsieur Estergom był bardzo utalentowanym inżynierem.

— Pan przypuszcza, że to… już koniec? — po chwili milczenia spytał Wallon.

— Sądząc po tym, co pan powiedział, tak… Zrozumiałe, przyjmę go do swojej kliniki, ale nic nie mogę obiecać. Nic. Pana interesuje przyczyna? Trudno powiedzieć. Zdaje się, że zbyt dużo pracował. Możliwe, że to… Ale przecież nikt z nas nie ma na coś podobnego gwarancji… Nikt, panie Wallon. Nie, nie… Mam nadzieję, że dżentelmeńskie porozumienie między nami jest aktualne… Ludzie odchodzą, problemy zostają. A propos, słyszałem, że Jacques Estergom miał bardzo zdolnego pomocnika. Tak, tak… Więc może on?


Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska

Загрузка...